Recenzja filmu

Fabelmanowie (2022)
Steven Spielberg
Michelle Williams
Paul Dano

Raport młodości

Autor "Hooka" i "Imperium słońca" zawsze miał talent do patrzenia na świat oczami dziecka. Wciąż ma: tym bardziej, że znalazł sobie tak wdzięczne medium. Młody Gabriel LaBelle daje nam -
Raport młodości
źródło: Materiały prasowe
Gdzieś w pierwszej ćwiartce "Fabelmanów" młody Sammy Fabelman (Gabriel LaBelle) idzie do kina na "Człowieka, który zabił Liberty Valance’a". Jakieś dwie godziny później słynny western Johna Forda powraca, spinając nowy film Stevena Spielberga klamrą. Czemu akurat ten tytuł, czemu ten reżyser? Niby wiadomo: Spielberg cofa się do początków swojej fascynacji X muzą i składa hołd twórcy, po którym przejął tron króla Hollywood. Wybór jest na miejscu tym bardziej, że melancholijnie spoglądający w przeszłość "późny" Spielberg kłania się tu melancholijnemu filmowi "późnego" Forda.

Sęk w tym, że mit założycielski Dzikiego Zachodu był w "Człowieku…" przetrącony. Ford wskazywał punkty, gdzie legenda mija się z prawdą. Jakby mówił: "Ameryka, western, kino - to piękne kłamstwa, bajki w służbie prawdy". Tymczasem nazwisko "Fabelman" znaczy dosłownie "Człowiek-Bajka", ewentualnie "pan Bajkowski". Można się więc było spodziewać, że w autobiografizujących "Fabelmanach" Spielberg postawi pomnik samemu sobie. Jest jednak różnica między Johnem Fordem z "Dyliżansu" (1939) a Johnem Fordem z "Liberty Valance’a" (1962). Późny Spielberg cytuje tu późnego mistrza, bo odrobił jego późną lekcję: mit to miecz obosieczny. W każdej bajce znajdziemy jakieś, hmm, szczęki.



Wszystko zaczyna się oczywiście w kinie. Mamy 1952 rok, rodzice zabierają małego Sammy’ego na pierwszy w życiu seans. Ojciec, Burt (Paul Dano), tłumaczy mu, że kino to światło, projektor i taśma terkocząca dwadzieścia cztery klatki na sekundę. Matka, Mitzi (Michelle Williams), obiecuje, że kino to śniony w fotelu piękny sen. Dla Sammy’ego to jednak przede wszystkim trauma. Scena wykolejenia pociągu z "Największego widowiska świata" Cecila B. DeMille’a utyka pod powiekami chłopca i zaczyna prześladować go w koszmarach. Żeby przepracować uraz, Sammy będzie musiał go… sfilmować. Uwieczniając na taśmie akt rozbicia zabawkowej ciuchci, mały Fabelman odzyska kontrolę nad rzeczywistością i - chcąc nie chcąc - przypieczętuje swój los. Oto geneza reżysera wszech czasów: smykałka technologiczna od taty, bujna fantazja od mamy, szczypta strachu na sali kinowej. Z takich składników powstawał potem trzymający nas na krawędzi fotela spektakl "Pojedynku na szosie" czy "Parku Jurajskiego".

Od jakiegoś czasu Spielberg grał jednak raczej rolę miłego filmowego wujka. Dawał czytanki z amerykańskiej konstytucji ("Lincoln", "Czwarta władza"), snuł nostalgiczne popkulturowe wspominki ("Ready Player One", "West Side Story") albo po prostu opowiadał bajki ("BFG"). W "Fabelmanach" dociera wreszcie do sedna sprawy - czyli do siebie samego. "Fabelmanowie" to jego "Belfast", "Roma" i "Licorice Pizza". Jego "Pewnego razu… w Hollywood" i "Mank". Jego "Złote czasy radia" i "Poważny człowiek". Za pośrednictwem Sammy’ego Spielberg zarazem opowiada swoją prawie-że-autobiografię, pisze esej o kinie i sprawozdaje amerykańsko-żydowskie doświadczenie. Zwierza się z trzech najważniejszych relacji: z matką, ojcem i X muzą. Fakt i fikcja, kino i życie spotykają się tu na równych prawach.



Spielberg opiera się jednak zarówno pokusie symulacji, jak i pokusie stylizacji. Zdjęcia Janusza Kamińskiego mają specyficznie "kinową" złoto-błękitną poświatę, której brak pretensji do jakiegoś tam "realizmu". Film wygląda - po prostu - filmowo. Ale nie idzie przy tym w stronę pastiszu. Spielberg nie markuje hollywodzkiego stylu z lat 50. czy 60., nie finguje filmu z epoki. Stara się, jak zawsze, opowiedzieć klarownie historię - i tyle. Inna sprawa, że nie brakuje w "Fabelmanach" mrugnięć oka i (auto)cytatów. Przebitki z amatorskich filmów Sammy’ego są więc przebłyskami z przyszłości. Front II wojny, gdzie trup ściele się gęsto w rozbryzgach keczupowej krwi. Plażowa idylla, którą zakłóca atak bestii (nie rekina-ludojada, tylko robiącej komuś na głowę mewy). Rozprawa ze szkolnym łobuzem rzucającym antysemickie obelgi pod adresem Sammy’ego. To gleba, z której wyrosną kiedyś "Szeregowiec Ryan", "Szczęki" czy "Lista Schindlera".

Jest też oczywiście "Spielberg face". W zabawnej scenie Sammy tłumaczy koledze pomysł na ujęcie, które krytyka filmowa ochrzci potem nazwiskiem twórcy "Parku Jurajskiego". Chodzi o powracające w jego filmografii zbliżenie twarzy, która reaguje na coś znajdującego się poza kadrem (patrz: Sam Neill gapiący się na brachiozaura). Reżyser parodiuje tu siebie samego: inscenizuje źle zagrane, hobbystyczne "Spielberg face", demaskuje partyzanckie kulisy jego realizacji. I aż prosi się, by rozumieć "Fabelmanów" właśnie jako opowieść o nauce widzenia, o powoli dojrzewającej parze oczu. Co drugi ważny moment obywa się przecież bez słów: roi się tu od scen, w których patrzymy na to, jak ktoś patrzy. Sammy przegląda materiał z wakacji i dokonuje odkrycia, które podzieli jego rodzinę. Sammy pokazuje matce klip, który ma wyrazić to, czego sam nie umie jej powiedzieć. Sammy podgląda publiczność swojego amatorskiego filmu i odkrywa, że jego ruchome obrazy dają mu władzę nad emocjami widzów.



Wraca tu lekcja z "Liberty Valance'a" o szemranych fundamentach mitu. Spielberg stawia na drodze Sammy’ego szereg postaci, które pomogą mu zrozumieć, że kamera to dwuznaczny dar, bo pozwala widzieć rzeczy, jakich możemy nie chcieć zobaczyć, pozwala łamać życia i upokarzać, pozwala ujawniać, ale i zakłamywać. Wujek Boris (Judd Hirsch) przestrzega chłopca, że artysta skazany jest na samotność, bo sztuka i rodzina nie idą w parze. Przyjaciel rodziców, Bennie (Seth Rogen), wrabia Fabelmana w pierwszy artystyczny kompromis, oferując mu wymarzoną kamerę, by zyskać jego sympatię. Szkolny osiłek Logan (Sam Rechner) niespodziewanie wygłasza analizę różnicy, jaką dostrzegł między sobą-na-żywo a sobą-na-ekranie. Na koniec zaś pewien znany reżyser - w rewelacyjnie obsadzonej i wyreżyserowanej scenie - daje Sammy’emu zwodniczo prostą lekcję kina.

Portret artysty z czasów młodości? Jak najbardziej. Niby nic nowego: autor "Hooka" i "Imperium słońca" zawsze miał talent do patrzenia na świat oczami dziecka. Wciąż ma: tym bardziej, że znalazł sobie tak wdzięczne medium. Młody Gabriel LaBelle daje nam - dosłownie - "Spielberg face", twarz Spielberga, i pięknie wciela się w prawie-że-Stevena. Punkt widzenia w "Fabelmanach" jest jednak zdublowany. Tak, Spielberg patrzy na Amerykę lat 60., na kino, wreszcie na swoją rodzinę z perspektywy nastoletniego Sammy’ego. Ale równocześnie patrzy z perspektywy 75-letniego Stevena. I, niczym John Ford w "Liberty Valansie", robi to trzeźwo oraz przenikliwie, bez nostalgii. Ale i bez goryczy. Dorosła perspektywa pozwala mu dostrzec szarości, które umknęłyby dziecku (albo młodszemu Spielbergowi). Mały Steven prawdopodobnie złościł się i obrażał na starych, miał im za złe to czy tamto - nieraz pewnie słusznie. Duży Steven może jednak spróbować ich zrozumieć.



Siłą rzeczy za gwiazdy filmu robią więc Paul Dano i Michelle Williams. Ten pierwszy dzielnie, niczym wzorcowy dżentelmen z lat 60., znosi rolę zapiętego pod szyję nudnego nerda-patriarchy. Jego Burt Fabelman to mężczyzna pogodzony z tym, co wypada, spełniający się w gorsecie epoki, nawet jeśli występ Dano polega na znajdowaniu zmarszczek i pęknięć w tej zbroi. Obdarzona aparycją elfa, ostrzyżona na pazia Mitzi jest przeciwieństwem męża. Williams przywołuje tu ducha Geny Rowlands z "Kobiety pod presją" Cassavetesa. Kreuje portret kobiety miotającej się w klatce obyczaju, rozpieranej przez sprzeczne emocje, kochającej i egoistycznej, żywiołowej i depresyjnej, niezłomnej i bojaźliwej. Spielberg portretuje oboje rodziców z czułością, ale w całym ich skomplikowaniu, z wadami i zaletami, grzechami i zasługami. Zachowuje przy tym wyrozumiałość dla wyzwań, przed jakimi musieli stanąć - oraz dla sposobów, w jakie próbowali sobie z nimi poradzić. Koniec końców, mimo wszystko, pomogli mu przecież spełnić marzenie - jakkolwiek ambiwalentna nie byłaby moc kamery, po którą sięgnął.

"Fabelmanowie" to zatem akt wybaczenia i przeprosin, gest podziękowania i pogodzenia z rodzicami. Reżyser odgrywa na powrót familijną traumę, ale w taki sposób, jakby nie potrzebował już jej kompulsywnie reżyserować, czytaj: kontrolować. Po prostu rozkłada ręce i uznaje to, co się wydarzyło. Zwróćcie uwagę, że film nie nazywa się "Fabelman", że w tytule słychać liczbę mnogą. Rozbita rodzina, która rzucała cień na całą połać filmografii Spielberga, od "E.T." do "Parku Jurajskiego", zostaje tu symbolicznie sklejona, choćby jedynie na dwie i pół godziny. Takie rzeczy tylko w kinie. 
1 10
Moja ocena:
9
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Fabelmanowie
"Fabelmanowie" to film, który wprowadza widza w magiczny świat kina, a jednocześnie odsłania najgłębsze... czytaj więcej