"Rule Of Rose" stworzona przez studio Punchline i wydana w 2006 roku, dzięki Atlus, była tym tytułem, wobec którego miałem duże (moim zdaniem) oczekiwania, ale czy na pewno zostały spełnione? Główną bohaterką gry jest 19-letnia dziewczyna imieniem Jennifer, której rodzice zginęli w wypadku, przez co pozostawiona sama sobie trafiła do sierocińca. W początkowej cut-scence widzimy jak główna bohaterka jedzie autobusem a oprócz niej jest również młody chłopak, który czyta pewną książkę a następnie wręcza ją Jennifer i ucieka z pojazdu. Gdy dziewczyna wychodzi z autobusu w pogoni za chłopcem, jej transport ucieka i w tym momencie rozgrywa się gra, w której trafiamy do sierocińca. Po krótkiej eksploracji dochodzimy do grobu tajemniczej osoby, która podobno była bardzo bliska naszej bohaterce. Jennifer odkopuje owy grób, po czym znajduje w nim worek, do którego zostaje wrzucona przez tajemniczego napastnika i nagle gra przenosi nas na tajemniczy sterowiec. Panowanie sprawuje tam "Arystokracja Czerwonej Kredki" złożona z sadystycznych i zdeprawowanych dziewczynek w wieku mniej więcej 12 lat. Jednak z jakiegoś dziwnego powodu jesteśmy tu niemile widziani, prawie nikt nie chce z nami rozmawiać, każdy mówi o nas jak o ostatnim śmieciu a sam narrator określa naszą bohaterkę mianem "pechowej dziewczyny". Na szczęście nie jesteśmy sami, jedyną przychylną nam osobą jest niespecjalnie urodziwa Amanda, która uważa nas za jedynego najlepszego przyjaciela, mimo iż główna protagonistka nie odwzajemnia tego uczucia. Aby nie narazić się na gniew naszych "totalitarnych władców" musimy wykonywać ich polecenia. Pierwszym z nich będzie znalezienie pięknego motyla. Tak właśnie przestawia się fabuła w "Rule Of Rose", co mogę powiedzieć? Jedna z najlepszych historii w grach, oprócz samej fabuły ciekawy jest jej sposób przedstawienia; w żadnej innej grze nie widziałem tak artystycznego poprowadzenia historii. Jak i artystyczy to i zarazem ciężki to ogarnięcia; gra jest pełna symboliki, wydarzenia są mocno pogmatwane a sam musiałem poczytać o interpretacjach innych, bo nie byłem przekonany co do swojej. Rule Of Rose porusza również wiele trudnych tematów, wciąga od samego i nie daję się odciągnąć od konsoli. Głównymi przeciwnikami w tej grze są dzieci, chociaż w czasach Dead Space nie powinno to nikogo dziwić. Całą grę stworzono po angielsku, jednak twórcy używali często niestandardowego języka, przez co w niektórych przypadkach miałem niemały problem. Przechodząc do grafiki, niestety jak na 2006 rok i w porównaniu z innymi grami z tego roku, Rule Of Rose wypada słabo, na pochwałę zasługują tylko cut-scenki, prawie tak samo dobre jak w Clock Tower 3. Muzyka jest idealnie dobrana do klimatu gry, fortepian lub skrzypce to połączenie całkiem ciekawe i idealnie buduje suspens. Tutaj kończą się plusy gry, bo reszta to kompletna chała. Przechodząc do rozgrywki, owa produkcja to klasyczny survival horror, który oprócz tego, że jest to bani, niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zagadek praktycznie tu nie uświadczymy, z początku tylko raz musimy przy czymś wytężyć umysł a reszta to... latanie za psem. I to nie jest żart! Na początku gry oswajamy pewnego kundelka imieniem Brown i tutaj od razu przychodzi mi na myśl Huey z Haunting Ground, szkoda tylko, że Brown nie dorasta Huey'emu do łap. Możemy wydawać mu następujące komendy, czyli: "stój", "szukaj" lub "chodź", na tym drugim będzie opierać się 90% gry, zaś pozostałe są kompletnie bezużyteczne. Najpierw znajdujemy jakiś fabularny przedmiot, wybieramy go w ekwipunku, ustawiamy komendę "find", naciskamy trójkąt i lecimy za psem. Jak pies dojdzie do kolejnego fabularnego przedmiotu to robimy to samo, powtarzamy te same czynności i tak przez całą grę. Serio, na tym polega magia Rule Of Rose, oczywiście są jeszcze walki, ale o tym później. Oprócz tego znajdujemy przedmioty, które będą nas leczyć, czyli ponownie; wybieramy odpowiedni przedmiot, ustawiamy komendę "find", naciskamy trójkąt i lecimy za psem, aż znajdzie jakiegoś frykasa i znowu powtarzamy to samo, aby znaleźć kolejnego. Przedmiotów regenerujących jest dość mało, dlatego mamy możliwość wymiany czegokolwiek na nasze zdrowie, czyli ponownie; wybieramy odpowiedni przedmiot, ustawiamy komendę "find", naciskamy trójkąt i lecimy za psem. I tak co jakiś czas powtarzamy tę samą czynność, więc moje pytanie jest takie: "jaki dureń to tak zaprojektował?!" Czy twórcom zabrakło kreatywności do tego, aby jakiś głupi pies robił wszystko za nas?! To jeszcze nie jest najgorszy aspekt tej gry, bowiem walki do kwintesencja żenady. Dawno w żadnej innej grze nie widziałem tak bezsensownego systemu potyczek. Jeśli chodzi o broń białą to mamy do dyspozycji tylko widelce, rury, tasaki, noże czy łopaty. Każdą z tych broni walczy się tak samo drętwo, co gorsza Jennifer po włączeniu celowania nie może się obracać. Aby trafić przeciwnika trzeba patrzeć na wprost, inaczej jak wizualnie trafimy to nie zaliczy nam ciosu. Oczywiście podczas tego wszystkiego zginąłem wiele razy, takie nie ważne ile razy to powtarzałem i tak za każdym razem dostawałem w twarz. W takich momentach moja frustracja sięgała zenitu i po prostu miałem ochotę chwycić konsolę za szmaty i rozwalić ją o ścianę. To nie wszystkie bulwersujące mankamenty tej gry, najbardziej bolesnym jest sama lokalizacja, w której rozgrywa się akcja, jest po prostu nudna i co gorsza, całkiem duża. Praktycznie każdy korytarz wygląda tak samo, nie ma tam niczego ciekawego nad czym można zawiesić oko. Nawigacji nie ułatwia nam nieczytelna mapa, na której nie ma zaznaczonych punktów zapisu. To jednak nie wszystko, gdy Jennifer ma mało zdrowia, biegnie wolniej, można wręcz zasnąć, gdy się nie ma żadnych środków przeciwbólowych. Przejście tej gry zajęło mi jakieś 11 godzin. Mniej więcej 8 godzin gry to latanie za psem, 1,5 godziny to walki, godzina to powtórki i pół godziny cut-scenek. Po prostu rewelacja. Przejdźmy do klimatu i strachu; atmosfera jest całkiem niezła dzięki świetnej ścieżce dźwiękowej. Niestety klimat psuje rozgrywka, po prostu nie da się wczuć porządnie w tą grę, psuje to także doznania fabularne. Strachu nie ma tu w ogóle, twórcy próbowali straszyć nas samym klimatem, ale niestety nie za bardzo im to wyszło. Rozczarowałem się tym tytułem, szczerze mówiąc.
Podsumowanie:
• Grafika to nic nadzwyczajnego. Gry z tamtego okresu miały lepszą oprawę wizualną. Plus za dobrze zrobione full-motion video;
• Muzyka jest bardzo dobra, zaś reszta dźwięków też niczego sobie;
• Gra to symulator latania za psem, wraz z najgorszym systemem walki, po prostu geniusz;
• Klimat byłby lepszy, gdyby nie powyższa opinia;
• Strach? Daj pan spokój!;
"Rule Of Rose" to żadne arcydzieło, tylko fabuła i muzyka ciągnęły mnie, aby grać w to dalej. Tak to istna fuszerka. Polecam ten tytuł nie do grania, ale raczej do obejrzenia, oszczędzicie sobie nerwów a poznacie naprawdę genialną fabułę i posłuchacie niezłego soundtracku. Rule Of Rose nadaje się na film, ale w żadnym wypadku nie na grę. Ta produkcja miała potencjał na naprawdę dobry, psychologiczny horror, ale denny gameplay zniszczył ją doszczętnie. Osobiście miałem ochotę to wszystko rzucić w pieruny, jednak z powodu mojej chęci do poznania losów Jennifer musiałem tę grę ukończyć. Chyba będę tego żałował.