Ostatnio udało mi się znowu zabrać za granie i wreszcie dokończyłam nieszczęsną piątą część serii, z którą męczyłam się już od jakiegoś czasu. „Broken Sword: Klątwa węża” usiłowała odbudować poziom cyklu, powracając przy tym do formatu przygodówki 2D. Czy ta pełna tajemnic opowieść się sprawdza?
W galerii sztuki miejsce ma zuchwała kradzież w biały dzień. „La Maledicció” zostaje zabrany, a właściciel „Le Lézard Bleu” umiera trafiony pociskiem. George Stobbart i Nico Collard po raz kolejny zostają wciągnięci w niebezpieczny pościg za złoczyńcą planującym wykorzystać potężną moc obrazu do własnych celów. Szlak gnostyków prowadzi do najbardziej pradawnych tajemnic sięgających początków wszystkiego…
Mówiąc o samej fabule tej odsłony, trudno ukryć moje rozczarowanie. Do tej pory seria sięgała raczej po faktyczne artefakty, historyczne zagadki i dopiero na bazie tych realnych wydarzeń konstruowała intrygę. W „Klątwie węża” zarówno obraz, jak i magiczny przedmiot poszukiwany przez gnostyków zostały od początku do końca wymyślone. Wprawdzie wiele tu odniesień do tej uznanej za heretyków grupy, ich symbole wciąż się przewijają – jednak to już nie to samo. Sami złoczyńcy również byli tutaj dość przewidywalni i rzadko kiedy czułam się zaskoczona nagłymi zwrotami akcji. Nieco nużyła mnie ta opowieść, choć miała kilka naprawdę udanych pomysłów. Epizodycznie pojawiają się też postaci znane z poprzednich części, co zawsze stanowi miłe mrugnięcie okiem do gracza. Wreszcie też jakkolwiek rozwija się relacja między głównymi bohaterami, choć zakończenie raczej unika postawienia spraw jasno.
Pomimo dość średniej fabuły, zagadki naprawdę wynagradzają czas włożony w rozgrywkę. Nawet jeśli lokalizacja zdecydowanie zawiodła, przez co musiałam korzystać z solucji, gdy szyfr wykorzystywał znaki polskie, a czcionka gry pokazywała mi wyłącznie znaki zapytania… Innym ciekawym pomysłem było dekodowanie artefaktu, do czego potrzebne były spora doza skupienia, nieszablonowe myślenie, a do pewnego stopnia także kartka papieru. Z drugiej strony pojawiały się też rozwiązania iście abstrakcyjne, które zdecydowanie przerastały moje możliwości poznawcze. To, jak gra wykorzystuje dżem, karaluchy i pęta kiełbasy, ma z pewnością walory komiczne, a przy tym do wymyślenia rozwiązania wymaga umiejętności mi obcych, które posiadają wyłącznie wieloletni wyjadacze przygodówek.
Całość zrealizowana została w technice 2D, co zdecydowanie lepiej pasuje tej serii. Lokacje są atrakcyjne, bohaterów narysowano udanie, choć niektóre cutscenki były nieco pokraczne. Animacja chodu lub biegu przy tym zdecydowanie bawi. Podobała mi się muzyka, zmieniała się, wpasowywała w kolejne scenerie i budowała do pewnego stopnia klimat tajemnicy. Ku mej radości nie było tu polowania na piksele, które potrafi być niekiedy mordęgą w tego typu grach. Nieco irytowało mnie, gdy w niektóre miejsca trzeba było zaglądać dwa razy, zanim George się zorientował, że w sumie to leży tam coś, co by mu się przydało. Jednocześnie dzięki tej grze znienawidziłam kozy niemal tak, jak główny bohater. Czekanie aż te małe włochate wredoty wróciły na miejsce, nim znowu będzie można je nęcić jedzeniem, było naprawdę męczące i sztucznie wydłużało rozgrywkę. Niemal w takim samym stopniu jak niemożliwość biegania.
„Broken Sword: Klątwa Węża” ma swoje problemy. Niektóre naprawdę duże. Nie jest to jednak tytuł zupełnie zły, choć zdecydowanie nie dorasta do poziomu pierwszych trzech odsłon (czwarta wciąż dla mnie nie istnieje). Przyznałabym jej jakieś 6/10 – byłoby zdecydowanie wyżej, gdyby opowieść zaangażowała mnie w równym stopniu, co same zagadki. Wyłącznie dla tych nieoczywistych łamigłówek warto sprawdzić tę odsłonę.