Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
Heh, jeśli macie siłę to poczekajcie jeszcze 30-40 minut. To pierwszy rozdział, z którego jestem w miarę zadowolony i mam nadzieję, że się wam spodoba :) już niedługo
kurczę, wrzucam tekst, a tu komunikat, że są wulgaryzmy -_-, czekajcie, rozdział świeży i gotowy do użycia, ale musze go edytować na szybko, kilka minut
Rozdział dziewiąty: Początek wielkiej podróży
*
Świt przywitał Kalifornię bezchmurnym niebem i rześkim, porannym powietrzem. Krople rosy pokrywały zielone liście palm, tworząc magiczny pejzaż w zachodnim królestwie Ameryki. Obóz, który rozbiła wczoraj grupa Juareza, także zbudził się ze snu. Wiadomość o upadku Los Angeles była preludium do wydarzeń mających rozegrać się w najbliższej przyszłości. Akcja zagłady miasta wywołała destrukcyjną reakcję, która niczym fala przechodziła przez kolejne stany, powodując śmierć milionów mieszkańców USA, zostawiając za sobą krew, zgliszcza i ciszę. Juarez zareagował dosyć biernie na wiadomość o tragicznym losie Miasta Aniołów. Tak naprawdę nikt z grupy niespecjalnie przejął się tym faktem, jak gdyby wszyscy wiedzieli, że i tak kiedyś to musi nastąpić. Jedynie Miguel stał, wpatrując się w południowy horyzont, niczym zaklęty w wiecznej statyce pomnik na miejskim placu. W jego głowie kłębiły się tysiące myśli. Setki obrazów, niczym ptasie klucze, przelatywały mu przez głowę tworząc egzystencjonalny kontrast w miejscu, gdzie dobro toczyło bitwę ze złem, gdzie tęsknota i miłość przeplatały się z goryczą i niemocą ogarniającą coraz większymi połaciami serce młodego mężczyzny. Sandy odeszła, ale pamięć po niej potęgowała poczucie winy w jego duszy. Sumienie nie pozwalało odetchnąć choćby na chwilę, stawiając rozum przed trudnymi wyborami, a te, zupełnie jak hieny łaknące padliny, rozrywały na strzępy resztki człowieczeństwa, uciekającego niczym ostatnie promienie słońca po długim dniu, z wnętrza zmęczonego Ferro. Patrzył na ich twarze. Zmęczone, choć przecież jeszcze w większości tak młode i niedoświadczone. Esteban, człowiek, któremu Miguel zawdzięcza dalszą możliwość egzystowania w post apokaliptycznej rzeczywistości, powoli tracił energię i brawurę, na rzecz duchowego marazmu. Nie był w stanie mu pomóc, bo takowej pomocy sam teraz potrzebował. Kto ich poprowadzi? Bóg? Ten, który pozwolił, aby nadszedł krwawy świt i na zawsze pogrążył świat w pożodze i agonii? Ten, który zostawił swoje dzieci na pastwę piekielnych legionów, które niczym zaraza zalały jego rodzinne strony? Czy może ten, który wbił w niego poczucie winy, zabierając, jak się okazało, najbliższą mu osobę? Pieprzyć go. Jeśli jest, w co zaczynał wątpić, to na pewno wypiął się na swoje „dzieci” i zamknął za sobą drzwi do raju. Miguel był sam. Sam pośród tego całego szaleństwa toczącego racjonalizm i optymizm. Miasto Aniołów zamieniło się w Miasto Śmierci. Cherubiny upadły i stały się zwiastunami klęsk i mizantropii. Tam, gdzie upada stary porządek, rodzi się strach. Tam gdzie rodzi się strach, człowiek ulega zezwierzęceniu i zaczyna ufać najgorszym instynktom…
- Miguel? Stary, zaczynam się martwić. Stoisz już tak dobre pół godziny i w ogóle ku*rwa nie reagujesz na to, co do ciebie mówię!- szarpał go za rękaw poirytowany Esteban. Ferro odwrócił się, ale nie był najwyraźniej zadowolony ze zdań usłyszanych przed chwilą, to też odpowiednio to skwitował:
- Esteban, ku*rwa! Czy ja naprawdę nie mogę mieć chwili spokoju? Czy was wszystkich kompletnie po je*bało? Chcesz wiedzieć czy jest OK? Nie ku*rwa, nie jest! Chcesz wiedzieć dlaczego!?- brnął w zaparte Miguel. Esteban odsunął się lekko ze zdziwioną twarzą:
- Stary, wyluzuj! Ja tylko…
- Ty tylko, ty tylko! Skończ już pieprzyć stary, dobra? Jeśli będę chciał pogadać, na pewno otworzę do ciebie gębę.- syknął na koniec.
- Dobra, dooobra. Wyluzuj. Chciałem pogadać. Wiesz co? Nie poznaję cię, Amigo. Nie poznaję…- odparł Esteban i podniósł ręce w geście bezradności obracając się na pięcie. Kilka metrów dalej Doyle i Frost obserwowali całą sytuację. Sierżant rzekł:
- Miguel zaczyna świrować. Musimy jakoś go uspokoić, bo to z czasem zje go od środka.- Richard podrapał się po swoim ptasim nosie i odparł spokojnie:
- To nie nasza brocha i radzę ci, żebyś się nie wtrącał. Chłopak przechodzi trudny okres, a nam nic do tego. Zajmijmy się Doyle swoimi sprawami. Jeśli będzie chciał pogadać, na pewno to zrobi.- zakończył, wyprostował się i odszedł kilka metrów dalej. Bryan poczuł na sobie piłujące spojrzenie Spunkmeyera. Kapitan stał kilka metrów dalej, pośród reszty ocalałych składających namioty i bacznie przyglądał się swojemu podkomendnemu. Doyle przełknął ślinę, ponieważ wiedział, że za chwilę czeka go być może najgorsza rozmowa w dotychczasowym życiu. Tak też się stało. Kapitan podszedł do niego z wolna rozglądając się na boki i uśmiechając przy tym niezwykle perfidnie. W końcu stanął naprzeciw sierżanta i delikatnie podniósłszy głowę rzekł:
- Dzień dobry Doyle. Ładną dziś mamy pogodę, nieprawdaż?
- Panie kapitanie, po co ten sarkazm?- spytał drżącym głosem podoficer wiedząc, co za chwilę nastąpi. Michael skierował swoje błękitne oczy w niebo i odparł:
- Ech, Bryan, Bryan. Zawsze byłeś spokojny i opanowany. W przeciwieństwie do mnie, bo ja wiesz, ja nie potrafię tłumić w sobie emocji i mam skłonności sadystyczne.- ostatnie zdanie wypowiedział bardzo wolno i precyzyjnie. Szybkim ruchem głowy ułożył ją w idealnym poziomie do twarzy Doyle’a. Minę miał w tym momencie grobową. Rzekł:
- Nie chcę siać fermentu, ale… Jeszcze mi ku*rwa za to zapłacisz gnoju. Wiesz kim był Hammurabi?- Doyle przytaknął. Spunkmeyer kontynuował:
- A wiesz, co to prawo talionu? Zapewne tak. Naiwny to ty jesteś, ale z pewnością nie głupi. Otóż kiedyś przyjdzie okazja, że odpłacę ci tym samym, a może nawet czymś gorszym. Mnie się nie podskakuje fiutku. Co? Boisz się? A może niepotrzebnie wybrałeś profesję żołnierza, bo do niej trzeba mieć jaja…- Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów, a wnętrze sierżanta była w tym momencie rozgrzana do czerwoności. Już miał odpowiedzieć na prowokację kapitana, gdy nagle usłyszał zza siebie patetyczny głos, ten, którego akurat w tym momencie potrzebował:
- Jakiś problem? Może mnie coś ominęło?- Richard przybył w odpowiednim momencie. Jego wysoka sylwetka górowała teraz nad dwoma przedstawicielami amerykańskiej armii i piłowała wzrokiem Spunkmeyera.
- Ooo… Nasz elegancik przyszedł. Nie, wszystko w porządku. W zasadzie to rozmawialiśmy sobie o pogodzie. Nieprawda, że piękna? Jak ci tam… Richard?- Frost uśmiechnął się, ale nic nie odparł. Spunkmeyer puścił oko w kierunku Doyle’a i odwróciwszy się na pięcie poszedł w swoją stronę. Bryan wypuścił powietrze z płuc.
- Uważaj na niego, koleś. Ja cały czas mam go na oku i czekam na moment, w którym będę mógł skręcić mu kark. Mam nadzieję, że przyjdzie szybko.- rzucił Richard wyjmując z kieszeni nową paczkę papierosów.
- Spunkmeyer jest mściwy. Zemści się na nas. Na mnie, Estebanie, Miguelu i na tobie. Czuję to w kościach.
- Czekam.- rzekł Frost i wyjął papierosa z paczki. Tymczasem reszta kończyła już pakować swoje rzeczy. Juarez podszedł do pickupa zaparkowanego na polanie i rzekł w stronę Johna, który siedział za kierownicą:
- Jest szansa, że go uruchomisz?- John rozłożył bezradnie ręce, wyszedł z samochodu i rzekł podchodząc do odsłoniętego silnika:
- Nie wiem, co się stało, ale chyba tłok się zatarł. Wczoraj jeszcze auto było sprawne. To jest wrak synu. Jest prawie tak stary, jak ja.- Juarez uderzył rękami w dach w sposób, który wywołał ciarki na plecach u starego farmera:
- Szlag! Trudno, pójdziemy pieszo, bo nie mamy czasu na cackanie się z twoim autem. Aaa… I jeszcze jedno. Nie mów do mnie „synu” John. Dobrze?
- Dobrze, dobrze. Przepraszam.- rzucił zdziwiony John poprawiając rondo kapelusza.
- W porządku.- odparł Juarez i spojrzał na gotowych do drogi obozowiczów.
- Wszyscy do mnie! Prędko!- krzyknął i założył ręce na brzuch czekając. Po kilku chwilach wszyscy, oprócz Pablo i Jamala, którzy pilnowali polany kilkadziesiąt metrów dalej, pojawili się tuż przy Juarezie. Mężczyzna kontynuował:
- Jak wiecie, opuszczamy to miejsce jak najszybciej się da. Musimy ominąć Sacramento i udać się na północ, w kierunku miasteczka Red Bluff. Jest małe i podejrzewam, że wyludnione ze względu na ewakuację. To około 130 mil stąd. Myślę, że do wieczora zdołamy tam dojść. Mówię, dojdziemy, bo samochód niestety uległ awarii, a nie mamy czasu, żeby go naprawiać. Myślę, że to wszystko. Jakieś pytania?
- Juarez, nie możemy naprawić auta albo poszukać innego? 130 mil to dużo. Pokonalibyśmy je samochodem w niespełna dwie godziny, ale…
- Drogi i tak są zablokowane, więc nie wiem skąd pomysł z użyciem samochodu.- wtrącił Miguel. Juarez spojrzał na niego:
- Sugerujesz, że moje pomysły są idiotyczne?- Ferro nie przestraszył się. Rzucił:
- Sugeruję, że dźwięki silnika mogłyby ściągnąć szwendaczy.
- Uuu… Szwendacze, hehe. Dobre określenie. Podoba mi się.- rzekł zmieniając mimikę Juarez.
- Miguel ma rację. Musimy poruszać się bezszelestnie. To tylko sugestia Juarez, nie denerwuj się.- zażegnał niekomfortową sytuację Esteban. Popatrzył na Miguela, ale ten nie odrywał wzroku od byłego przywódcy gangu Latynosów. W tym momencie nadbiegli Jamal i Pablo. Ten drugi rzekł:
- Na południu jest spora grupa umarlaków.
- Gó* wno nas to obchodzi Amigo. My i tak udajemy się na północ.- syknął Juarez.- Do rzeczy! Jeśli wszyscy są gotowi ruszamy od razu! Czy wszystko jasne?- Skinęli, z wyjątkiem Miguela, Spunkmeyera i oczywiście Richarda. Nie minęło kilka minut, a czternastoosobowa grupa opuściła na zawsze miejsce starego obozowiska, by docelowo udać się w kierunku stanu Waszyngton.
**
Minęła godzina zanim ominęli Sacramento na dobre i weszli na autostradę, która była jedną z głównych dróg prowadzących na północ. Na początku orszaku podążali Juarez i Pablo. Rozmawiali w rodzimym języku nie patrząc na pozostałych. Zdawać by się mogło, iż są pochłonięci wyłącznie swoimi sprawami i tak naprawdę dobro grupy zupełnie ich nie obchodzi. Kilka metrów dalej, obok siebie, szła Keisha z milczącym Jamalem i Oscar, który non stop mówił coś w kierunku czarnoskórej dziewczyny, choć to raczej nie wzbudzało jej zainteresowania. Tuż za nimi uplasowali się John, Martha i Cindy, nieustannie wpatrująca się w siną dal, idąca zupełnie, jak żywe trupy, których raczej wolałaby nie oglądać. Dalej snuł się Spunkmeyer. Samotny, opuszczony, nieodzywający się do nikogo. Nikt nie tęsknił za jego wywodami, ale reszta, zamykająca pochód miała go zdecydowanie na oku. Kilkanaście metrów za Michaelem szli we trójkę Richard, Esteban i Bryan, z czego ci dwaj ostatni prowadzili zawziętą konwersację. Frost milczał, jak zwykle zresztą i badał tereny otaczające jego grupę. Pochód zamykał Miguel, zamyślony, pogrążony w letargu i żalu. W pewnym momencie odwrócił się. Ujrzał wolno idącą Isabelle, która wpatrywała się cały czas w asfalt. Wydawać by się mogło, iż nic nie jest w stanie wzbudzić jej zainteresowania. Ferro postanowił jednak spróbować. Zaczekał kilka sekund, aż dziewczyna zbliży się co nieco do jego osoby i zapytał:
- Hej… Pomyślałem, że może nie chcesz iść sama, więc… Nie masz nic przeciwko, jeśli będę ci towarzyszył?- Isabelle wzruszyła tylko ramionami, ale nic nie odpowiedziała.
- No dobrze. Myślę, że początek mamy już za sobą. Jestem Miguel.- wyciągnął dłoń w jej kierunku idąc jednocześnie. Isabelle nawet na nią nie spojrzała. Szła dalej, jak gdyby była w ciągłym amoku, nie odrywając wzroku od szosy. Przypominała mu Sandy. Tak bardzo była do niej podobna. Jasne włosy spięte w kok, błyskotliwe, zielone oczy i niewinna twarz nadawały jej niezwykle pociągającego wyglądu. Była starsza o kilka lat, co od razu rzucało się w oczy. Ferro zawstydził się, kiedy o tym pomyślał. Dwa dni temu stracił swoją miłość. Uświadomił sobie to dopiero po jej śmierci.
- Ludzie doceniając coś, jeśli to stracą. Dopiero wtedy.- szepnął sam do siebie.
- Co proszę?- wyrwała go z letargu Isabelle. Po raz pierwszy się odezwała. Miguel ocknął się momentalnie i rzekł:
- Yyy… nic, nic. Przepraszam. Głośno sobie myślałem…
- Zauważyła.- odparła zdawkowo. Po chwili dodała patetycznie:
- Zasłużyliśmy na to, wiesz? Za wszystkie nasze grzechy.- Ferro zdziwił się na te słowa, ale poranny gniew przeszedł mu już nieco, dlatego postanowił kontynuować rozmowę na spokojnie:
- Myślę, że mówisz tak, bo to dopiero początek tego wszystkiego. Powinniśmy dziękować losowi, że przeżyliśmy pierwszą falę.
- Dziękować? Niby za co?- podniosła wzrok. Spojrzała się na twarz byłego trenera i ciągnęła to przez dłuższą chwilę. Miguel dostrzegł w jej wnętrzu pustkę. Kompletną, bezkresną pustkę. Rzekł:
- Mamy czas na rachunek sumienia i ułożenie sobie życia od nowa.
- Wiesz co? Pieprzysz Miguel.- odparła.- Straciliśmy wszystkich, których kochaliśmy. Straciliśmy dom, sens życia, tryb, który kierował nami przed dekady. Myślę, że już jesteśmy w piekle i gorzej być już nie może.- Ferro spuścił głowę. Nie wiedział co powiedzieć. Bądź co bądź dziewczyna miała rację. Co mu pozostało? W zasadzie to tylko nadzieja, że z bratem wszystko w porządku i że znajdzie go całego i zdrowego… Chociaż po tym, co ujrzał w Sacramento, powoli tracił wiarę. Jeśli półmilionowe miasto upadło w ciągu doby, inne pójdą jego śladem i to szybciej niż mogłoby mu się zdawać. Podniósł głowę. Na autostradzie zaczęły pojawiać się coraz częściej wraki porzuconych aut. Słońce prażyło niemiłosiernie, a ponad trzydziestostopniowa temperatura już teraz dawała się we znaki wędrowcom.
- Godzina dziesiąta, a już jest taki upał.- rzucił niedbale Miguel.
- Nieprzyzwyczajony? Powinieneś, no chyba, że nie jesteś stąd.- odparła Isabelle, która nieco się ożywiła, choć jej ton nadal był niezwykle przygnębiający.
- Jestem, jestem. Mieszkałem na południowych przedmieściach. Byłem trenerem koszykówki i zawsze spóźniałem się do pracy przez pieprzone korki.
- Mhm.- rzuciła dziewczyna nie wykazując najmniejszego zainteresowania profesją Ferro. Miguel spytał, żeby podtrzymać rozmowę:
- A ty? Kim byłaś zanim świat się zawalił?- Nagle dziewczyna stanęła, jak wryta. Odwróciła głowę i chłodno odparła:
- Słuchaj… Czego ty właściwie chcesz? Pogadać, tak po prostu, bo świat zwariował i nie masz do kogo otworzyć gęby? Czy może chcesz mnie przelecieć i zaczynasz jakąś chorą gadkę? Skończ te pie* rdo lone konwenanse i zapytaj wprost. Na pewno odpowiem.- wykrzywiła wargi w grymasie wręcz nienawistnym i pospiesznym krokiem ruszyła przed siebie wyprzedzając Estebana, Richarda, Bryana, a nawet Michaela. Frost spojrzał na sunącą, jak burza Isabelle, a potem na zbaraniałego Miguela:
- Kiepski z ciebie kochaś. Myślałem, że latynoamerykanie to urodzeni podrywacze.- rzucił z sarkazmem Richard. Miguel odparł:
- Zejdź ze mnie, proszę. Nie wiem, co się stało, bez kitu.- Frost wzruszył ramionami i odpalając papierosa ruszył przed siebie. Do Miguela podeszli naprędce Doyle i Esteban. Ten pierwszy rzekł:
- Stary, coś ty jej nagadał? Patrzyła na nas, jakby chciała zatopić w nas szpony.
- No właśnie ku* rwa nic! Chciałem być miły, myślałem, że potrzebuje rozmowy. Nie odzywa się do nikogo, jest jakaś dziwna, zamknięta w sobie.- rzekł zdziwiony nadal Ferro. Esteban odpowiedział idąc z wolna obok nich:
- Zupełnie tak, jak ty. Może też nie chce z nikim gadać.- Miguel spojrzał na przyjaciela i złapał się za głowę:
- Stary, przepraszam cię za te moje poranne wywody. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.- Esteban uśmiechnął się wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. Rzekł:
- Bracie, nie musisz przepraszać. Nadeszły takie czasy, w których człowiek gubi tożsamość. Pamiętaj, że ze mną zawsze możesz pogadać, pomilczeć. Do wyboru do koloru. Może i wychowałem się w świecie przemocy, ale nie jestem głupi. Wiedz, że możesz na mnie liczyć Miguel. Zawsze i wszędzie.
- Dzięki bracie. Doceniam to. Ty także.- Przybili sobie szczere „piątki”. Nawet Doyle uśmiechnął się szeroko kładąc swoją M4kę na ramię:
- No i tak ma być chłopcy. Nie warto się gniewać. Nie ma po co…- Ich rozmowę przerwał Juarez, który kilkanaście metrów dalej zatrzymał się i głośno rzekł w stronę reszty:
- Słuchajcie wszyscy! Kilkadziesiąt metrów dalej, po lewej stronie znajduje się stacja benzynowa. Tam się udamy i zrobimy sobie pół godziny postoju na zebranie zapasów i odpoczynek. Ruszać się!- zakomunikował oschle na koniec i jako pierwszy wyrwał się do przodu, a za nim reszta grupy. Doyle rzekł po cichu do Miguela:
- Nie podoba mi się Juarez. Coś dziwnego w nim siedzi, nie mogę rozgryźć, co.- Esteban włączył się do dyskusji. Rzekł niemiło:
- O co ci chodzi, gringo? Znam Juareza ponad dwadzieścia lat. To dobry facet! Może i oschły, ale dobry. Dbał o nasze tyłki przez długi czas i nikomu niczego nie brakowało. Nie pozwolę powiedzieć na niego złego słowa.
- Esteban, nie chcę nic mówić. Spędziłeś u jego boku kawał życia, ja pamiętam go dosyć słabo, ale nie masz wrażenia, że Juarez trochę przesadza?- dodał zniesmaczony Ferro. Jego przyjaciel odparł:
- Nie, nie mam. Dziwisz mu się? Niejednemu popier dol iłoby się w cewkach od tego szajsu. Juarez trzyma głowę na karku i na pewno nie pozwoli nam umrzeć. On dba o swoich, zobaczysz. A teraz chodźmy, bo zrobiłem się cholernie głodny.- Minęło kilka długich minut. Słońce dawało się we znaki coraz bardziej grupie, zwłaszcza, że zbliżało się południe. Minęli kilkanaście opuszczonych samochodów i znaleźli się na parkingu wspomnianej przez Juareza stacji. Ku zdziwieniu Miguela plac był pusty. Zapewne wszyscy udali się do Sacramento, po tym, jak rząd zdecydował się na apel o ewakuacji. Budynek był duży, ale nie zaobserwowali nic niepokojącego. Żadnych śladów walki i krwi. Szyby były na swoim miejscu. Juarez zatrzymał się przed drzwiami i rzekł:
- Pablo i Esteban. Zostaniecie tutaj i poobserwujecie okolicę. Reszta za mną. Bierzcie to, co się da. Batoniki, napoje i konserwy, jeśli będą. Zjemy coś, kto będzie chciał, wys ra się i odleje, a potem ruszamy w dalszą trasę. Czy wszystko jasne? Jeśli tak, zapraszam do środka. Doyle, sprawdź czy wszystko gra. Masz doświadczenie.- Bryan chwycił swój karabin, a Juarez otworzył mu drzwi:
- Jeśli coś zauważysz, krzycz.- rzekł, a Doyle przytaknął. Wszedł do środka. Instynkt żołnierza kazał mu sprawdzić najpierw prawą i lewą stronę pomieszczenia. Doyle, mierząc nieustannie, sprawdził pierwsze metry atrium. Na pierwszy rzut oka stacja była pusta. Nikt, ani nic nie przykuło uwagi młodego sierżanta. Szybkim krokiem podszedł do lady. Za kasą było pusto. Kiedy stwierdził, że teren jest czysty, dał znak ręką Juarezowi. Ten rzekł:
- Czysto, wchodzimy!- Wszyscy, oprócz Estebana i Pablo znaleźli się po chwili w środku. Juarez rzekł:
- Bierzcie tylko to, co potrzebne. Miejcie oczy dookoła głowy.
- Chce mi się siku! Idę do toalety!- rzuciła w stronę Isabelle Cindy i szybkim krokiem udała się do żeńskich szalet.
- Ej, mała! Zaczekaj! Tam może być niebezpiecznie!- rzuciła Isabelle i od razu pobiegła za podopieczną. Nikt nie zwracał na dziewczyny uwagi. Juarez i Oscar pakowali do toreb jedzenie, Keisha i Jamal zajmowali się pałaszowanie szafek z wodą mineralną, której całe zgrzewki zapełniały półki. Spunkmeyer podszedł do stoiska z alkoholem. Wziął w dłonie butelkę Gold Barrella i rzekł sam do siebie:
- Nooo maleńka, chodź do tatusia.- Wyrzucił zakrętkę i przechylił pół butelki trunku.
- Od razu ku* rwa lepiej!- krzyknął i zaczął chować w kieszenie munduru inne butelki. Miguel szabrował papierosy. Napchał w kieszenie spodni kilka paczek, ale po chwili spojrzał się ze zdziwieniem na Richarda. Ten podszedł do stoiska ze słodyczami, wziął w dłonie Snickersa i przerwawszy papierek zaczął go spożywać:
- Mmmmm… To chyba najlepszy wynalazek Ameryki. Za to cały świat jest nam wdzięczny. Mógłbym je jeść non stop.- rzekł zamykając oczy. Miguel uśmiechnął się:
- Stary, dobrze się czujesz? Aż tak cię to cieszy?- Frost pochłonął ostatni gryz i przeżuwając rzekł:
- Pewnie. Zajebista sprawa…- w tym momencie ktoś krzyknął. Oczy wszystkich skierowały się na damską toaletę. Miguel i Frost zareagowali jako pierwsi. Pędem ruszyli do pomieszczenia dla kobiet. Ferro wypadł zza winkla, ale potknął się i upadł na śliskie płytki:
- Aaa! Ku* rwa mać!- krzyknął łapiąc się za kostkę. Frost zachował spokój, ale i szybkość. Stanął na momencie i szybko zlokalizował otoczenie. Szwendacz trzymał wyrywającą się Cindy za rękę, a Isabelle okładając go bezskutecznie pięściami, próbowała mu przeszkodzić. Richard nie czekał długo. Rozpędził się, jak lampart i odbiwszy się od ziemi uderzył dwoma nogami atakującego dziewczynę truposza. Stwór puścił momentalnie jej rękę, a siła uderzenia skierowała jego ciało wprost na umywalki. Richard upadł, ale momentalnie zrobił sprężynkę i po chwili znalazł się w pionie. Przetarł dłonią kąciki ust i spojrzawszy na czekoladę znajdującą się na palcach, włożył koniuszek do ust i oblizał:
- Mmm… Niebo w gębie.- rzucił sam do siebie i wyjąwszy z kieszeni nóż wbił próbującemu się podnieść szwendaczowi w podbródek. Stwór upadł na kolana, a kiedy były zabójca wyciągnął ostrze, ten upadł do tyłu uderzając potylicą o ścianę. Zakrzepła krew osiadła na posadzce. Richard wytarł nóż o koszulkę napastnika i schował go z powrotem do kieszeni. Cindy tymczasem przytuliła się do Isabelle i zaczęła płakać:
- Ćśśś skarbie. Już dobrze. Wszystko już dobrze. Jestem przy tobie.
- Coś się stało twojej córce?- Spytał John, który razem z Marthą wszedł do damskiej toalety.
- To nie jest moja córka.- syknęła z zamkniętymi oczami Isabelle.- Ale wszystko jest w porządku.- w tym momencie drzwi jednej z kabin otworzyły się i jedna z kreatur napatoczyła się wprost na zaskoczoną Marthę. Nim staruszka zdążyła zareagować, bestia zatopiła zęby w jej szyi wgryzając się w jej aortę. Kobieta krzyknęła z bólu, po czym zaczęła dławić się własną posoką. Upadła na ziemię w konwulsjach. Szwendacz tymczasem zajadał się kawałkiem świeżego mięsa, które przed chwilą odgryzł. Cindy znów krzyczała. Isabelle też. Miguel czołgał się do najbliższej ściany, ponieważ spuchnięta kostka nie pozwoliła mu na to, by wstać. Nawet Richard zdziwił się obrotem sytuacji.
- Nieee!- krzyknął John i uklęknął nad umierającą żoną nie zwracając uwagi na potwora, który pochylał się nad nim gotowy do ataku. Nim zatopił zęby w jego ramieniu padł strzał. Bestia osunęła się na ziemię z szeroko otwartymi oczami. To Doyle przymierzył ze swojej M4ki i jednym strzałem pozbawił pionu szwendacza.
- Martha! Kochanie! Nie umieraj, proszę! Bez ciebie nie będę w stanie dalej żyć! Proszę!- lamentował stary farmer zanosząc się od płaczu. Do toalety przybiegła Keisha:
- Szybko! Wyciągnijmy ją na środek głównego pomieszczenia! Muszę zatamować krwawienie!- Richard podbiegł do umierającej kobiety i chwycił ją za nogi, to samo uczynił Doyle, tyle , że z drugiej strony. Keisha tymczasem urwała kawałek koszulki i tamowała krwawienie z arterii kobiety. Do środka wpadli Esteban i Pablo:
- Co tu się ku* rwa dzieje?- spytali jednocześnie. Juarez patrzył się z szeroko otwartymi ustami na całą sytuację.
- Zróbcie mi ku *rwa miejsce!- krzyczała młoda pielęgniarka, kiedy Richard i Bryan kładli Marthę na posadzce.
- Łoo ja pie*rd olę! Ale syf!- krzyknął z szokiem na twarzy Oscar.
- Zamknij się po* jeb ie! Jesteś naćpany czy co!?- odepchnął go Jamal. Ten jednak cały czas patrzył na umierającą Marthę. Keisha tamowała krwawienie, ale osocze coraz szybciej wylewało się z na podłogę:
- To na nic! Ma rozerwaną aortę! Za chwilę umrze… nie mogę jej pomóc…- W tym momencie zobaczyła przed twarzą lufę remingtona. John stał z furią w zapłakanych oczach i ciężko oddychał:
- Uratuj ją ty czarna su ko albo ja rozwalę ci łeb!
- John! Co ty wyprawiasz! Odłóż tego gnata!- krzyczał podenerwowany Juarez.
- Zamknij się! A ty masz ją ku *rwa ratować! Na co się gapisz dzi *wko!? Ra…- Głowa Johna eksplodowała na kawałeczki zalewając częściami mózgu twarz Keishy. Wszyscy drgnęli. Wszyscy, oprócz Spunkmeyera, który stał z wyciągniętą prawą ręką trzymającą pistolet Magnum 44. Dym z lufy jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu.
- Załatwiłem nam mniej mord do wykarmienia.- rzekł z uśmiechem na twarzy kapitan patrząc, jak ciało bezgłowego Johna upada obok martwej już żony. Isabelle odwróciła głowę i zakryła twarz Cindy. Miguel, który jakoś doczłapał do atrium zaklął pod nosem i wypuścił powietrze z płuc kładąc się na posadzce, Jamal i Esteban stali, jak sparaliżowani. Doyle aż usiadł, nie wiedząc, co ma zrobić. Oscar rzekł tylko- o ku* rwa.- i dalej wpatrywał się w szkarłatną plamę, która poszerzała swoją objętość. Keisha zaczęła krzyczeć. Jamal po chwili oddał poranny posiłek na podłogę trzymając się za kolana. Martha otworzyła oczy. Ugryzłaby Keishę, gdyby nie szybka reakcją Juareza, który wyjąwszy zza paska glocka strzelił jej prosto w głowę. Po chwili spojrzał na Spunkmeyera:
- Coś ty ku* rwa zrobił…- jego monolog przerwał jednak Frost:
- Nie chcę wam przerywać bankietu, ale spójrzcie za szyby.- Juarez uczynił to, jako pierwszy. Nagle złapał się za głowę i usiadł obok Doyle’a. Nie wiadomo skąd, ani kiedy, na autostradzie pojawiły się dziesiątki szwendaczy, które podążały w stronę stacji benzynowej…
- Czaaad!- krzyknął naćpany Oscar patrząc, jak horda zacieśnia pierścień wokół dwunastoosobowej już grupy ocalałych.
Przypomniałem sobie hasło tylko żeby coś napisać o Twoim opowiadaniu:) Przeczytałem wszystkie rozdziały, na ten czekałem do prawie 1 w nocy- znaczy: podoba mi się. Z tego co się zdążyłem zorientować- nie jesteś obojętny na uwagi czytelników. Mam dosłownie dwie:
1. 130 mil na pieszo w jeden dzień? Wow, stary- nie wiem czy bym dał radę rowerem:)
2. Irytuje mnie nieco ta próba unikania na siłe powtórzeń imion głównych bohaterów. Nie wiem jak innych- ale mnie "były trener" czy (chyba jeszcze gorsze) "były zabójca" drażnią... Naprawdę nic się nie stanie jeśli będziesz o nich pisał po imieniu/nazwisku.
OK, będę szukał jakichś innych synonimów :). Co do 130 mil, generalnie jest to to zrobienia przy nieustannym szybkim marszu, jakoś to ugryzę, że będzie dobrze. Szwendacze ich pogonią i zdążą na wieczór :) albo dojdą na późniejszą godzinę i nieco się spóźnią hehe. Dzięki za uwagi i przeczytanie. Pozdro!
130 mil to ok 200km. Doświadczony piechur w optymalnych warunkach idzie z prędkością 7km/h. Czyli gdyby szedł nonstop przeszedłby te 200km w ok. 29h. To zdecydowanie nie jest do zrobienia - zwłaszcza w grupie przypadkowych osób (nawet jeśli kilkoro z nich to sportowcy/żołnierze):)
ło ku rwa! powaliło mi się :P myślałem, że mila ma mniej niż kilometr :P no nic, trafna uwaga. Jakoś z tego wybrnę, chciałem zrobić niespełna 80 km, ale dziękuję za ukierunkowanie :)
Tak na szybko, bo muszę iść spać:
1. Kurczę, no kocham Richarda. Po prostu kocham. Tekstem o snickersach podbił moje serce (swoją drogą, popieram w stu procentach. Snickersy to najlepsze batony ever) i teraz już w ogóle się od niego nie odczepię. Oficjalnie ogłaszam się jego fanką numer 1 i nie dotykać mi go.
2. Tak myślałam, że kogoś zabijesz, ale nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Chociaż w sumie nie dziwię się, że Johnowi trochę odbiło. Ciekawe, kto będzie następny.
3. Wiesz, powiem Ci, że nawet się już trochę zżyłam z Twoimi bohaterami. Nawet z tym cholerykiem Spunkmeyerem. Chodzi i wszystkich wkurza, ciągle miesza, ale jednak...
4. Zauważyłam, że masz swoje ulubione słowa i ciągle je używasz. Szczególnie umiłowałeś sobie: "mizantropię" i "marazm". Dzisiaj też "patetycznie". Czasem też Ci się zdarzy użyć słowo, które niekoniecznie pasuje do sytuacji czy opisu. Mam wrażenie, że właśnie próbujesz wprowadzić takie patetyczne opisy, żeby nabrało to powagi, ale wierz mi, że lepiej wybierać łatwiejsze środki przekazu. Pochwalę za to za dialogi, co coraz lepiej Ci wychodzą i są bardziej realistyczne. Tak trzymaj.
dzięki wielkie, staram się z każdym opowiadaniem dostosować do rad użytkowników. Walnąłem się z tymi milami, ale jakoś z tego wybrnę :) postaram się wrzucić jutro kolejny rozdział, mam nadzieję, że się uda :)
Daj jakieś info kiedy możmy spodziewać sie kolejnego rozdziału? (nie moge sie doczekać)
Hej. Dziś kilka uwag, m. in. na temat synonimów ;) Nie szukaj ich na siłę. Krew to krew. Posoka to krew zwierząt(!), osocze to tylko składnik krwi. Żadne z nich nie brzmi dobrze (delikatnie mówiąc) jako synonim. Po drugie - na pewno istnieje co najmniej kilka słów, które brzmią bardziej swojsko (i adekwatnie) niż "atrium". Po trzecie - nie istnieje słowo "egzystencjonalny" (egzystencjalny- tak). Po czwarte - aorta to nie to samo co tętnica szyjna (ale może to akurat ujdzie, nie wiem - skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą ;) Uff... to by było na tyle, jeśli chodzi o drobne wpadki. Mam jeszcze pytanie - jak rozumiesz czasownik "pałaszować"? Bo ja jako "wcinać", jeść ze smakiem po prostu, ale może to jakieś nowe slangowe określenie na "przeszukiwać"? Bo kiedy bohaterowie pałaszują szafki, to są już chyba baaardzo głodni ;) Żeby nie było - opowiadanie bardzo mi się podoba :) Zdania czasem kuleją, ale to z czasem da się wyćwiczyć. Pozdro.
Można by się przyczepić do niefortunnie użytych słówek czy interpunkcji, ale nie o to chodzi :) Opowiadanie wciąga i jest osłodą podczas czekania na kolejne sezony TWD, a przecież o to chodzi! Mógłbyś poszczególne "ujęcia" dzielić na akapity, bo momentami gubię się w tym wlanym tekście :)
przy całym zachwycie dla K2 wątpię jednak, żeby chłopak miał chęci ciągnąć temat aż do premiery czwartego sezonu TWD. W końcu mamy dopiero połowę kwietnia, a do października jest mnóstwo czasu
Richard przypomina mi Deryla, a Spunkmeyer Merla. Nie wiem czy to zamierzone, czy tylko mi się tak mi się tak, ale to bardzo mi się podoba ;).
Jeszcze tylko dać Frostowi kuszę ;D
Nie, nie :). Ręczę za to, że Spunkmeyer i Frost to nie bracia Dixon, a jeśli kojarzą Ci się z nimi, to efekt na pewno nie był zamierzony :)
Jest dopiero połowa rozdziału :(. Ledwo na oczy patrzę i nie chcę wrzucać paździerza. Gwarantuję, że akcji co nie miara! Mam nadzieję, że nikt się nie wkurzył, ale taki rozdział pisze się ok.2,3 godzin :). Jutro będzie na 100%:)
Rany, skąd ty bierzesz inspiracje D: ja od paru dni mam okropny zastój i nic mi nie pomaga, za to wszystko rozprasza~
lati nie wiedziałem gdzie napisać więc piszę tu. Mam pytanie do ciebie. Czy kontynuujesz gdzieś opowiadanie, które było skasowane przez moderatora? Jeśli tak to mogłabyś mi zapodać linka?
Tak, kontynuuję je tutaj: http://www.strefawalkingdead.pl/forum/tworczosc/ : D (zapraszam do wątku z komentarzami, dzielcie się opiniami, etc).
Miałam napisać nowy odcinek tydzień temu, ale jakoś tak wyszło, że w końcu nie napisałam 3: Ale oczywiście zamierzam pisac dalej, więc spoko loko : D
Już niebawem, miałem w ku tas dziś na głowie i dopiero teraz kończę, ale spoko. Nie usnę, dopóki nie wrzucę hehe
O, to dobrze. Będę czekać, bo i tak nie idę dzisiaj spać, a przyda się jakiś miły akcent tej okropnej nocy ;)
Sorry, że nie wrzuciłem, ale wszystko co piszę, jest banalne i niewiarygodne. Staram się jakoś dobrze wymanewrować z tej sytuacji na stacji, ale muszę jeszcze pomyśleć, jak umiejętnie to zrobić. Nie wiem kiedy rozdział pojawi się w ostatecznej formie, nie będę zapewniał, że będzie to dziś albo jutro. Gdy będzie gotowy, od razu wrzucam ;]
Szkoda ze nie dodajesz nic od dluzszego czasu, bylem bardzo ciekaw dalszych przygod miguela i jego kompani ale po takim czasie moje zainteresowanie spadlo i widze ze wiekszosc tez denerwuje czas oczekwiania na kolejna czesc. Mam nadzieje ze szybko cos tu wstawisz bo to opowiadanie jest niezwykle interesujace i zabija, choc w niewielkim stopniu to zabija, czas oczekwiania na kolejny sezon twd :)
Środę mam wolną, to dodam kolejny rozdział, teraz po prostu miałem dużo obowiązków, mam nadzieję, że kumacie
K2 nie jest enterteinerem filmwebu na czas przerwy między sezonami TWD. I tak szacun dla niego, że tak grzecznie odpisuje na posty, które od dłuższego czasu brzmią tak samo. Spróbujcie jednocześnie popracować i postudiować to może przekonacie się, że 24h w dobie to za mało czasu, by wrzucić coś dzieciakom na internety by miały co robić czekając na swój ukochany serialik. Pozdro dla K2
Cóż, nie mogę się nie zgodzić. Niektórym chyba jednak ciężko sobie wyobrazić, że ktoś może mieć życie prywatne i nie ma czasu siedzieć ciągle przed komputerem, żeby uszczęśliwiać wszystkich dookoła. Nikt mu za to nie płaci, to jego hobby (niewtajemniczonym polecam sprawdzenie definicji tego słowa), a jeśli się komuś nie chce czekać, to trudno. Napisał przecież, że musi popracować nad rozdziałem, więc dajmy mu czas. Niech wszyscy wielce niezadowoleni spróbują usiąść i napisać coś tak długiego,a zobaczą, ile czasu to pochłania. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za uwagę.
Niestety to prawda. Staram się ku rwa fa jakoś połączyć robotę i szkołę i tak naprawdę nie mam czasu nawet szwancura zwalić ;]. Piona mordko i dzięki za wsparcie hehe. Do pozostałych: przyjdzie taki wieczór, myślę że niebawem, który będzie skutkował kolejnym rozdziałem. Czasu na swoje różnego rodzaju "hobby" mam ostatnio niewiele. 5!
Za długie to opowiadanie. Przeczytałem dwa wyrazy i jakoś nie wiem o co chodzi ;/
Nie są za długie powiedziałbym nawet że wręcz przeciwnie bo chce sie więcej i więcej. Jak dla mnie są bardzo zrozumiałe