Nudą powiewa na forum jak w jaskini Antanabe, zwaną również jaskinią zapomnianych snów... Przeciąg taki, że spódnice i kilty falują jak kiecka Merlin M. na chodnikowym wentylatorze.
Czas więc na outlanderowy fanfik.
Co by było gdyby kamienny krąg Craigh na Dun, czy jaskinia Antanabe działały jak drzwi wahadłowe w supermarkecie i każdy mógłby przez nie przechodzić w dowolnym momencie, kierunku oraz o dowolną ilość czasu?
Nawet alabastrowe jaja pana Willoughby umiejętnie wstrząśnięte mogłyby wywołać zakłócenia w czasie i przestrzeni.
Zasady są proste:
-"Pielgrzymki do łoża" i poczucie humoru niezbędne.
- Piszemy naprzemiennie.
- Kolejny piszący podejmuje wątek tam gdzie zakończył poprzednik, lub odwołuje się do wcześniejszych wydarzeń z innej części opowieści jeśli ta będzie wielowątkowa.
- Można wymyślać kolejne wątki w odwołaniu do uniwersum "Outlandera" i powszechnie znanej historii.
- Zderzenie bohaterów ze współczesną codziennością, lub technologią z kosmosu jest również OK, a Jeżeli cudownie ocalony Angus przez przypadek wybije sobie dolne zęby za pomocą młotka Thora, też nie będzie narzekań.
- Logika mile widziana, choć nie konieczna.
- Można odwoływać się do wszystkiego, choć nie ma gwarancji, że wszyscy zrozumieją aluzje. Nie każdy zna "Harrego Potera" na wyrywki ;)
- Wpisy można kończyć urwanymi zdaniami...
Może ktoś je będzie kontynuował, albo i nie ;)
- Długość wpisów dowolna, choć lepiej nie przynudzać i dać szansę innym.
Wiem, że to trudne, bo czasem ma się fazę i pomysł na zwrot akcji, który wymaga kilku godzin pisaniny i "blokady wątku / tematu".
- W wypadku pojawienia się dwóch niezależnych odpowiedzi i rozejścia się intrygi, kolejny piszący będzie miał prawo kontynuacji wątku, który bardziej mu się spodobał, chociaż nie wyklucza to tego, że jego następca nie połączy obu wątków w zgrabną całość.
- Można pisać w dowolnej osobie, nawet z punktu widzenia psa Buttona.
- Można dopisać nowe postaci, jeśli ktoś jest np Fangirl Mutragha, może funkcjonować jako jego towarzyszka, spocona Nelly.
- Oczywiście jest to alternatywna wersja opowieści Diany Gabaldon, jednak mamy pełne prawo korzystać z jej pomysłów, oraz opisanych przez nią lokalizacji, choć podobieństwo do osób i zdarzeń będzie raczej przypadkowe... ;P
Miłej zabawy :D
Prawem pierwszej nocy pozwolę sobie zacząć...
Głód wyrwał brutalne ze snu Deana, gdy wczesno-poranne słońce przebiło się przez zwalone korony jodeł. Wachlarzowe gałązki iglaków sprawiły, że jama tonęła w szmaragdowej poświacie. Miało się wrażenie przebywania pod wodą, lub w dziwacznej, skalistej altanie gdzie dach zrobiono przewróconego na bok drzewa. Smugi światła zabarwione na zielono rozświetlały kurz i dym wirujący nad dogasającym ogniskiem. Tuż obok niczym nie przykryty spał Sam zwinięty w kłębek. Plamy z na wpół strawionej rzepy z baraniną, którą jedli nieprzerwanie od tygodnia, fantazyjne smugi popiołu oraz zaschnięta żywica jodłowa zdobiły właściwie całą postać. Pochodzenia śmierdzących brązowych plam, Dean wolał nie dociekać. Oderwał głowę od nieco zaplutej podusi. Zawartość czaszki zachowywała się jak jasnozielona ciecz w poziomicy, wszelako potrzeby opróżnionego (wielokrotnie) żołądka przebiły niemiłe wrażenia z wirującej karuzeli, na której się znalazł tuż po doprowadzeniu ciała do pozycji pionowej. Wydawało mu się, że ma doświadczenie urazami głowy i towarzyszącym mu pseudo-kacem. Tym razem doszło coś nowego. Zrobił chwiejny krok ku małemu kociołkowi porzuconemu pomiędzy posłaniem Sama a Jamiego. Jeden niuch… Och, gdyby miał czym wymiotować na pewno zgasiłby żar ogniska.
- Do sukinsyna, co to jest?
- Brudny garnek – odparł niezbyt wyraźnie Jamie, wystawiając głowę spod gmatwaniny kraciastej wełny i lnianych szmat.
- To widzę. A co było w środku?
- Nie wiem… Ale pomogło.
- To też widzę. W końcu jesteś przytomny.
- Cały czas byłem przytomny.
- Super.
- Super?
- Nie bierz tego dosłownie. To musiało być potworne… Wyglądałeś, ekhm… No nie wyglądałeś.
- Nikomu bym tego nie życzył… Słyszałem, a nie dałem rady się odezwać. Próbowałem się rozejrzeć…
- A powieki ci nawet nie drgnęły… No, a teraz ile palców widzisz? – Dean zaczął wymachiwać dłońmi.
- 1o palców u rąk i 10 u stóp – odparł Jamie obrzucając spojrzeniem brudne pięty Deana.
- Nie o to pytam.
- Masz wyprostowany kciuk i palec wskazujący u prawej ręki.
- Okej. Zdałeś test okulistyczny – Dean puścił oczko do Jamiego, po czym odwracając się do śpiącego brata ryknął – Sam!!! Zapomniałeś powiesić bombek na choince!!!
Sammy nie budząc się zmienił pozycję. Teraz leżał w poprzek materaca. Stopy obute w zamszowe sztyblety z gumką wyraźnie przekraczały granice wiedźmiego siennika. Głowa, a zwłaszcza uszy ukryły się pod przedramieniem.
- Daj mu spokój. Zasnął jakąś godzinę przed brzaskiem, czyli śpi ze dwie godziny.
- A która jest?
- Według mnie szósta.
- Skoro wiesz ile on śpi, musiałeś drzemać równie… długo.
- Wcale nie spałem, bo to czym mnie nafaszerował, zaczęło działać. – Jamie zmarszczył długi nos i wykrzywił się z obrzydzeniem - Boże, mam ochotę wydostać się z tych…uch, szmat.
- Ale nie masz jeszcze siły się ruszyć?
Z pachnącego jak szalet miejski stosu wełny i lnu wydobyło się zirytowane, wszystko mówiące szkockie mruknięcie.
- Poczekaj, znajdę coś do picia. Powinno pomóc.
Po chwili poszukiwań wrócił z beczułką piwa i rogowymi kubkami
- Może najpierw powinniśmy coś zjeść? – zasugerował Jamie.
- W rogu znalazłem jakieś obłocone bulwy, ale tak na szybko, to nie ma nic do jedzenia… Więc przynajmniej uzupełnijmy płyny.
- Dobra. Lej.
Drżąca ręka przytrzymała podany kubek, by po chwili wyciągnąć go przed siebie gestem prosząc o dolewkę. Po pięciu kolejkach obaj „nawodnili” się na tyle, że Jamie po kilku nieudanych próbach zdołał usiąść. Po kolejnym kubku podjął trud uwolnienia się z przepoconej do suchej nitki koszuli, która z przodu nie przypominała ubrania tylko zaropiały gałgan. Następnie postanowił owinąć się tartanem, prezentując momentami części niewymowne. Momenty umknęły stępiałej uwadze „nawodnionego” Deana. W końcu kłąb z koszuli i cuchnącego prześcieradła trafił do paleniska, gdzie znowu buchnął ogień.
- Jestem głodny – poskarżył się Dean.
- Ja też – dołączył się rudy – umiesz zastawiać wnyki?
- Ktoś mi kiedyś pokazał jak to się robi – odparł wspominając łowcę dziczyzny i potworów Bobbyego Singera, który był dla niego i Sama jak zapasowy ojciec. – Masz jakiś sznurek?
- Mam – Jamie ślamazarnie sięgnął do sporrana, który wylądował obok siennika w trakcie walki o wtłoczenie do jego organizmu wywaru z żaby Kambo. – Pokaż jak zrobić pułapkę na królika.
Winchester związał cienką linkę niemal poprawnie, co i tak było dużym osiągnięciem zwarzywszy, że robił to zaledwie kilka razy 20 lat temu.
- Dobrze, ale przełóż ten koniec tu. Teraz powinno działać.
Dean eksperymentalnie pociągnął za sznurek – pętla się zacisnęła wokół nadgarstka. Nie mógł jej rozsupłać i musiał użyć noża, żeby się oswobodzić.
- Hej. Na drugi raz nie marnuj dobrej linki. Trzeba się omachać żeby ją skręcić, a im cieńsza tym schodzi dłużej.
- Potrafisz zrobić linę?
- Tak, nawet ręcznie z pomocą drewnianych haczyków, które powroźnicy zwą kulkami, ale szybciej idzie jak masz w stajni młynek do powrozów.
- Może mi jeszcze powiesz, że obsługujesz kołowrotek i robisz skarpetki na drutach…
- A jak myślisz skąd je miałem?
- To w 1746 nie ma skarpetek w sklepie?
- Zapewne są, tak jak jedwabne pończochy, ale po co wydawać pieniądze, skoro w zimie nie ma nic lepszego do roboty niż dzierganie, a przędzę wełnianą mam za darmo od własnych merynosów.
Dean popatrzył na wielkiego Jamiego i przez sekundę starał się go sobie wyobrazić z kłębkiem wełny, dziergającego skarpetki w wąskie pionowe pasy ściągacza, siedzącego przed kominkiem w babcinym fotelu pod kocykiem. W rezultacie zaczął się śmiać tak, że bardziej przypominało to kwiczenie. Ile razy spojrzał na bladozielonego, lecz groźnego rudzielca wizja powracała i nie mógł się uspokoić. W końcu zaczęły go boleć nadwyrężone żebra, więc się opanował.
- Acha, czyli z Clair głównie „dziergacie”?
- Ona nie umie robić na drutach… Możesz się wreszcie uspokoić?
- Nie, nie mogę – odparł Dean prychając i wycierając załzawione oczy.
- To będziemy głodni, bo nie dam rady wyleźć tej jamy żeby znaleźć, albo złapać coś do jedzenia – sarkastycznie mruknął Fraser naciskając fioletowo-czarne, wciąż spuchnięte ciało wokół rany, z której na szczęście sączyła się już tylko niewielka ilość ropy wymieszanej z krwią i limfą.
- A mnie ma się udać?
- Dałeś radę wstać… Zresztą musi być stąd jakieś normalne wyjście, a nie tylko ta studnia z której człowiek wychodzi zgrzany i podrapany po półgodzinie ocierania się o skałę. Sam mnie tu przecież jakoś przytaszczył.
- Widać nie do końca byłeś przytomny. Nie pamiętasz, że sfrunęliście na miotle, a właściwie łopacie piekarskiej?
- Siùrsach màthair. Miałem nadzieję, że to sen. Twój brat jest jednak wiedźminem…? - Jamie odruchowo się przeżegnał. - A moją żonę chcieli spalić tylko za to, że leczyła skutecznie.
- Nie przesadzaj. Zaklęcie może wypowiedzieć każdy głupi i nie trzeba do tego zawierać paktu z diabłem. Wierz mi.
- Częściej czarujesz, czy zaprzedajesz duszę?
- Kiedyś zawarłem pakt… Nie polecam. Piekło to… No cóż… Piekło. Zaklęcia są znacznie mniej zobowiązujące. Zaraz się przekonasz.
Dean podszedł do półki, gdzie leżała „Ars Goetia”. Pozwolił księdze otworzyć się w najbardziej wysłużonym miejscu, po czym odczytał z amerykańskim „AR” zatłuszczone łacińskie formułki. Szeroka, drewniana łopata wylądowała w jego dłoni, kończąc lot z kąta, w którym porzucił ją Sam.
– Jeśli wypowiem kolejne zdanie, to cudo wyniesie mnie na powierzchnię. Co mam załatwić na górze?
- Jak przelecisz przez jodłowe gałęzie?
- Podrapany – Winchester wyszczerzył się. - Dam radę.
- Pamiętasz skąd przyjechaliśmy?
- Z Lanark.
- Nie oto chodzi. Po drodze, jakieś trzy mile stąd był jabłoniowy sad. Za sadem wjechaliście w las, prawda?
- Skąd wiesz? Przecież nic nie widziałeś.
- Miesiąc temu wylądowałem w tej dziurze. A że przyszedłem tu na piechotę, to się po drodze rozejrzałem… Więc zanim zaczęły się jodły na brzegu lasu rosły buki, a pod nimi świeży, niedźwiedzi czosnek. Zające i króliki lubią młode listki. Tam trzeba założyć wnyki. Może coś się złapie. Możesz też narwać liści. Wiesz jak wygląda konwalia majowa?
- Wiem, oglądałem „Breaking Bad” i na wiosnę w parku łatwo wyrwać dziewczynę… właśnie przy konwaliach - rozmarzył się Dean.
- Tak też wygląda niedźwiedzi czosnek – Jamie ściągnął go na ziemię. - Tyle tylko, że nie jest trujący i jak się go potrze… pachnie…
- Jak czosnek?
- Dokładnie. Zobaczę co to za bulwy znalazłeś w rogu – Fraser próbował wstać. - Nawet przedwieczne staruchy muszą coś… jeść.
- A ty, wielkoludzie musisz iść spać.
- To też mogę zrobić – odparł Jamie, bezwładnie opadając na siennik. Pot pokrył mu kropelkami skórę, która przypominała sino-zielone moro. Oczy wpadały nieprzytomnie pod powieki.
Dean zaczął się cicho śmiać.
- Czego rżysz matole? – Szkot się nie kontrolował.
- Musisz być z nami spokrewniony.
- Bo?
- Bo on – Dean machnął w stronę Sama – w podobnej sytuacji powiedział mnie dokładnie to samo i tak samo.
- Acha… To wzruszające, ale idź sobie stąd.
- Dobranoc mój książę. – Dean zacytował „Hamleta”.
Z siennika nie było odpowiedzi. Jamie po 36-godzinnej, bardzo męczącej dobie wreszcie spał.
Przebicie się przez korony jodeł zasłaniających wylot jaskini kuło, lecz dalszy lot do granicy lasu to była czysta frajda. Dean pohukiwał jak małe dziecko, albo Han Solo, unikając w ostatnim momencie zderzenia z pniem drzewa. Ułożył się na łopacie jak na śmigaczu, dokładnie w takiej samej pozycji jaką zapamiętał z „Gwiezdnych Wojen” z pościgu po leśnym Endorze. Latające drewno poddawało się jego woli. Jednak do wylądowania potrzebna była magiczna formułka, na szczęście łatwa do zapamiętania:
- “Milvum ac terras pulsantes in terra”
By wzbić się do góry trzeba było powiedzieć:
- “Milvus in caelo sursum in magiae”.
Dalszy przelot zapewniała formułka:
- „Magicae milvum fugere, fugere”.
Oczywiście działało to jedynie na sprzęty, które wcześniej zostały odpowiednio zaczarowane. Gdyby Dean próbował użyć np. zwyczajnej miotły nie zaleciałby za daleko... Można powiedzieć, że doleciałby donikąd.
Po kwadransie w bukowym zagajniku, w różnych jego zakamarkach, były założone wnyki. Starszy Winchester miał wyrzuty sumienia dotyczące miękkich, drobnych, puchatych ciałek ściśniętych zabójczą pętlą. Nie był fanem polowania na niewinne zwierzęta. Z drugiej strony musieli coś jeść. Gdy miał do wyboru życie królika, albo Sama, wybierał Sama. Zresztą niezależnie od okoliczności, zawsze chronił życie młodszego braciszka.
Zawiązując pułapki, odkrył jak bardzo aromatyczny jest niedźwiedzi czosnek. Urwał czubek liścia i pożuł go na próbę. Smakuje jak sałata o smaku czosnkowym, pomyślał. Gdybym miał suszone pomidory, oliwę i mozzarellę, wyszłaby świetna sałatka, a do tego makaron z duszonym, mielonym mięsem, parmezanem i pastą paprykową. W tym momencie jego moralne rozterki dotyczące królików, zajęcy i wiewiórek zupełnie się rozwiały. Zabrał się za zrywanie aromatycznych liści, które wrzucał za dekolt koszuli, czyli za pazuchę. Gdy wyglądał jak liściasta purchawka i śmierdział czosnkiem, jakby całe życie spędził w obawie przed wampirami, postanowił wycofać się z bukowego lasku, chociaż długie, poziome, nisko zawieszone nad ziemią gałęzie, aż wołały żeby się na nich pobujać, lub po nich poskakać.
- Innym razem… It's wabbit season! [ To sezon na kłóliki! ]… Króliku Bugs muszę stąd zmiatać, żeby cię złapać.
Drewniana łopata pomknęła do jaskini.
Po chwili leśne ustronie tonęło w ciszy. Poranne słońce ślizgało się po błyszczących liściach niskich roślin. Przebijało się jasnymi smugami przez okrągłe, młode, wiosenne liście buków i ich gładkie, srebrne gałęzie. Drobne muszki wirowały nad nagrzanymi łanami czosnku, iskrząc się pod światło. Tu i ówdzie w pełnym słońcu sterczał ubiegłoroczny, niezłamany przez zimę, suchy badyl. Z wrzosów, docierających do granicy lasu, a nawet ją przekraczających, wychylił się szary łepek. Królik stanął na łapkach, ustawił pionowo słuchy i zaczął się rozglądać. Gdy nie zauważył nic podejrzanego, pokicał w stronę najbardziej soczystej kępy zieleni. Zdradziecka linka przywiązana do cienkiego pniaczka napięła się.
W jamie było cicho. Śpiący byli w tak głębokich odmętach snu, że już nawet nie chrapali. Zebrane liście czosnku zostały porzucone na ziemi, tuż obok stołu, który Dean z grubsza omiótł skrzydłem wypchanego kruka. Przydałoby się przemyć te dechy wrzątkiem, a dopiero później brać się za robienie jedzenia, doszedł do rozsądnego wniosku. Ciekawe, czy jest tu jakieś źródło wody? Tym razem zaczął uważniej zwiedzać jaskinię. Wyminął alkowy wiedźm, które Sam ogołocił ze szmat i sienników. Obszedł porzuconą w narożniku stertę obłoconych kulek. Lekko słodki zapach unoszący się nad nimi świadczył o tym, że to rzepa, albo brukiew… Psiakrew, znowu rzepa… Rzepy miał już dość. Później zaczynał się długi, wąski korytarz do czegoś. Co to było, nie można było zgadnąć, bo przejście tonęło w mroku. Dean cofnął się do ogniska. Dorzucił do żaru kilka nowych szczap, rozdmuchał wciąż gorący popiół. Suche drewno szybko się zajęło. Z płonącą żagwią pomaszerował w głąb korytarza.
W niektórych miejscach było to naturalne przejście, pomiędzy dwoma skałami. W innych fragmentach, ktoś obrobił kamienne ściany, poszerzając przejście. Po chwili usłyszał kapanie. Wreszcie płomień rozświetlił niewielką pieczarę – musiał się schylić – wymalowaną w dziwaczne znaki. Jednak nie to było istotne. W zagłębieniu na wprost wejścia, spływając po skale, zbierała się pachnąca świeżością, krystalicznie czysta woda. Dean po prostu wsadził głowę do sadzawki i pił. Woda miała cudowny, naturalny smak. Jej orzeźwiające działanie, przywiodło mu na myśl podania o uzdrawiającej, przywracającej do życia „Żywej wodzie”, za którą kryła się potężna magia. A za to zawsze trzeba płacić wysoką cenę. Miał nadzieję, że tym razem napił się za darmo. Płomień pochodni nadal spokojnie rozświetlał symbole wykaligrafowane na skale. Żaden z nich nie zaczął świecić się złowieszczo… Nigdzie nie pierdyknął piorun… Dean odetchnął z ulgą i wrócił do głównej jaskini po jakieś wiaderko.
Po trzech godzinach pracy miał przygotowaną „kuchnię”. Wielki żeliwny kocioł, garnki, noże, łyżki, rogowe kubki i cynowe miski lśniły czystością, wyszorowane wrzątkiem i piaskiem wykopanym spod korzenia zwalonej jodły. Drewniane deski stołu jeszcze parowały. W misce z zimną wodą dryfował świeżo zebrany niedźwiedzi czosnek. Dean miał wielką ochotę wypieprzyć z jaskini kolekcję zmumifikowanych, lub zamarynowanych zwierząt i zasuszonych paskudztw. Jednakowoż powstrzymał się od tego, bo zauważył otwarty grymuar Elis Magnus. Ten magiczny szajs mógł się im do czegoś przydać. Na szczęście to nie on będzie się biedził nad rozszyfrowaniem zapisków starożytnej czarownicy. Tą „przyjemność” pozostawi Samowi.
Myszkując między półkami znalazł ziarna czarnego pieprzu prosto z Indii, które rozpoznał nie tyle po wyglądzie, co po zapachu, ryzykując degustacyjne rozgryzienie okrągłego, czarnego ziarenka. Aż go skręciło od eksplozji pieprzowego smaku. Czarownice przechowywały cenną przyprawę w szklanej butli zamkniętej idealnie doszlifowanym szklanym korkiem. Za kilkoma kamionkami, które podejrzanie bzyczały, lub bulgotały, znalazł kolejny słoik z nieco większymi niż pieprz kulkami. Po odkorkowaniu, zapachniało korzennym aromatem. Odszukał ziele angielskie, które wbrew nazwie pochodziło z Meksyku i trafiło do szkockiej jaskini w jakiś zdecydowanie magiczny sposób, podobnie jak zasuszone papryczki cayenne stojące obok. Niedaleko pyszniła się szeroka flaszka z zasuszonymi goździkami i z wydrapanym w szkle godłem wyrwanego zęba. Kolejny pojemnik – zielone ziarna kawy. Dalej za szkłem pływały bursztyny w whisky. W pudełkach z dziurkami znalazł korę wierzby, a nawet cynamonu. Odkrył też sproszkowany imbir, kurkumę i curry, oraz gorczycę, owoce bzu czarnego i róży w dowolnych ilościach. To co stało na półce, było warte majątek.
Wyżej wisiała gałąź wawrzynu szlachetnego – to się otrzepie i będę miał liście laurowe na rosół. Obok wiechcia wisiały miej, lub bardziej wyblaknięte wiązki kopru, lebiodki zwyczajnej, która przyciągnęła go zapachem oregano – prawie poczuł smak pizzy, miotły z mięty zwykłej, mięty pieprzowej, szałwii, bazylii, tymianku, rozmarynu, podbiału, żółte kwiaty krwawnika, związane w grzechotkę bukiety z główek maku. Za załamaniem skały, ukryto ciężkie warkocze cebuli i czosnku. Przedtem w kącie zauważył jedynie kupę zabłoconych kulek (niestety) rzepy. Gdy schylił się niżej by zebrać warzywa do wiaderka, zobaczył ukrytą pod kamiennym blatem, szeroką na dwie stopy klapę zamontowaną w podłodze.
- Szlak! Piwnica!!!
Odpalił kolejną gałąź w ognisku i szarpnął za klapę.
- Żeby nie było tam smoka, żeby nie było smoka – mruknął, po czym zaczął złazić w dół po solidnej drewnianej drabinie.
Na dole znalazł warzywny fort Knox.
- Pieprzone wegetarianki!
Sterty główek kapusty, cebuli, rzepy, brukwi, marchwi, nieco pietruszki, worki z owsem i fasolą. Skrzynki z pomarszczonymi jabłkami (od razu zjadł ze trzy). Zapas beczułek piwa. Parę kamionek z whisky. Na półce worki z mocniejszego płótna – sól morska. Ze dwie gomółki zgliwiałego, owczego sera. Żadnych zapasów zasolonego mięsa, żadnych wędzonych boczków, suszonych, długo dojrzewających szynek.
- Wegetarianki!
Już miał ładować do wiaderka fasolę, ale przypomniał sobie, że żeby coś z nią zrobić, trzeba kilka godzin moczyć ją w wodzie. Zdecydował się więc na kapustę, miskę owsa, cebulę, marchewkę i pietruszkę. Na górze miał paprykę cayenne, czosnek, pieprz, liście laurowe i ziele angielskie. Na stercie warzyw wylądowała butelka whisky i worek z solą. Miał zamiar ugotować wszystko-leczący rosół Johna Winchestera, który obiecał Samowi. Potrzebował jeszcze kości i mięsa, żeby wywar miał moc. Pomyślał o wnykach w bukowym lasku. Wyszedł na górę. Poszukał noża i ostrzałki. Gdy był pewny ostrza, zaklął latającą łopatę…
W samo południe o blat wyszorowanego stołu uderzyły ciałka pięciu królików z podciętymi gardłami. Dean mozolnie wysupłał je z cennych wnyków. Jak je obłupić ze skóry i wypatroszyć – nie miał pojęcia.
- Jamie obudź się! – potrząsnął rudym. - Umiesz patroszyć królika?
- Umiem wypatroszyć wszystko – burknął zaspany Fraser, wtulając się w siennik. – Ciebie też dałbym radę rozpruć!
- Nastawiłem wodę na rosół. Mam przygotowane wszystko… Oprócz kości i mięsa.
- Rosół?!
- Tak rosół.
- Czemu od razu tego nie mówisz!
Jamie zerwał się gwałtownie. Nie był to dobry pomysł, bo krew odpłynęła mu z twarzy i wbrew swojej woli ( i rosołowi ) bez ducha wylądował z powrotem na sienniku, do którego wcześniej się tulił. Dean podniósł mu nogi do góry i siarczyście walnął w policzek. Był gotowy na o wiele więcej, żeby tylko móc w końcu coś zjeść. Rudy zaczął mrugać…
- Przysuń stołek do paleniska i pomóż mi na nim usiąść. Będę potrzebował noża i jakiegoś młotka. Ze Zmiażdżonych kości wypływa szpik dzięki czemu zupa jest lepsza. Umiesz wyławiać szumowiny?
- Umiem. Od lat wyławiam szumowiny każdego rodzaju – uśmiechnął się skromnie Dean. – Najczęściej znacznie gorsze niż ty.
- Zwracam honor. A teraz mi pomóż.
Gdy Jamie znalazł się na stołku i obmacał tłuste ciałka królików, zaproponował, żeby co większe kąski mięsa przeznaczyć na gulasz z czosnkiem niedźwiedzim.
- Co to były za obłocone kulki? Rzepa?
- Tak rzepa – potwierdził bez entuzjazmu Winchester – Ale wiesz co… Jest tu piwnica.
- Piwnica?
- Tak prawdziwa piwnica, choć miałem nadzieję na loch.
- Chyba żartujesz…?
- Oczywiście, że żartuję. Mam dosyć głębokich lochów, wysokich wież i miasta Lanark do końca życia.
- Są tam zapasy?
- Głównie warzywa, owies, jabłka, kilka beczek piwa i znalazłem jeszcze to. – Dean ruchem magika sięgnął po kamionkę z whisky.
- Whisky – na twarz Jamiego wypełzł wielki, dziecięcy uśmiech.
- To co… Po kubeczku?
- Nie odmówię.
Po dwóch kolejkach Szkot odzyskał nieco kolorów i stabilniej siedział na stołku. Wnętrzności z królików zostały usunięte pewnymi ruchami. Flaki trafiły do ognia, a wątróbki, serca i płuca do żeliwnego kotła z zupą. Jamie nacinał futra w kilku miejscach, po czym jednym szarpnięciem wyłuskiwał z nich mięśnie i kości. Większe kawałki mięsa wrzucił do miski, którą zabrał Dean. Niemal nagie szkielety królików zostały z grubsza zmiażdżone młotkiem, po czym trafiły do zupy. Winchester umył i posolił mięso na gulasz, dorzucił ziarna rozkruszonego pieprzu, następnie oddał miskę Jamiemu, który wsypał poszatkowane liście niedźwiedziego czosnku i zaczął macerować nimi królika. Z premedytacją nie dodali cebuli. Czosnek miał ją całkowicie zastąpić.
Dean stanął nad garem, by sprawnie usuwać szumowiny, dryfujące po powierzchni gotującej się zupy. Kończył kiedy obudził się Sam. Zaprzęgli go do obierania zabłoconych kulek. Czosnkowy gulasz wzbogacony o pociętą w kostkę rzepę ugotowali wkładając glinianą miskę z pokrywką do wrzącej zupy. Informacje na temat jabłek i marchwi sprawiły, że Sam – fan zdrowego jedzenia – pognał do piwnicy. W rezultacie jedli dwudaniowy obiad z sałatką, popity bardzo dużą ilością piwa, albowiem wszystko-leczący rosół Johna Winchestera z pieprzem cayenne był potrawą, która owszem stawiała na nogi, lecz również przyprawiała o siódme poty.
- Świetnie patroszysz zwierzynę. Pokażesz dokładnie jak to robić – przerwał błogą, poobiednią ciszę Dean.
- Dobra – zgodził się Fraser. - Powiedz co za zielska wrzuciłeś do garnka, że było to takie dobre? Muszę nauczyć się tak gotować.
- Pieprz, liść laurowy, ziele angielskie…
- Hej. Wybaczcie, że wtrącę się w to kółko wzajemnej adoracji, lecz zanim zabierzemy się za cokolwiek, trzeba się umyć i oprać – przerwał im Sam, który odrywał razem z włoskami zaschniętą na przedramieniu wielką plamę żywicy. – Śmierdzimy jak całe zoo.
- Ja śmierdzę co najwyżej jak połowa zoo – odparł Dean po wyjęciu głowy z wycięcia koszuli gdzie sprawdzał zapachy spod pachy, niczym ptak wkładający dzióbek pod skrzydło.
- To jest to ta połowa, w której mieszkają same samce – zakpił z brata Sammy.
- Nie wiń mnie za to… Wiń piżmo – Uśmiechnął się rozkosznie Dean.
- Choć piżmaku… Musimy się pozbyć głównie smrodku wymiocin, żaby Kambo, potu…
- Sików i gówna. – skończył Jamie – Może gdzieś w tym lesie znajdziemy wodospad. Lecz najpierw poszukajmy mydła, grzebienia i jakiejś średniowiecznej tary [ tarki do prania ręcznego].
Tary ani mydła nie znaleźli, więc Jamie - specjalista od tradycyjnych metod prania - zawyrokował, że lniane koszule wygotują na miejscu w opróżnionym kotle. Wełniane kilty, żeby się nie sfilcowały zabiorą do zimnego strumienia, gdzie można się porządnie wykąpać i wyczyścić materiał uderzając nim o kamienie. Sam wyraził jedynie obawy o to, by im się koszule w gotowaniu nie skurczyły, co Dean, najwyraźniej częściej prasujący ciuchy, wyśmiał stwierdzając:
- A co głupolu jest napisane pod trzema kropkami na żelazku?
- Len.
- Len, najbardziej odporne na temperaturę włókno.
Jamie patrzył na nich nie rozumiejąc o jakie kropki chodzi. W jego czasach żelazko po prostu wkładało się do kominka i czekało aż się nagrzeje. Przed podjęciem właściwego prasowania, trzeba było sprawdzić temperaturę plując na gorący metal, lub spopielając kawałek gałganka. Bez prasowania lniana bielizna była tak sztywna, że zachowywała się jak papier. Jenny dla oszczędności czasu wrzucała wielkie płachty koszul i halek z tryby drewnianego magla, który przywracał miękkość ubraniom.
- Moja siostra bez pytania zabierała mi koszule i gotowała je całymi godzinami twierdząc, że inaczej wyglądałbym jak świnia. Poły koszuli nawet po dzionku w garze były długie do połowy uda, ramiona się mieściły, a rękawy dzięki Bogu sięgały nadgarstków. Uwierzcie, bo nienawidzę ciasnych koszul i za krótkich mankietów.
- Ja też – przyznał Sam, ruszając kontrolnie barkami w wielkiej, brudnej „piastowskiej” koszuli, w którą był ubrany.
- Co z gaciami? Moje już same stoją, a nie sądzę, żeby gumka wytrzymała gotowanie – upomniał się o bieliznę Dean.
- Odlejesz trochę wrzątku do miski, dodasz zimnej wody… Z popiołu zrobimy ług, a z niego mydło. Moczysz majty. Nacierasz mydłem tam gdzie brudne. Szorujesz materiałem o siebie i płuczesz. Jak nadal jest brudne to powtarzasz, aż do skutku. Ług z mydła szczypie, ręce robią się czerwone, ale tyłek od obszczanych gaci swędzi bardziej – poinstruował Jamie. – Dlatego my, Szkoci nie nosimy tam bielizny.
- Dobrze dla was. A może zamiast trzeć rękami lepiej użyć jakiejś szczoteczki? Ja zawsze prałem kurtki i koszule szorując kołnierzyki i mankiety szczoteczką… Co prawda szybko się tam przecierały, ale były w miarę czyste… - podzielił się swoją wiedzą Dean.
- A widzisz tu jakąś szczotkę? Mnie udało znaleźć się jedynie to. – Sammy sięgnął po wielki wiecheć z cienkich gałązek obwiązany sznurkiem prezentując go jak bukiet. – Brzozową miotłę.
- Kilty w rzece wypierzemy uderzając o kamienie płaskimi kawałkami drewna, ale nie sądzę, żebyś taką deszczułkę zmieścił w małe misce, a tym bardziej trafił nią w gacie… Zostają ci jedynie ręce. – Jamie podnosząc się ze stołka klepnął Deana w ramię – Idę poszukać jakiejś koszuli, albo przynajmniej płótna na koszulę… Jedna z mieszkających tu czarownic była naprawdę gruba.
- Skąd wiesz?
- Widziałem ją, zanim zginęła rozszarpując koleżanki na śmierć. – Fraser uśmiechnął się blado i lekko się zataczając pokuśtykał w stronę alków, gdzie sypiały wiedźmy.
Po chwili wrócił z wielką koszulą nocną, zafarbowaną na szaro korą dębu i żelazem. Bez problemu wcisnął się w babciną bieliznę. Jednakowoż rękawy zakrywały jedynie łokcie, a dołem giezło kończyło się nietypowo za kolanami, zapewne wcześniej sięgając czarownicy po kostki. Zirytowany Jamie sięgnął po nóż i naciął dołem płótno pięć cali powyżej kolana. Oderwany kawałek miał stopę szerokości i doskonale nadawał się na przedłużenie rękawów i fular. Jamie wolał chodzić w szaliku, bo jak każdy prawdziwy mężczyzna obawiał się kręczu szyi. Zresztą całe życie chodził w fularze i nie widział powodu, żeby to zmieniać. Zaczął szukać przybornika krawieckiego. Grube szwy wskazywały na to, że ubranie zostało uszyte domowymi sposobami. W końcu w trzeciej alkowie znalazł pod ramą łóżka skrzynkę z kłębkami nici i włóczek, w które były wbite druty dziewiarskie, szydełka i rogowe igły. W skrzynce był nawet naparstek, bez którego przepchnięcie topornej igły przez gruby, choć luźno splecony materiał byłoby trudne. Z tym wszystkim zabrał się do widniejszej części jaskini, gdzie w wielkim garze grzała się już woda na pranie. Zdarł z pleców koszulę. Przyjrzał się mankietom, po czym z tuneli, którymi były wykończone wysupłał tasiemki. Pomyślał że tak samo wykończy doszyte fragmenty – nie lubił kiedy coś majtało mu się wokół nadgarstków. Za pomocą toczków można było zawiązać rękawy, nawet gdy podwijało się je za łokcie. Rozpostarł koszulę na stole, który Sam ogarnął po obiedzie. Przyłożył odcięty kawałek materiału do rozprostowanego rękawa i odmierzył szerokość z zapasem na zszycie. Naciął fragment i pociągnął palcami rozdzierając płótno w linii prostej, dokładnie tak jak prowadziła nitka. Po chwili miał taki sam kawałek na drugi rękaw. Z reszty materiału po rozdarciu go w poprzek i zszyciu wąskich boków wyszedł całkiem przyzwoity krawat – można się nim było normalnie owinąć. Wrócił do rękawów zajmując miejsce na stołeczku. Najpierw ściegiem skośnym przyszył brzeg tkaniny tworząc tunel na tasiemkę. Zszył boki nowych rękawów ściegiem „za igłą”, który trzymał się lepiej niż fastryga. Następnie rozpruł stare mankiety i doszył nowe części. Poszło mu szybko, bo igła była spora, a płótno grube i nie dało się wykonać drobnych szwów, na które napatrzył się w Wersalu. Woda na pranie nie zdążyła się zagotować, więc miejsce zszycia dołu z górą rękawa wzmocnił jeszcze ściegiem krzyżykowym, którym obrąbił brzeg. Całość prezentowała się bardzo średniowiecznie. Zadowolony obejrzał efekt prostując się na stołku.
- No jak tam modnisiu? Gdybym nie zobaczył igły w twoich długich paluchach nigdy bym nie uwierzył. – Dean pochylił się nad nim. – Szyjesz prawie tak dobrze jak Sammy, chociaż on praktykuje głównie zszywanie skóry, a nie cerowanie ubrań… Choć nie wiem, czy z taką toporną igłą poradziłby sobie równie sprawnie.
- Obawiam się, że nie. –Odparł Sam oglądając wbitą przed momentem we włóczki, ciepłą jeszcze od palców Jamiego rogową wykałaczkę z dziurką, która wyglądała bardziej jak ozdoba plemienna, niż igła do szycia. – Jak zrobić mydło?
- Nabierz popiołu z ogniska.
Sam chwycił kubek i z brzegu paleniska nabrał drzewnego pyłu.
– Wsyp to do małego garnka i zalej wodą… Dobra tyle wystarczy. Teraz zagotuj.
Garnek po paru minutach bulgotał zawieszony nad ogniem.
- Teraz przecedź wywar przez szmatkę usuwając popiół. Znaleźliście jakiś olej, oliwę, albo smalec… generalnie tłuszcz?
- Oliwę.
- Trzeba dodać jej więcej niż jest teraz wody z ługiem i wszystko zagotować. Będzie dużo piany.
- Okej. Przyniosę tłuszcz.
Dean zaczął przeglądać zawartość półki, gdzie miał nadzieję zlokalizować ponownie flaszkę z oliwą. Z zakurzonego kątka dobiegło siarczyste przekleństwo.
- Co jest? – wydarł się Sam.
- Kurna, znalazłem mydło… rumiankowe.
- To się nim umyjesz. Przynieś oliwę.
Po półgodzinnej walce z pianą uzyskali mydłopodobny środek piorący, który ostudzili pakując garnek do zimnej wody. Część wlali do wrzącego kotła gdzie trafiły koszule, część znalazła się obok miski z gorącą wodą, w której z namaszczeniem Dean utopił swoje gatki od Calvina Kleina.
- Weź trochę mydła i zacznij trzeć – zakomenderował Jamie. Po chwili nie wytrzymał i odsunął Deana od miski. – O tak – zademonstrował. – Jak do czorta, do tej pory dbaliście o bieliznę?
- W pralni automatycznej – odparł Sam, starając się przez obserwację przyswoić umiejętność prania ręcznego.
- Gdzie?
- W takim pokoju gdzie piorą automaty, mechaniczne… praczki.
- Czyli nakręcane jak zegary wielkie kukiełki szorują koszule o tary, lub młócą bieliznę kijankami? – Spytał Fraser przypominając sobie mechaniczną tancerkę, którą widział w wielkiej pozytywce w gabinecie Duverneya.
- Niezupełnie. Automatyczna pralka przypomina raczej wielki garnek napędzany śrubą, w którym z mniejszą, lub większą prędkością wiruje pranie, dokładnie tak jakbyś je sam wyciągał, ugniatał i płukał. Ten Garnek ma specjalne otwory, takie sitko, przez które można nalać, lub odwirować wodę. Urządzenie też samo podgrzewa wodę.
- Czyli w waszych czasach nie ma praczek?
- Nie, nie ma. Jednak istnieją pralnie. Co to są kijanki?
- Płaskie kawałki drewna z rączką. Gładkie z jednej strony. Z drugiej strony z tarką – Jamie pomaszerował do alkowy gdzie wcześniej znalazł przybornik do szycia i wrócił dziwaczną deseczką. – Takie jak ta.
- Rzeczywiście to coś nie zmieściłoby mi się do miski – zauważył Dean.
- Zwłaszcza, że uderzasz tym w pranie.
- Tak jak kijem bejsbolowym?
- Jeśli to jest jakiś kij, którym macha się jak kijem do krykieta, to tak.
- Powiedzmy, że tak. Zresztą jak znajdziemy strumień, pokarzesz jak to działa. Sammy możesz już prać swoje gacie.
- W tym?
- Jeśli chcesz… Ale może lepiej zagrzej sobie świeżej wody… Złotko. Ja idę przepłukać moje bokserki w wodzie miękkiej jak deszczówka.
- Tylko nie rób tego w źródle… Weź ze sobą wiaderko… Słyszysz?... Wiadro!
- Ale z was matołki.
- Tak jesteśmy idiotami – uśmiechnął się młodszy Winchester. – Ale sam nie jesteś leszy. Zamieszasz w kotle?
- Pewnie – odparł Jamie zajmując strategiczną pozycję nad garem.
Zanim zakręcił długim kijem we wrzątku z przyjemnością wywinął nim szybkiego młynka. W końcu mógł się swobodnie wyprostować. Na brzuchu został już tylko ogromny żółto-zielony siniak. Do zapadnięcia zmroku trucizna powinna się stać jedynie nieprzyjemnym wspomnieniem. A za godzinę czyste koszule będą suszyć się nad ogniem…
Zachód słońca zastał ich pod wodospadem rzeki Clyde.
Okazało się, że bracia Winchester zamiast wjechać z Lanark na północ tak jak planowali, wykręcili na południe. I w sumie dobrze się stało, bo inaczej Dean nie wpadł by do dziury.
Teraz pohukiwali jak pawiany, skacząc z wysokiego brzegu do sporego zagłębienia, które wybiła w kamiennym dnie spadająca z kilkunastu jardów woda. Płachty wypranych ługiem i obitych kijanką kiltów suszyły się rozłożone na krzakach. Wiaderko ze sprzętem do prania, mydłem i octem, którym spłukali mydliny z włosów, grzebieniem i lnianymi ręcznikami, stało tuż przy nurcie rzeki. Pod płaskim kamieniem leżały ukryte noże i sztylety. Wysokie skały odbijały radosne nawoływania, prychanie i pluski trzech dorosłych facetów pławiących się w wodzie jak prosięta w błocie. Szczerze mówiąc w trakcie wspinaczki po skałach wszyscy męczeńsko zaciskali sine pośladki. Nie zważali na fioletowe usta i drącą gęsią skórkę. Trzęsąc się niebywale pokonywali kolejne kamienie, a zmarznięte ptaszki bez kłopotu mieściły się pod strategicznie ułożonymi dłońmi. To jednak w żaden sposób nie wpływało na głośność entuzjastycznego wrzasku oddawanego w trakcie każdego skoku.
W pewnym momencie Sam zamiast skoczyć, zamarł na górze jakby go ktoś postrzelił.
- Skacz matole! Jeśli ci odpadł i tak nie było czego przyszywać! – rozdarł się z dołu Dean.
Wreszcie młodszy Winchester zanurkował w dół. Wszelako zanim to zrobił, wykonał najpierw prawie niedostrzegalny obrót jakby oceniał szanse ucieczki. Następnie wyprostował się z godnością, dbając o resztki przyzwoitości, ukłonił się komuś i niezwykle spięty odbił się od skały nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Znajdując się nad silnym nurtem górskiej rzeki miał na tyle przytomności umysłu, że wyciągnął wysoko nad głową złożone dłonie. Resztę ciała w końcu rozluźnił, po czym sprężył się i ugiął do skoku na główkę. Ciało płynnie opadło i jedną linią, pod odpowiednim kątem wśliznęło się pod wodę. Tafla nad nim zamknęła się niewielkim, eleganckim rozbryzgiem. Ktoś na sąsiednim, skalistym brzegu zaczął klaskać.
- Co do cholery? – Gdy wypłynął na powierzchnię potrząsnął nim brat.
- Na skale jest jeździec.
- Wiesz kto?
- Chyba Izabela Francuska.
- Wolałbym, żeby to była „bean-nighe” - prychnął Jamie.
- „Bean-nighe”?
- Krwawa praczka u brodu, zwiastująca śmierć. Irlandczycy wołają na nią „banshee”. U nich zawodzi. Tutaj tylko pierze zakrwawione szmaty.
- Ej lepiej nie wywołuj wilka z lasu… Nie mamy złotych sztyletów, żeby taką ubić nim roztrzaska nam czaski i z wyciem dobierze się do mózgów.
- O czym ty pleciesz?
- O „banshee”. Jedna taka chciała mnie zjeść – wzdrygnął się Dean.
- Izabelę Francuską możesz zabić czymkolwiek, chociaż to głupi pomysł – poradził mu Jamie. – Wyłazimy! Pewnie i tak nas już wszystkich widziała… w całości.
Księżna Izabela spięła konia kolanami, kierując się ścieżką wydeptaną przez nosiwody ku korytu rzeki. Gałązki młodych buków i jesionów zahaczały o nogawice i długą, sięgającą po kolana bluzę „pożyczoną” od skacowanego pazia. Siedząc po męsku w siodle mogła sobie pozwolić na bardziej ryzykowną jazdę niż na krzesełku, które zazwyczaj montowano pod jej ciężkimi spódnicami. Gdy jechała po damsku prowadziła rumaka naciskając jego bok zaledwie zewnętrzną stroną lewego uda i bokiem łydki. Pomagały również lejce. Siedząc okrakiem można było solidnie napierać na brzuch konia obiema nogami, co mądremu zwierzakowi mówiło więcej niż szarpanie za uzdę. Uzda była właściwie na ozdobę. W obozie tylko Nicolette wiedziała o wycieczce Izabeli. Nachalne dwórki wystające pod jej namiotem zostały zbyte odpowiedzią, że księżniczka strudzona wielce po wczorajszej uczcie poszła spać po tuż po wieczornym nabożeństwie majowym. Czasem odgrywanie słabej i rozkapryszonej kobietki miało swoje dobre strony. Zanim przebrała się w męski strój, wierna służka, wesoła Nicolette związała jej nigdy nie obcinane włosy. Splotła je w koronę wokół głowy, dzięki czemu ich ciężar nie obijał się księżniczce o plecy. Taką fryzurę można było bez problemu ukryć w obszernym kapturze pazia, który bardzo dbał o swoje trefione żelazkiem i utrwalane białkiem loki i zawsze pamiętał by ich niczym nie przygnieść.
Z Nicolette znały się właściwe od pieluchy, kiedy to pięcioletnia szlachcianka ze środkowych Pirenejów przybyła na dwór wzorem swej matki, hrabiny Tuluzy, by służyć maleńkiej córce króla Filipa VI.
Małomówna Izabela poddawała się wprawnym ruchom przyjaciółki splatającej jej jasnobrązowe, miękkie włosy, od czasu do czasu przerywając potok paplaniny jakimś pytaniem. Odkąd Nicolette ponad tydzień temu namówiła ją by pojechały do Lanark ich rozmowy co jakiś czas powracały do Willama Wallace’a i jego towarzyszy. Podczas wczorajszego pojedynku Izabela przekonała się czemu przyjaciółka całymi godzinami może rozwodzić się nad mężczyznami w spódnicach, zwłaszcza tymi trzema, którzy klęknęli przed nią w kałużach po majowej ulewie.
Córka Filipa IV Pięknego była przyzwyczajona do zadbanych ludzi, przystojnych rycerzy i zniewalających urodą dam. Dwór jej ojca prezentował się okazale. Na jego utrzymanie pracowały wszystkie prowincje Francji. Dworzanie opływali w dostatki, a że król lubił wojować, dobrze odżywieni wojownicy nie zdążyli w nich utonąć. Zresztą Francuzi z natury to naród żywy, dowcipny i drobny. Większość rycerzy prezentowała doskonałą formę fizyczną i wysublimowane umiejętności w walce, co nie przeszkadzało im cieszyć się luksusami i ceremoniami, które otaczały każde, nawet najbłahsze wydarzenie na dworze. Urząd marszałka dworu zajmował najbardziej wygadany i dowcipny hrabia.
Na tle zbytku, w którym wyrosła, mokry len twardo oblepiający barki Szkotów klęczących przed nią w kałuży pośrodku gościńca wyglądał niezwykle siermiężnie. Nie przeszkadzało jej to jednak by w pełni cieszyć się z bliska widokiem zachwalanym przez Nicolette. Jej nominalny małżonek, który ani razu nie zaszczycił ich sypialni obecnością i zupełnie nie krył się ze swoimi upodobaniami, psuł nieco przyjemność, obleśnie obejmując rudą głowę Wallace’a. Ten jednak ku radości Izabeli sprytnie wysunął się z uścisków księcia i wymawiając się brudną koszulą pomaszerował razem z kompanami w kierunku wieży. Trójka niezwykle wysokich mężczyzn widziana od tyłu prezentowała się tak, że księżniczka sama nie wiedziała na co ma patrzeć. Wspomnienia obrazów z dopiero co zakończonej walki sprawiały, że serce żywo pompowało błękitną krew walecznych Kapetyngów, a ciało zachowywało się po raz pierwszy w sposób, nad którym nie miała kontroli. W rezultacie przygotowania do wieczornej uczty przebiegły w nerwowej, choć podniecającej atmosferze.
Po przerzuceniu zawartości skrzyń i juków Izabela wybrała prostą, szaro-fioletową, niezwykle dopasowaną suknię z jedwabnego aksamitu, której podłużny dekolt był obszyty perełkami. Nicolette wrzuciła masę jej jasnobrązowych włosów do cieniutkiej siatki, którą przypięły opaską z jedwabnej wstążki, co ciemnym złotem przecinała jasne czoło. Świadoma swej urody księżniczka, pełna nadziei, że w końcu przyciągnie pożądane spojrzenia, rozchyliła poły namiotu wychodząc na ucztę nieco po jej rozpoczęciu. Jak każda prawdziwa kobieta, chciała skupić na sobie uwagę wszystkich obecnych. Dotarła w krąg światła, zajęła miejsce na podwyższeniu. Poczekała aż usadowią się jej dwórki, a herold obwieści przybycie. W końcu mogła się spokojnie rozejrzeć. Pośród pstrokatej, wielokolorowej, błyszczącej masy dworzan nieudało jej się wypatrzeć prostych wełnianych ubrań Szkotów. Żadna głowa, oprócz bezczelnej, farbowanej na rudo, pokręconej żelazkami czupryny Piersa Gravestona, nie wystawała ponad inne. Rozczarowana Izabela zapadła się w poduszki z gęsiego pierza, obok swego równie zawiedzionego małżonka – księcia Edwarda. Po dwóch daniach pod ogromny baldachim wpadł marszałek książęcego dworu potwierdzając jej obawy: William Wallace i bracia Winchester zniknęli.
Po całym dniu leczenia się z nadmiaru wypitego wczoraj, pochodzącego z jej osobistych zapasów, czerwonego wina z Langwedocji, Izabela potrzebowała świeżego powietrza i… samotności. Nicolette, która dobrze znała swoją panią bez zbędnego gadania przyprowadziła przyjaciółce osiodłanego po męsku konia i wyniesione z namiotu paziów ubrania…
Gdy wjechała w las nad rzeką Clay, mogła w końcu zdjąć z głowy kaptur, gwizdnąć głośno na konia i pomknąć szeroką ścieżką wzdłuż głębokiego wąwozu, na którego dnie pieniła się woda. W pewnym momencie od głównego szlaku odbijała wąska ścieżka prowadząca w kierunku huczącego za drzewami wodospadu. Zgrzana dziewczyna postanowiła zjechać do wody.
Bukowy las kończył się na krawędzi podmytej skały. Koń przystanął na wydeptanej polance, z której przychodzący tu po wodę podziwiali widok na wysoki wodospad. Dalej ścieżka nosiwodów skręcała w bok i stromymi zakosami schodziła w dół na dno doliny, gdzie rzeka nieco tracąc na głębokości i prędkości wracała do spokojniejszego przepływania między głazami, po których można było przejść na drugą stronę suchą stopą. Przez huk wody przebijały się jakieś pokrzykiwania. Izabela wypatrzyła pomiędzy wodną pianą dwie mokre głowy, gdy wtem jej uwagę przyciągnął ruch w krzakach porastających czubek wysokiej skały po drugiej stronie. Na strategicznie wysunięty głaz, idealny do skakania w przepaść, wdrapał się całkiem goły - jak mu tam było - Samuel z Winchesteru.
Nieświadomy jej obecności zaczął się prostować na całą swoją niemałą wysokość. To o czym paplała przez kilka dni Nicolette znalazło całkowite potwierdzenie w rzeczywistości, ba nawet ją przewyższało. Stał przed nią szczupły, wysoki i wspaniale umięśniony. Jednak daleko mu było do osiłków, którzy wysmarowani oliwą zabawiali zapasami króla Filipa we Francji. Nie był też już chłopcem. Szeroką klatkę piersiową porastały włoski (prawie futerko), a policzki krył kilkudniowy zarost. Zanim do końca się wyprostował, otrzepał głowę jak pies. Półdługie, ciemne włosy, takie jak u jej ojca, rozsiały kaskadę kropel. W końcu przez przypadek spojrzał w jej stronę. Zmrużone, zielone oczy przez chwilę nie wyrażały nic. Wreszcie zaskoczone obecnością dziewczyny zrobiły się okrągłe, a na do tej pory blado-sine policzki wypełzł uroczy rumieniec wstydu. Lekki skręt w bok każdemu doświadczonemu obserwatorowi dawał znać, że młody mężczyzna ma ochotę skoczyć w krzaki, lub zapaść się pod ziemię. Sam Winchester jednak tego nie uczynił. Prostując się sztywno dzielnie osłaniał resztki swojej męskiej godności. Robił to jednak nieco za późno.
Izabela pomału zjeżdżała w dół stromą, krętą ścieżką, zatrzymując się na chwilę w miejscu, gdzie ukryta w krzakach miała doskonały widok na to co dzieje się na dnie wąwozu. A było na co popatrzeć…
Mokry rudzielec zrywał płachty wełny z krzaków. Krótkowłosy wyciągał ukryte pod kamieniem pasy ze sztyletami, a brunet rzucał im lniane ręczniki i buty wyszarpnięte z wiadra. Oczywiście wszyscy trzej byli nadzy.
W kilka minut byli obuci, przepasani i z grubsza zawinięci w kilty - Jamie przeprowadził ekspresowy kurs plisowania wilgotnej wełny. I choć skórę mieli czerwoną od zbyt gwałtownego wycierania się szorstkimi ręcznikami, włosy zostały pieczołowicie rozczesane kościanym grzebieniem, co nieco łagodziło wygląd półnagich „szkockich zbójów” bez koszul. W końcu mieli się spotkać z księżniczką, która w dodatku była kobietą. Bardzo młodą, bardzo piękną kobietą.
Księżniczka dyplomatycznie zaczekała aż się ubiorą, po czym wyłoniła spomiędzy drzew na dnie wąwozu. Koń zgrabnie przeszedł przez bród. Słońce schowało się za lasem. Głęboka dolina tonęła w wieczornym cieniu.
- Macie może krzesiwo? Zmierzch zapada, a do domu mam daleko. – Zapytała jak gdyby nigdy się nie spotkali. Tak jakby nie była żoną księcia Edwarda, ani dziewczyną przebraną za chłopaka.
- Właśnie chciałem rozpalić ognisko – odparł Jamie kopiąc stertę drewna, którą wcześniej naznosili.
Nocne ognisko przy wodospadzie i kolacja z upieczonej w nim brukwi, przyprószonej odrobiną soli (prawdziwy luksus), miały być dobrym sposobem na wysuszenie do końca wilgotnej wełny i przyjemne ukoronowanie dnia. Taki miał plan gdy taszczył przez kilka mil pełne po brzegi wiaderko ukryte obecnie za skałą. Teraz dołączyła do tego obecność pięknej, choć wzbudzającej zakłopotanie swoim wysokim urodzeniem dziewczyny, przepraszam księżnej. Nie ma się co martwić na zapas, pomyślał Fraser. Skoro się nie przedstawiła, to ja mogę ciągnąć tą farsę nadal. Rzucił okiem na braci, którzy zachowywali się normalnie. Oni również, dodał w duchu.
Ognisko
Podstawę skalnej ściany, tonącej w granatowej nocy rozświetlał blask ogniska.
Blisko ognia rozsiedli się zawinięci w kraciastą wełnę mężczyźni. Smużki pary unosiły się z wilgotnych tartanów, jednak głębokość wąwozu chroniła przed podmuchami nocnego wiatru, który postanowił nie hulać wzdłuż koryta rzeki, płynącej w tym miejscu łagodnie. Chłodne bryzgi uderzały o kamienne płyty jakieś sto jardów wcześniej. Na wysokim siodle, obrócona plecami do wody, z twarzą skierowaną do światła, pomiędzy Jamiem a Samem siedziała księżniczka Izabela. W przyjacielskim skupieniu jedli pieczoną brukiew, wszyscy zaskoczeni tym, że nie muszą prowadzić w swojej obecności kurtuazyjnej gadki o niczym. Choć angielski księżniczki był bez zarzutu, znaczył go ledwie lekki kreolski akcent – widać od zawsze była przygotowywana na to, że ma poślubić Plantanegeta - Izabela wypowiedziała zaledwie kilka prostych zdań dotyczących przygotowań do kolacji. Z rozbawieniem zauważyła, że mowa braci znacząco różni się od warczącego angielskiego rudego Szkota. Ich głosy były bardziej śpiewne, częściej uciekały w wysokie rejestry i w żaden sposób nie pasowały do wymowy, którą słyszała w Winchesterze i w hrabstwie Hampshire, z których rzekomo pochodzili. Niezależnie od akcentu wszyscy trzej dysponowali przyjemnymi barytonami, tak różnymi od falsetu, którym dręczył ją jej małżonek. Cieszyła się, że przemilczano jej królewskie pochodzenie i wysoki status. Nikt nie wspomniał też o tym, że widziała ich nagich. Zapewne konwersacja na ten temat była by dla wszystkich niezręczna. Obie te sprawy zostały w jakiś niewytłumaczalny sposób za milczącym porozumieniem stron zignorowane. Oczywiście Izabela Francuska miała pełną świadomość ciał siedzących obok niej mężczyzn. Barbarzyńska wełna w kratkę, czasem odsłaniała więcej niż powinna. Zresztą i tak już wszystko widziała, chociaż nie z tak bliska.
Przymknęła oczy i cieszyła się wieczorem i towarzystwem.
Pachnieli fantastycznie – zimną wodą, solą, lasem, dymem i… sobą. Żar ogniska wyzwolił samczy, piżmowy zapach potu, który zniewieściali faworyci jej męża taili pod olejkiem z róży, lub lawendy.
Przysłuchiwała się drobnym utarczkom słownym, które świadczyły o bystrym umyśle, dowcipie i dystansie do siebie. Czegoś takiego już dawno nie spotkała. Ostatnią osobą, która to potrafiła była jej ukochana niania. Dzięki niej dowiedziała się, że iżby dobrze spełniać swoje powinności, a tych nie brakuje w życiu żadnej kobity, a w szczególności królewny, trza mieć cel. Cel ów należy hołubić i dążyć do niego wytrwale. W przypadku królewskich żon jest nim rodzenie dzieci – dziedziców tronu. To baczenie o ich dobro, czyli o kraj cały do nich należący, dbanie o Ziemię Króla… i jego następcy.
Izabela miała jasny cel, aliści zupełnie nie wiedziała jak do niego dobić. Wciąż była nietknięta. Miast wychodzić za mąż za Edwarda, mogła by z pożytkiem pędzić czas w klasztorze. Skutek byłby jednaki. Nicolette klarowała jej, że powinna wziąć sobie kochanka… Czyżby cel uświęcał środki?
Z niewesołych rozmyślań wyrwał ją Sam, lekko trącając rogowym kubkiem, który wcisnął w jej ręce z lekkim zakłopotaniem. Z drugiej strony Jamie zajął się nalewaniem płynu z kamionkowej butelki. Zapachniało mocnym alkoholem. Piknikowe wiaderko oprócz brukwi i soli mieściło jeszcze dwie flasze whisky. Bursztynowy płyn rozgrzał ją od środka i z powrotem poprawił nastrój. Postanowiła, że dzisiejszej nocy nie będzie się martwić niczym. Zapomni o losach królestw… O swoim mężu, jego kochanku, wymaganiach ojca i knowaniach teścia. Skoro nie wymieniono tutaj tytułów, ba nawet nie padło jej imię, będzie po prostu sobą – dziewczyną pod rozgwieżdżonym niebem. Noc była jasna, miała ochotę zawyć do księżyca.
- Hej, jak mam do ciebie mówić? – spytał Sam stukając się z nią po raz kolejny pełnym kubkiem.
- Możesz nazywać mnie wilczycą – zażartowała śmiejąc się niskim, kobiecym śmiechem. Ostre zęby błysnęły w uśmiechu.
- Z ciebie naprawdę jest wilczyca – prychnął radośnie i nie kontrolując się po kilku głębszych dodał – Wilczyca z Francji.
- Wiedziałam, że mnie poznałeś…
- A ty poznałaś mnie – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa, w końcu się poddał i dodał z chichotem – do gołego.
Oboje zaczęli się śmiać, tak bardzo, że aż oparli się o siebie. Płyn w kubkach podskakiwał niebezpiecznie.
- Lepiej nie urońmy ani kropli, bo to byłaby ujma dla tej szkockiej…
- Ziemi? – spytała.
- Nie, po prostu szkockiej.
Po drugiej stronie ogniska Deana dopadł romantyczny nastrój więc zaczął śpiewać:
I am sailing, I am sailing,
Home again cross the sea.
I am sailing, stormy waters,
To be near you, to be free.
Jego chrypa brzmiała równie dobrze, jak zardzewiały głos Roda Stewarta.
I am flying, I am flying,
Like a bird cross the sky.
I am flying, passing high clouds,
To be with you, to be free.
Can you hear me, can you hear me
Thro the dark night, far away,
I am dying, forever trying,
To be with you, who can say.
Sam najpierw cichutko zaczął nucić chórki, by stopniowo drugi refren zaśpiewać na cały regulator, wyciągając do góry wszystkie wyższe tony, dzięki czemu niski głos jego brata brzmiał jeszcze lepiej. Jamie zupełnie pozbawiony słuchu, za to bezbłędnie rozpoznający rytm dołączył wystukując patykiem takt o pusty kubek.
Can you hear me, can you hear me,
Thro the dark night far away.
I am dying, forever trying,
To be with you, who can say.
We are sailing, we are sailing,
Home again cross the sea.
We are sailing stormy waters,
To be near you, to be free.
Oh lord, to be near you, to be free.
Oh lord, to be near you, to be free,
Oh lord.
Skały za ich plecami wzmocniły dźwięk. Izabela jeszcze przez chwilę wsłuchiwała się w pogłos niosący się po wąwozie. Piosenka była bardzo, bardzo nietypowa... Jak jej wykonawcy.
Powinna się zbierać. Powinna uciekać, wracać do bezpiecznego namiotu trzy mile stąd. Zamiast tego piła whisky i kusiła los w szkockim lesie nad rzeką Clay. Zaraz wyłoni się Kelpie – zwodniczo łagodny rumak, co unosząc ją ze sobą, zdradziecko utopi w wodnych odmętach. A może Kelpie to ten młody, ciemnowłosy, zarośnięty jak zbójnik mężczyzna, który siedzi tuż obok. Szkockie służki plotkujące za ścianą namiotu, nie były zgodne jaką postać przybiera ten demon. Zgadzały się co do jednego - aby wyjść cało ze spotkania z Kelpie, nie dać się zdusić w mocnym uścisku, lub pod powierzchnią wody, trzeba mu założyć wędzidło, usidlić.
Izabela przez chwilę wpatrywała się w Sama, oceniając szanse na usidlenie.
Co prawda, resztki rozsądku rozwijały ostrzegawcze flagi haftowane w płonące litery z kolejnymi ostrzeżeniami. „Niewierne żony zamykają w klasztorach do końca ich dni. Oszukanie królewskiego małżonka, to na gardle karana zdrada korony. A co jak mnie nie zechce? Od razu utopię się w tej rzece ze wstydu”.
Rozum mówił swoje, a ciało instynktownie uwodziło. Mówiła niewiele, a jeśli już, były to celne uwagi wypowiadanie głosem, który obniżyła do niskich tonów. Często się śmiała, zakładając kosmyk włosów za ucho. Dotykała przelotnie smukłej szyi tuż nad luźnym dekoltem kaptura. Muskała palcami usta. Pochyliła się w jego stronę, patrząc filuternie spod pochylonego czoła i łagodnie opadających brwi. Uśmiechała się, mrużyła błyszczące zielone oczy trzepocząc rzęsami, gdy słuchała z uwagą tego co mówił siedzący naprzeciwko mężczyzna.
I chociaż Dean był uroczy, a Jamie opiekuńczy… I w dodatku świetnie walczył… Obaj byli inteligentni oraz słodcy w taki sposób na jaki może sobie pozwolić częściowo rozbrojony wojownik… I świetnie się z nimi rozmawiało… To ją i tak ciągnęło do młodszego Winchestera.
W jakiś odległy sposób przypominał jej ojca. Może to były te długie, ciemne włosy, dołeczki w policzkach gdy się uśmiechał. Może sposób mówienia. A może ważniejszy był ten niezręczny moment tuż przed zachodem słońca? Sama nie wiedziała co… Nie to było istotne. Ciągnęło ją do niego, więc bezwiednie kusiła i czekała.
Sam nie chciał się w nic pakować, zwłaszcza z czyjąś żoną, a zdecydowanie nie z żoną następcy tronu. Wizja dłubania przy historii włączyła wszystkie dzwonki alarmowe w jego głowie. Skoro jakaś drobna zmiana w życiu Johna Smitha, mogła uruchomić efekt motyla o globalnym zasięgu, jakie byłyby konsekwencje, gdyby przespał się z przyszłą królową Anglii, w dodatku bez żadnych zabezpieczeń.
Wszystkie jego związki kończyły się źle, tragicznie, krwawo, lub w płomieniach, lub wszystko to na raz. Nie chciał pakować w to tej zachwycającej dziewczyny, a właściwie kobiety siedzącej naprzeciwko.
I niby rozum mówił swoje, lecz ciało instynktownie uwodziło i w dodatku postanowiło się rządzić własnymi prawami. Siedział pochylony w jej stronę, starając się mówić zabawne i mądre rzeczy, chociaż wydawało mu się, że plecie same pierdoły. Często się śmiał, a uśmiech prawie nie schodził mu z twarzy, chociaż czasem był ledwie widoczny - pojawiał się i znikał jak kot z Cheshire. Gdy prawie go nie było, ukrywał się w dołeczkach na policzkach, lub w kącikach błyszczących zielonych oczu. Oczu czasem z zakłopotania nakrytych powiekami, częściej szeroko otwartych, wpatrujących się śmiało i uważnie w jej twarz. Przyłapywał się na tym, że nie czuł się tak już od bardzo dawna, a przecież Izabela musiała być od niego sporo młodsza. Życie w królewskiej rodzinie dopadło ją już u kołyski i sprawiło, że dzieciństwo z dnia na dzień zamieniło się w dorosłość. Znał to doskonale. Obaj razem z bratem musieli błyskawicznie dorosnąć, przez to jak zginęła ich matka. Ojciec, choć bardzo się starał, głównie ich musztrował. Dean o 5 lat starszy, obrywał częściej. W dodatku został obarczony opieką nad nim… Ciekawe, czym królewski ojciec obciążył Izabelę? Na pewno wieloma rzeczami, z czego rodzenie potomków angielskim królom było najmniej istotne. Dla Filipa IV córka była kartą przetargową, gwarancją pokoju, szpiegiem i ambasadorem w jednym. Była zabezpieczeniem, lub przynajmniej obietnicą, że należny mu hołd lenny z Akwitanii będzie płacony.
Była piękna, mądra, fascynująca. Jednak pod skorupą ogłady i intelektu kryła się kontrolowana dzikość i odwaga, która sprawiła, że ta dziewczyna siedziała sama z trzema nieznajomymi. Prawdziwa wilczyca w ludzkiej skórze. Zawsze ciągnęło go do niebezpiecznych kobiet. Może wynikało to z tego, że przez długie lata sam borykał się z mrokiem, który spadł na niego bez jego winy. I chociaż ze wszystkich sił starał się postępować dobrze, to zło i gniew czające się gdzieś głęboko pod powierzchnią, które starał się zwalczyć, dawały znać o sobie. Na szczęście miał to za sobą – przynajmniej taką miał nadzieję.
Wszyscy byli na lekkim rauszu. Hamulce konwenansów pochodzących z różnych epok nieco się poluzowały. Wreszcie Dean, ze swoją naturalną „subtelnością”, stwierdził - patrząc na brata i Izabelę - że jeżeli w tym momencie się nie ruszy, to lukier, w którym tonie weźmie i zastygnie, a on w nim utknie na wieki. Następnie spytał, czy Jamie zechce mu towarzyszyć w trakcie obsikiwania pobliskiej skały, na co rudy skwapliwie przystał.
Po chwili było słychać strumienie moczu uderzające o kamień - zapewne urządzili sobie tradycyjne, męskie zawody w sikaniu - oraz następującą konwersację. Skalna ściana działała jak wzmacniacz.
- Jak myślisz, czy ta dziewczyna ma jakiekolwiek szanse na to, by wylądować w łożu ze swoim ślubnym małżonkiem? - głośno dopytywał się Dean.
- Patrząc na upodobania jej połowicy, powiedziałbym że nie – odparł rozbawiony szkocki głos.
- Ja też myślę, że ty masz znacznie większe szanse – kontynuował starszy Winchester. W ciemności rozbrzmiało tępe uderzenie, prawdopodobnie w bok – Auł… To boli. Prawdę powiedziałem. Na pewno miałbyś większe szanse.
- Może i tak… Ale, aż żal patrzeć, że taka słodka dziewczyna usycha z tęsknoty za czułym objęciem.
- I być może nigdy takowego nie zaznała – dopasował się do starodawnej wymowy Dean. – A byłoby to ogromne marnotrawstwo i naruszenie naturalnego porządku rzeczy… Przynajmniej zdrowych instynktów.
- Zdecydowanie byłoby to sprzeczne ze naturą!
Jamie taktownie przemilczał, że doprawienie rogów Księciu Wali było szaleństwem i nie miało nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem i tradycyjnie pojętym honorem. Narażało zdradzającą parę na śmierć, usankcjonowaną przez prawo. Z drugiej strony żal mu było Izabeli. W żaden sposób nie zasłużyła na upokarzającego ją męża. Jamie zauważył damską kolię z liliami na piersi Piersa Gravestona – prawdopodobnie Edward odebrał ją żonie i dał faworytowi. Jej wdzięczne ruchy, jasna skóra i bystre spojrzenie przypominały mu Clair. Dopadła go tęsknota, więc dalsze przekomarzanki utknęły mu w gardle. Winchester po chwili ciszy dzielnie kontynuował:
- Tak jak sprzeczne z naturą jest szwendanie się po nocy. Trzeba wracać na nocleg. Dasz radę wrócić po ciemku do naszej kryjówki?
- Owszem dam. Idziemy?
- Tak.
Następnie Dean odwrócił się w stronę ogniska i krzyknął niewinnie, jak gdyby wcześniejsze słowa wcale nie padły:
- Miło było poznać! Życzymy dobrej nocy! Sam zabierz później wiaderka.
Kroki mężczyzn zachlupotały na wilgotnych rzecznych głazach, zaszeleściły na żwirze ścieżki nosiwodów, wspinając się na południowy brzeg rzeki. Zginęły w lesie, gdy przekroczyli szlak wiodący do Lanark i skierowali się do wiedźmiej pieczary.
- Jesteś Kelpie. – stwierdziła Izabela przesuwając palcami po ciemnym, sprężystym, kilkudniowym zaroście.
- Co? Wcale nie jestem jakimś szkockim koniem wodnym.
- Kelpie pojawia się też jako wielki, brutalny i włochaty mężczyzna, który ściska i miażdży podróżników. Zgniotłeś mnie na amen i mocnym uściskiem pozbawiłeś tchu – rzekła nawijając sobie włoski na mostku Sama na paluszek. - Chociaż podobieństwo do młodego, pozornie łagodnego konia również występuje – druga ręka powędrowała gdzie indziej.
- Acha… Nawet najbardziej narowisty ogier potrzebuje od czasu do czasu nieco łagodności i… opieki.
- Nie martw się jest w dobrych rękach.
- Właśnie tym się martwię.
- Nie gadaj, tylko mnie pocałuj.
- Jestem na pani rozkazy.
- A ja na pana.
- To mnie ugryź, Wilczyco z Francji – odparł sprawnie przetaczając ją na plecy i rozchylając sobą jej uda.
- Może cię nawet rozszarpię – mocno wbiła mu palce w pośladki. Zęby chwyciły skórę pod obojczykiem.
- Sprawię, że będziesz wyła – zażartował mrużąc się w nieco bezczelnym półuśmiechu, po czym przesunął ją jak piórko w odpowiednie miejsce.
- Gadanie jest tanie… Zrób to… Zrób to znowu.
***
Zostawiła go nad ranem, gdy pierwsze ptaki kierowane jakimś wewnętrznym zegarem jeszcze w ciemności budzą się ze śpiewem ze snu. Spał na brzuchu owinięty własnym tartanem, w wypłukanym przez rzekę piasku koło ogniska. Dorzuciła kilka gałęzi wiedziona jakimś dziwnym instynktem. Poprawiła pled, który zjechał mu z pleców. Wyglądał jak wielkie, przerośnięte dziecko. Uśpiona twarz, oparta o przedramię jak o poduszkę była rozluźniona. Lekko skośne powieki delikatnie drgały we śnie. Rzęsy rzucały rozedrgany od płomienia cień na policzki.
- Gdyby nie ciemny zarost, wyglądałbyś jak chłopczyk – mruknęła. – Żegnaj Kelpie. – Pocałowała go delikatnie w usta i pogłaskała po policzku, który zadrgał dołeczkiem w słodkim uśmiechu. Sam miał wiele wspólnego ze swoim wielokrotnym pra, pradziadkiem. – Obyśmy się nigdy więcej nie spotkali, dla mojego i twojego dobra.
A teraz będzie musiała, jakimś sposobem przekonać księcia Wali i cały dwór, że jej własny mąż dzielił z nią łożnicę. Na szczęście maiła wiele kuszących kosztowności, które Edward chciał sobie przywłaszczyć, dużo wina z Langwedocji oraz oddaną Nicolette i syrop makowy od jej matki, hrabiny Tuluzy.
Obudził się z wrażeniem, że coś jest nie tak.
Pierwszy powód był oczywisty. Ognisko się wypaliło. Poranna wilgoć unosząca się w wąskiej, rzecznej dolinie osiadła wilgocią na grubej wełnie, która mimo to nie przestawała grzać, ale pomału zamieniała się w mokrą szmatę.
Drugi powód też był łatwy do odgadnięcia. Został sam.
Izabela zostawiła go bez słowa. Wróciła tam skąd przybyła. Pewnie musiała dotrzeć do obozu, nim ktoś zauważy jej nieobecność. Była na tyle ostrożna, że wyruszyła grubo przed świtem, gdy spał. Nie obudziła go by się pożegnać. Nie chciała pustych słów. Nie dziwił się wcale – co niby mogli by sobie powiedzieć. Taki sposób był lepszy… mądrzejszy. Jednak coś w środku nie chciało się pogodzić z jej nieobecnością, brakiem ciepłego ciała, rozgrzewającego od środka uśmiechu i ironicznych uwag, których sobie nie żałowała. Uwolniona od dworskich konwenansów, nie bawiła się w gry pozorów. Jasno wyrażała swoje pragnienia i władczo je egzekwowała… Bezwiednie podrapał świeże zadrapania, obejrzał nabiegłe krwią placki malinek i ślady po zębach.
- Wilczyca – mruknął rozbawiony. –Prawie jak Catwoman. Oby była szczepiona. „Nieokiełznana Księżna Wali…
Wtedy ujawnił się trzeci powód do niepokoju.
Nad tym, że (teoretycznie) uwiódł czyjąś żonę, co nie było (z założenia) w porządku, nie musiał się zastanawiać. Edward ignorując małżonkę, sam zapewnił sobie ten los. Jednakże oszukanie następcy króla księcia Wali przez przyprawienie mu rogów, to była zupełnie inna para kaloszy. W tym świecie była to zdrada korony, równa w jego czasach zdradzie ojczyzny, a za to zawsze karano surowo… W średniowieczu zapewne długą, bolesną, publiczną śmiercią.
Przeszedł go dreszcz.
-…Wilczyca z Francji”.
W końcu przypomniał sobie skąd zna to określenie. Kiedyś z nudów obejrzał film dokumentalny BBC o krwawych angielskich królowych „She-Wolves: England's Early Queens”. Według niego, Izabela córka Filipa IV urodziła się w 1295 roku. Wyszła za mąż za Edwarda na miesiąc przed jego koronacją w 1308 roku mając 12 lat. Tego był pewny. Ostatni element niepokojącej układanki wskoczył na swoje miejsce, chociaż zupełnie nie pasował do innych – daty się nie zgadzały. Historyczna Izabela roku pańskim 1297 powinna mieć dwa, a nie dwadzieścia dwa lata.
Otarł ręką zaspaną twarz. Wygrzebał się spod koca i kuśtykając po zimnych kamieniach wskoczył do lodowatej o poranku rzeki – substytutu porannego prysznica. Szok termiczny w niczym nie pomógł i na pewno nie rozjaśnił mu w głowie. Zabrał się do strzepywania rosy z pledu. Zawinął się w wilgotną wełnę, którą wcześniej wzorem Jamiego złożył w plisy. Chwycił porzucone wiaderka i wyruszył w drogę powrotną do jamy. Czasem szybki spacer pomagał zebrać myśli… Ktoś go kiedyś wyszydził, że jest z tych co lubią spacerować… I miał rację. W ruchu łatwiej się koncentrował.
Mniej więcej po pół mili marszu przez bukowe zagajniki i zagony wrzosu, Sam zalazł możliwe rozwiązanie. Ścigając Michała Archanioła przez stojące kamienie, wylądowali poza własną linią czasową, w jakimś alternatywnym świecie stworzonym przez pokręconego fana filmu „Braveheart”, gdzie William Wallace spotyka księżniczkę Izabelę… I owszem Wallace, czyli Jamie Fraser spotkał księżną Wali. Tyle tylko, że to nie on poszedł z nią do łóżka. Doskonale wiedział, jaka istota może się nimi w ten sposób bawić i zdecydowanie nie był to Chuck, czyli Bóg.
Piorun trafiający w Jamiego pod kamiennym krzyżem na rozstaju za Lanark, był cytatem z „Nieśmiertelnego”. Piosenka „O Boćku”, śpiewana przez lutnistę kochającego inaczej, była wariacją na temat mało znanej książki polskiego autora pt. „Krzyżacy”. Wepchnięcie francuskiej królewny - o zgrozo łudząco podobnej do Sophie Marceau - w ramiona faceta w plisowanej spódnicy, odtwarzało film Mela Gibsona.
Tylko jedna istota poza Bogiem potrafiła stworzyć cały świat zupełnie z niczego, ożywiać zmarłych odsyłając ich z zaświatów i uwielbiała bawić się konwencją. Już kiedyś razem z bratem dostał się w jego lepkie od czekoladek rączki… Przez rok tkwili w pętli czasowej jak w „Dniu świstaka”. Tym kimś był złośliwy Zwodnik. Wikingowie czcili go jako boga chaosu Lokiego. Sam znał go jako Archanioła Gabriela i uważał za umarłego.
Jedynym sposobem by wyrwać się z tego przeklętego „Muppet Show”, było przyzwanie kreatywnego archaniołka i zmuszenie go by przeniósł ich z powrotem do ich własnego świata / życia / czasów. Winchester już to robił i to z dobrym skutkiem.
Z ulgą wszedł w jodłowy zagajnik. Do jaskini było niedaleko. Równie bliski wydawał się powrót do domu i odesłanie Jamiego tam, dokądkolwiek będzie chciał się udać. Ich „dziadek” nie będzie musiał się dać pokroić na kawałki w zastępstwie Wallacea, dla chorej przyjemności pokręconego aniołka.
Cudownie wyposażona spiżarnia wiekowych czarownic, co nie doczekały się Makbeta, zawierała wszystkie potrzebne zioła, które należało rytualnie spalić w fikuśnej misie, chociaż zwykła miska też się nadawała. Sam wyrysował kółko przekreślone pośrodku. Następnie wpisał w nie niezbędne znaki. Dean postawił 4 drogocenne świeczki po przekątnych magicznego symbolu. Obok Jamie rozlał duży okrąg ze świętego oleju, który wiedźmy kupiły niedrogo od krzyżowca powracającego z Jerozolimy. Podpalenie tłustego krzyżma miało uwięzić przyzwanego anioła w ognistej pułapce. Wszyscy zajęli strategiczne pozycje, trzymając w rękach tlące się żagwie.
- Archaniele Gabrielu przyzywam Cię! – zawołał Sam, po czym wrzucił płonący patyczek do miski z ziołami, które eksplodowały jasnym płomieniem. Obok czaili się Dean i Jamie, gotowi podpalić pułapkę, gdy tylko pojawi się anielski Zwodnik, którego Dean również uważał za umarłego. Jednak z Tricksterem nigdy nie można mieć pewności.
- Witam panów! – Pośrodku oleistego koła stanął niewielki, sympatyczny blondyn.
- Cześć Gabryś – odpowiedział Dean, po czym rzucił żagiew w zataczającą krąg linię z oleju.
- O widzę, że przygotowaliście dla mnie ciepłe powitanie – uśmiechnął się Archanioł.
- Nie dowcipkuj, tylko zabierz nas z tego udawanego Szkotlandu, z tej podróbki realnego świata! – zdenerwował się Dean.
- Do którego nas wrzuciłeś złośliwie … Znowu! – dodał Sam, z trudem panując nad irytacją.
- A czy Pan, panie Fraser ma coś do dodania w tej sprawie? – Anioł spytał Jamiego.
- W zasadzie nic. Chciałbym wrócić do żony i spotkać resztę rodziny.
- Przecież stoi Pan pomiędzy krewnymi.
- Chodzi mi o nieco bliższą rodzinę – uściślił Jamie, spoglądając na braci z zakłopotaniem.
- Rozumiem – odparł Gabriel. – Jednak nie mogę spełnić waszych życzeń.
Na ich twarzach zagościł wyraz zdziwionego rozczarowania. Wszyscy trzej po rewelacjach Sama bardzo pragnęli się stąd wydostać.
- Ponieważ? – naciskał Dean.
- Ponieważ Świat wokół nas, to nie jest żadna podróbka, tylko prawdziwy wytwór sprawnych rąk Pana Boga. Oryginalny średniowieczny wynalazek, w którym się gubicie, bo historia jaką znaliście nieco się zmieniła… Czego dobrym przykładem są wcześniejsze narodziny Izabeli i Edwarda, władców Wali, co… słusznie wytropiłeś Samie.
- Czemu historia się zmieniła? – spytał młodszy Winchester.
- Z powodu awarii zaginających czas kamieni, dzięki czemu i wy tu stoicie, Matoły. – Gabriel machnął wskazująco na nich ręką, po czym kontynuował. - Przez wrota czasu poprzechodzili przypadkowi ludzie, którzy nie zostali do tego stworzeni i lina fabularna nieco się popieprzyła. Większość się do tego nie nadaje w przeciwieństwie do twojej pięknej żony Claire – uśmiechnął się do Jamiego.
- Ale my nadal możemy przez nie wrócić do swoich czasów, prawda pacanie? – z nerwowym uśmiechem spytał Dean.
- Nie, nie dacie rady. Kamienie zostały naprawione i tylko tacy ludzie jak Claire mogą się przez nie przecisnąć. W dodatku jedynie o 202 lata wstecz, a potem w przód. Wy do nich nie należycie… Przynajmniej, aż się znowu nie zepsują… A na to z waszym szczęściem bym nie liczył.
- W takim razie użyj tych swoich miękkich jak „Always’y” skrzydeł i sam zabierz nasze tyłki tam gdzie trzeba.
- Z przyjemnością bym to zrobił, gdyby wasz udomowiony aniołek Castiel mi ich nie popsuł, tak jak zrobił to całej reszcie aniołków. Teraz będę miał szczęście jeżeli uda mi się samodzielnie wrócić do mojego prywatnego, mocno strzeżonego penthousea… I to bez spaceru do Cardiff, gdzie znajdują się najbliższe, działające, „publiczne” wrota niebios. Nie chciałbym ich używać - bo wiecie - nadal się ukrywam. A teraz z łaski swojej mnie wypuście. Przecież bywam przydatny.
- To powiedz jeszcze w jaki sposób zepsuły się kamienie? – Sam przysunął się bliżej z tykwą z olejem, którą zabrał od Jamiego. – Doskonale wiesz, że możemy usmażyć na chrupko te resztki piórek, co ci zostały.
- Nie mam bladego pojęcia. Technika nigdy mnie nie pasjonowała… To co sam robię nazwałbym raczej… Magią… No może sztuką. - Gabriel uroczo wzruszył ramionami.
- No dobra, wyłaź – Dean przydeptał fragment płonącego okręgu.
- Dziękuję – ukłonił się Archanioł. – A! Na pożegnanie dodam, że pańska chwilowa nieśmiertelność, Panie Fraser, właśnie się skończyła. Ten trick, który był moim małym wkładem do waszej obecnej sytuacji niezbyt mi wyszedł - rany nie goiły się błyskawicznie. Jednak jako fan „Highlander’a”, no nie mogłem się oprzeć… Także proszę na siebie uważać. O resztę wińcie Chucka. Żegnam Panów!
Archanioł Gabriel zniknął.
- No to mamy…
- Przesrane – dokończył Dean.
- Chciałem powiedzieć, że mamy problem – poprawił brata Sam.
- Ale za to Bóg nas kocha – kiwnął głową Jamie. – W końcu przywrócił nas do tego zakichanego życia.
- Sammy sprawdź, czy razem z tym pajacem nie zniknęła stąd magia! - Dean popatrzył w stronę latającej łopaty.
- “Milvus in caelo sursum in magiae” – Wyrecytował Sam. Drewniany przedmiot uniósł się w powietrzu.
- Dzięki Chuckowi i za drobne łaski.
- Doskonale wiesz, że tam gdzie magia, tam też czają się potwory.
- Nie jest to nic, z czym nie mógłbym sobie poradzić.
- Taa… Spróbuj bez pistoletu zastrzelić wilkołaka srebrną kulą.
- Zrobię sobie srebrne strzały… Zawsze znajdzie się jakieś wyjście.
- Czyli, co? Zostajemy tu na razie?
- A widzisz jakiś sposób, żeby się stąd wydostać?
- Lucyfer ma skrzydła w całości, dzięki czemu zapewnił ci już wcześniej powrót z przeszłości.
- Dopiero co zamknęliśmy go w klatce… Ponownie! Nie będę dla naszej wygody narażał całego świata na jego obecność. Ten rozwydrzony diabelski bachor zawsze chce doprowadzić do Apokalipsy. Poza tym, znowu chciałyby wskoczyć w ciebie.
- Ostatnio miał ochotę ubrać się w niego – zakłopotany Sam wykręcił się w stronę Jamiego. – Powiedział mi to we śnie.
- Co?! – Jamiego zatkało.
- Skoro jesteś dobrym naczyniem dla Archanioła Michała, to jego zbuntowany brat również tobą nie wzgardzi – wytłumaczył Sam.
- Acha – słabo odpowiedział Jamie.
- Tym bardziej, nie będziemy pakować się w wyciąganie Lucjana z czeluści – zamknął temat Dean. - Mamy jakieś inne opcje by powrócić do naszych czasów?
- Możemy przepisać kilka egzemplarzy „Ars Goetia” zaopatrując je we wstęp skierowany do naszej znajomej czarownicy Roweny, córki grabarza, urodzonej około 1640 w Canisbay, z prośbą o przybycie tu jutro, czyli 18 maja 1297, nadmieniając, że zdradzimy jej sens wszechświata, o ile zabierze nas do 2016 roku, gdzie przebywa również twoja Clair. Dobrze pamiętam, Jamie?
- Tak. Koziełło twierdził, że Clair jest w tym czasie w Polsce – przyznał Fraser.
- I myślisz, że Rowena się na to skusi? – ironicznie spytał starszy Winchester.
- Wątpię – odparł Sam. – Po pierwsze nie wiadomo, czy taki egzemplarz „Ars Goetia”, lub jego kopia, wpadną jej w ręce… I chociaż odgrażała się, że wybiera się na wczasy do starożytnej Grecji, to nie ma pewności, czy udałoby się jej cofnąć o tyle stuleci, a co dopiero zabrać ze sobą z powrotem trzech dodatkowych pasażerów. A nawet jeśli to potrafi, nie ma gwarancji, że zechce.
- Samolubna z niej wiedźma – stwierdził Dean. – Nie zechce.
- Taką dedykację przeczytają też inni i nie zważając na to, że nie jest przeznaczona dla nich, zwalą się nam jutro na głowę. Z jedną czarownicą damy sobie radę, ale nie z całym tłumem - rozsądnie zauważył Jamie. – Co jeszcze możemy uczynić?
- Poszukać celtyckiego druida, który zepsuje stojące kamienie, albo nas przez nie wyśle? – rzucił pomysł Sam.
- To musiałby być Merlin we własnej osobie – odparł Jamie. - W dodatku składający krwawe ofiary z ludzi zamykanych w płonących, wiklinowych koszach. Takie przynajmniej krążą podania. Chcecie się zbrukać krwią niewinnych?
- Zdecydowanie nie – wzdrygnął się Dean. – Jeśli znajdziemy takiego, krwawego dziada z długą brodą, magicznym kijem i białym giezłem do ziemi, to obiecuję, że sam bez wahania go utłukę! Są jeszcze jakieś pomysły?
Sam podniósł z ziemi trzy anielskie piórka, które wypadły ze skrzydeł Gabriela.
- Możemy poszukać piasków czasu i użyć zaklęcia Ludzi Pisma – krwawego sigil’a prowadzącego do najbliższego, żyjącego potomka… Skoro tu stoimy, to pewnie masz dzieci Jamie?
- Jedno w drodze. Lecz według Michała Archanioła nigdy nie spotkam jego matki, ani się nie urodzę, jeśli nie będzie powstania Wallace’a. Szkocja stanie się martwą, bezludną krainą na północy. Ludzie, bez deklaracji z Abroath, po wsze czasy będą żyli w feudalnym świecie, zniewoleni przez możniejszych od siebie.
- I nikt nie popłynie do Ameryki?
- Może ktoś się odważy… Ale to nie będzie ten sam kraj, w którym dorastaliście.
- Ale bez szkockiej rodziny Campbellów i tak nie zaistniejemy. A nawet jeśli, to będziemy kimś zupełnie innym.
- Może będziesz miał na imię Samantha i będziesz drobną Afro-amerykanką… - zażartował Dean.
- Pracującą niewolniczo na plantacji? Raczej podziękuję. Więc jeśli chcemy pozostawić po sobie porządek – przez usta Sama przebiegł kwaśny uśmieszek – nadzieję na lepsze jutro…
- I nie przestać być sobą… – wtrącił się Dean.
- … musimy wywołać powstanie.
- Skoro prawdziwy Wallace jest w 2016 roku, bez szans na powrót, to będę nim nadal... Aż do krwawego końca.
Po rewelacjach Gabriela, wizja spotkania z katem, bez nadziei na to, że kiedykolwiek spotka jeszcze Clair, wydała się Jamiemu na powrót okropna, jednak nie na tyle straszna, by zaryzykował z tego powodu życie żony, dziecka, całej swojej rodziny i innych Szkotów na przestrzeni dziejów.
- Zrobię to, dla mojego nienarodzonego dziecka.
- Ale pożyczysz ten długi miecz i nauczysz mnie nim skutecznie walczyć, bo mamy cholernie dużo Angoli do wycięcia – spróbował wyrwać go ze smutku Dean.
- Dobrze – zgodził się Jamie - Mamy robotę do wykonania… Trzeba, Edwardowi te długie nogi…
-… z dupy powyrywać!– odrzekli równocześnie obaj bracia, chociaż tym razem za tą deklaracją kryła się świadomość, że zostają tu na dobre, że jest to droga bez odwrotu i awaryjnego wyjścia.
En garde
Jamie patrzył jak obaj bracia, po bezowocnej walce ze zmęczeniem przybijają gwoździa o blat wyszorowanego o poranku przez Deana kuchennego stołu. Zanim zdążył nalać im owsianki do misek, obaj pochrapywali dzierżąc w poranionych dłoniach podpłomyki z miodem, które nawet nie zostały nadgryzione. Fraser też czuł się zmęczony. Rola mistrza fechtunku - instruktora średniowiecznych sztuk walki jaką sobie narzucił dwa tygodnie temu, dawała mu się we znaki. Usiadł przy stole. Zjadł obie przyniesione miski owsianki. Odkroił sobie kawałek z zasolonego jeleniego udźca, do którego dorzucił zimnej rzepy ugotowanej przed wyjściem. W ramach deseru zjadł, wyciągnięte spomiędzy zdrętwiałych palców krewniaków, słodkie placki.
Przeciągnął się na stołku. Rozciągane mięśnie pociągnęły za sobą przeciążone chrząstki w stawach. Krzyż po całym dniu ataków i uników zatrzeszczał alarmująco.
Jak co wieczór przeciągnął sienniki z alków do kuchni i porzucił je koło stołu, po czym zwalił na nie śpiących. Bracia Winchester z wrodzonym oślim uporem obstawali przy tym, że tym razem dotrą do „własnych sypialni”, jak nazywali norki odziedziczone po wiedźmach. Do tej pory były to deklaracje bez pokrycia. Jednak Jamie wiedział, że z upartymi mężczyznami lepiej nie dyskutować na pewne tematy, bo i tak nie da się ich do niczego zmusić. Jutro rozpoczną dzień, klnąc na czym świat stoi i pochłaniając zaległą kolację, aktualne śniadanie i nadchodzący obiad. Potem wyruszą z nim na polanę, dźwigając bukłaki z piwem i wodą, jakieś owsiane placki, które zaspokoją pierwszy głód, miecze, sztylety i zapas ciężkich, drewnianych kijów długości pięciu stóp, z których i tak połowę połamią do końca dnia.
Czuł dumę, myśląc o tym jakie postępy poczynili w ciągu tych kilkunastu dni.
Odkąd ich spotkał, wiedział, że są nawykli do walki wręcz, chociaż zamiast mieczy używali maczet, lub noży. Walka na znacznie dłuższe miecze pozwalała trzymać przeciwnika na dystans, do czego nie byli przyzwyczajeni. Dean powiedział mu, że wszystkie starcia, gdzie przeciwnik wymykał się z zasięgu kopnięcia, lub ciosu pięścią, załatwiał za pomocą strzału z pistoletu, który nazywał rewolwerem, lub po prostu dziewiątką – nazwa pochodziła od kalibru lufy. Jamie podejrzewał, że gdyby doszło do zawodów w strzelaniu z owej broni, miałby się czego od braci uczyć. Jednak w średniowiecznej rzeczywistości to oni pobierali, często bolesne, nauki od niego.
Na szczęście nie musiał im tłumaczyć podstaw. Sami doskonale wiedzieli, że kto nie atakuje, ten jest martwy. Tylko walcząc nieczysto da się przeżyć i że granie fair jest dobrowolnym wystawieniem się na pewną śmierć.
Dean był urodzonym wojownikiem. Błyskawicznie i instynktownie przyswajał sobie to co pokazywał mu Jamie. Był niezwykle szybki, ale jego uderzenia nie traciły przez to nic na sile. Bracia śmieli się, że z niego jest prawdziwy zakapior - „badass”, co Szkot przetłumaczył sobie na „badarse”.
Sam potrzebował nieco więcej czasu na przyswojenie sobie potrzebnych ruchów, lecz kiedy je opanował, powtarzał je bezbłędnie i niezmordowanie. Jamie miał czasem wrażenie, że bardziej upartego człowieka w życiu nie spotkał, a przecież pośród Szkotów pełno było uparciuchów.
Najpierw w pojedynkę uczyli się podstawowych figur szermierczych trenując z prawdziwymi mieczami. Chodziło o przyzwyczajenie ręki do ciężaru broni i jej wyważenia. Atakowali wypchane worki wielkości korpusu człowieka, na których Fraser narysował dwie przekątne, trzy poziome linie i jedną pionową, a obok nich cyfry. Wytłumaczył im, że nie będzie się w kółko powtarzał i tracił czasu na długie nazwy, tylko nauczy ich kierunków cięć kryjących się pod cyframi.
- Cięcie w pierwszą "wręb" - jest kierowane skosem od góry w lewe ramię i pierś przeciwnika. – Jamie machnął mieczem zaczynając przy cyfrze 1, narysowanej u góry worka, z jego lewej strony, przesuwając ostrze po przekątnej w kierunku zaznaczonej na dole po przeciwnej stronie czwórce.
- Cięcie w drugą "odlew" - jest kierowane od góry w prawe ramię i pierś przeciwnika. – Miecz zawisł nad dwójką narysowaną u góry worka po prawej i pojechał w skos ku znajdującej się na dole, po lewej trójce
- Cięcie w trzecią "nyżkiem" - jest kierowane skosem od dołu w lewe udo i brzuch przeciwnika – Ostrze wróciło tą samą trasą, tyle tylko, że cięło tym razem z dołu do góry.
- Cięcie w czwartą "podlew" - jest kierowane skosem od dołu w prawe udo i brzuch przeciwnika. – Jamie przesunął końcówką miecza od dolnej czwórki w prawym narożniku worka do górnej, lewej jedynki.
- Cięcie w piątą - jest kierowane poziomo z prawej do lewej; są trzy opcje tego cięcia: kierowane w twarz - czyli "wlic", kierowane w korpus - czyli "wpierś" i kierowane w biodro- czyli "wtrok". – Ostrze kolejno przejechało po trzech poziomych liniach symbolizujących poszczególne części ciała.
- Cięcie w szóstą - jest kierowane poziomo z lewej do prawej; są trzy opcje tego cięcia: kierowane w twarz - czyli "wzerk", kierowane w korpus - czyli "włęg", kierowane w biodro - czyli "wkłąb". – Znowu trzy kolejne poziome ruchy tym razem od lewej „manekinu”.
- Cięcie w siódmą "wbrew" - jest kierowane pionowo od góry na głowę i pierś przeciwnika. – Otrze podniosło się nad siódemką symbolizującą głowę i pionowo opadło
- Cięcie w ósmą "wpion" - jest kierowane pionowo od dołu na krocze i brzuch przeciwnika. – Ręka wykonała od dołu ruch patroszący ewentualną ofiarę. – No a teraz powtarzajcie: w pierwszą… Pierwsza jest po twojej prawej stronie, pacanie.
Przez dwa dni do znudzenia powtarzali za Jamiem natarcia proste polegające na pojedynczym cięciu, lub pchnięciu uzbrojoną dłonią. Przez sen Sam recytował regułkę, że cięcia możemy podzielić na:
• bezpośrednie - polegają na szybkim wyproście uzbrojonej ręki i uruchomieniu dźwigni kciuk-mały palec; są najszybsze ze wszystkich uderzeń mieczem i trudne do obrony.
• zamachowe z łokcia - polegają na wzięciu zamachu poprzez ugięcie łokcia i szybkim wyproście ręki; jest wolniejsze niż cięcie bezpośrednie, ale za to dużo silniejsze;
• zamachowe z ramienia - polega na wzięciu zamachu z ramienia i nadaniu ostrzu przyspieszenia w przeciwnym kierunku; jest to najsilniejsze cięcie, ale mało skuteczne w walce pieszej z powodu sygnalizowania natarcia zamachem;
• łukowe z nadgarstka - polegają na wzięciu zamachu ruchem obrotowym dłoni; są szybkie, silne i bardzo skuteczne.
Oczywiście wszystkie sposoby cięć były trenowane w każdym wcześniej omówionym kierunku ruchu ostrza. Uczyli się też pchnięć, czyli sztychów, którymi należało ugodzić worek „w okolicach tułowia” na zmianę po lewej, lub po prawej stronie worka, raz u dołu, raz u góry.
Gdy „profesor” Jamie był zadowolony, orzekł, że przejdą do natarć złożonych, w których końcowe cięcie trzeba poprzedzić związaniem broni przeciwnika, jej odbiciem i zwodem, czyli flintą. Najpierw przećwiczyli figury szermiercze z prawdziwymi mieczami, gdzie instruktor bez miłosierdzia bił ich długim kijkiem, gdy komuś uciekła noga, albo ręka. Wreszcie Fraser nakazał zamianę mieczy na kije i wziął ich obu w obroty, przy okazji demonstrując obronne zasłony mieczem i uniki. W kolejnych dniach trenowali znowu w pojedynkę broniąc się przed wyimaginowanym przeciwnikiem. Miecze raz zasłaniały ich przed atakiem z góry, by szybko osłaniać przed cięciem od dołu, lub zdradzieckim pchnięciem w bok. Jamie pokazał im aż 17 różnych zasłon – opanowanie ich wszystkich było czasochłonne, dlatego po każdej serii, powtarzał, że najlepszą ochroną jest atak.
Najszybciej poszło im z unikami, które znacząco się nie różniły od tego co już umieli. Jedyna różnica polegała na tym, że trzeba było pamiętać o długości broni własnej i przeciwnika.
W końcu nadszedł czas, gdy to Fraser atakował, a oni mieli się bronić. Bezlitośnie używał na nich kija. Nie dbał o nabite siniaki, stłuczone żebra i o krew, która lała się z obitych nosów i uszu. Musiał być teraz brutalny, żeby w przyszłości dzięki temu ocalić im życie.
Wreszcie po dziesięciu dniach nauki podstaw, zaczęli przeprowadzać pełne, eleganckie walki, (na kije), z całym rytuałem:
- En gardre!
- Gare vous!
Po jednym dniu grania fair Jamie przypomniał, że tylko walcząc nieczysto da się przeżyć i że umieją na tyle dużo, żeby walczyć naprawdę. Więc do walk dołożyli kopniaki, ciosy pięściami i łokciami na odlew, oraz chwyty zapaśnicze. Wszystko to co nokautowało przeciwnika było dozwolone. Starcia rozpoczynali bez ostrzeżenia. Po całym dniu takiej zabawy, ledwo dokuśtykiwali do przyjaznej jamy. Bez latającej łopaty, w żadnym razie nie weszli by do środka.
Dzisiaj był 14 -ty dzień odkąd Jamie zaczął ich uczyć, a pierwszy w którym walczyli na poważnie, używając też mieczy. Jutro miał zamiar przeprowadzić walkę w trójkącie, dodając im sztylety, a w kolejnych dniach dołożyć szkockie okrągłe tarcze.
Roztarł wielkiego siniaka na żebrach.
- Za kilka powinniście być gotowi, żeby wyjść z tego lasu – mruknął do leżących postaci. – Strzelanie z łuku i trzymanie długiej włóczni w "schiltronie" potrenujemy po drodze do Scone, razem z innymi.
Droga do Scone
5 czerwca roku pańskiego 1297 James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser, znany powszechnie jako William Wallace z Elderslie, syn Alana, wyszedł po sumie na ambonę gotyckiego kościoła św. Kentigerna w Lanark za zgodą tamtejszego proboszcza. Niewielki podeścik, przytulony do czwartego filara nawy głównej, na który prowadziło pięć wyślizganych, wąskich drewnianych schodków, zatrzeszczał alarmująco pod jego ciężarem. Przez moment zastanawiał się czy chwycić za zamocowaną na dwóch rachitycznych słupkach okrągłą, wymacaną do połysku przez sześć pokoleń kaznodziei poręcz – bastion miejscowego ojczulka – lecz zrezygnował z tego pomysłu. Miał zbyt spocone ręce.
Co do cholery mam powiedzieć tym wszystkim ludziom, żeby zechcieli oderwać się od bezpiecznego handlu, porzucić pola w połowie sezonu? Jak bardzo trzeba być szalonym, by podążyć za jakimś przybłędą, którego jeszcze miesiąc temu chciało się żywcem upiec w ognisku, albo… utopić w najbliższej kałuży? Co mam rzec?... Pewnie wspomnienie ubiegłorocznej wojny jest świeże. Szeryf Heselrig łupiąc i gwałcąc w majestacie prawa, nie dał o niej zapomnieć. Wallace’owi zabił żonę. Co ja bym czuł, gdyby mi ktoś zabił żonę?... Co ja plotę. Doskonale wiem. Przez Angoli ją straciłem. Więcej jej nie zobaczę. Ani jej, ani dziecka…
***
Rankiem, gdy przykrywali darnią i ściółką skleconą z gałązek osłonę zamykającą wiedźmią jamę, wsuniętą pod korony zwalonych jodeł, Dean zadał niewygodne pytanie:
- Czemu właściwie mamy zapierdalać przez trzy dni do Scone, które jest aż za Perth, 70 mil na północ stąd?
- Ponieważ Długonogi ukradł stamtąd Kamień Przeznaczenia.
- Jako że masz fryz Hobbita – Dean pociągnął Jamiego znienacka za skręcony nad ramieniem rudy lok – mógłbyś nawijać o Górze Przeznaczenia, ale nie o jakimś nawiedzonym kamieniu!
- Auł! Odchrzań się. – Fraser błyskawicznie chwycił dłoń, która zmierzała ku grzywce - Ten nawiedzony kamień to… bardzo ważny kamień. To tron królów Szkotów. Jego historia sięga czasów biblijnych, kiedy to patriarcha Jakub położył na nim głowę i przyśniła mu się drabina do nieba.
- Jakim cudem ten kamyk, na którym śniły się najstarsze „Stairs to Heaven” trafił do Szkocji?
- Znalazł się w posiadaniu greckiego księcia Gaythelosa i jego małżonki, córki faraona Scoty.
- Jak mniemam zbieżność imion nie jest przypadkowa – wtrącił się Sam, który właśnie pieczołowicie owijał w szmatę grymuar Elis Magnus.
- Od imienia księcia wziął nazwę nasz język, a od księżniczki cała nacja.
- Tylko mi nie mów, że oni z piasków Egiptu przypłynęli bezpośrednio na to chłodne wybrzeże. – Dean trząsł się w porannej mgle.
- Ależ skąd. Udali się do ciepłej Hiszpanii…
- A seniority i paelia… - uśmiechnął się promiennie. - To rozumiem.
- …do Hiszpanii, skąd pochodzą Celtowie.
- Jak to cudo wygląda?
- Szkocki Kamień Przeznaczenia, zwany też Królewskim Kamieniem, to podłużny blok czerwonego spągowca, czyli piaskowca, długi na mniej więcej dwie stopy, o szerokości 16 cali i grubości około 10. Na górnej powierzchni widać ślady obróbki dłutem. Razem z potomkami Scoty trafił do Irlandii, gdzie założono w V wieku królestwo Dalriady. Tam znany był jako „Lia Fáil”. Od początku był magiczny i służył do wybierania króla. Głośnym odgłosem - jedni nazywali to śmiechem, inni jękiem - Mówiący Kamień ogłaszał prawowitego władcę, potwierdzał jego wyjątkowe przeznaczenie.
- Prawie jakbyś o Aragornie nawijał… Normalnie „Powrót króla”.
- Możesz już sobie dać spokój z Tolkienem – uciszył brata Sam. – Czemu Irlandczycy pozbyli się tego… Kamienia? Niewygodny i skromny, a jednak królewski stołek.
- Królestwo Dalriady rozprzestrzeniło się na Hebrydy Wewnętrzne i Argyll, i obejmowało obie strony Kanału Irlandzkiego. Szkoccy Celtowie pochodzą z Irlandii. Na obu wyspach mówi się po gaelicku… Po najazdach Normanów Dalriada przeniosła się całkowicie tutaj, a kamień razem z nią. Inny, podobny głaz został na wzgórzu Tara, niedaleko Dublina. W 843 roku, pod berłem króla Kennetha I, Celtowie połączyli się z Piktami tworząc królestwo Alby, zaczątek obecnej Szkocję. Najpierw głaz był na wyspie Iona, gdzie pobłogosławił go św. Kolumba. Później trafił do opactwa Scone, by nadal potwierdzać prawo do szkockiego tronu… Oraz by być świadectwem naszej wiekowej tradycji… Na nim koronowano królów… A teraz magiczny kamień, Kamień Przeznaczenia znajduje się pod dupą Edwarda Długonogiego, skradziony po krwawej wojnie i upokarzająco wepchnięty pod jego królewskie krzesło w katedrze w Westminsterze.
- Co to była za wojna?
- Odkąd w 1286 Aleksander III, król Szkotów, zginął bezpotomnie, spadając z urwiska razem z koniem, Edward rościł sobie prawo do ziem Szkocji. Ambitny i bezczelny był z niego człowiek, więc zapewne wyszedł z założenia, że aby uwolnić się z zależności od Francuzów – biedaczek musi im płacić hołd lenny z Akwitanii – powinien im pokazać, że ta cała wyspa jest jego – Jamie zatoczył szeroko ramieniem, wskazując ironicznie ciemne pnie jodeł. - Filip IV jedynie silnego obdarzy szacunkiem. Dlatego też w 1290 Edward samodzielnie nadał sobie tytuł Strażnika Królestwa Szkocji. W 1291 zdarł ze Szkotów podatki na kolejną krucjatę zwołaną po upadku Akki, na którą jednak nie podążył. Pieniądze trafiły do jego szkatuły. W 1292 narzucił marionetkowego króla – Jana Balliola, na którym wymógł deklarację wierności i hołd lenny. Później ściągał pieniądze i ludzi na wojnę z Francją. Jednak Balliol dogadał się za plecami Edwarda z Filipem Pięknym. Gdy sprawa wyszła na jaw w 1295 Edward wraz z wojskiem pomaszerował na północ, żądając przygranicznych zamków. Szkocja pozostała by bezbronna, otwarta na angielskie najazdy. Król Jan nie zgodził się. W 1296 rozpoczęła się wojna. 28 marca Anglicy zajęli port w Brewick, gdzie wcześniej wybrano króla Jana. Wymordowano wszystkich mieszkańców.
- Ilu?
- 6 tysięcy ludzi… Mężczyzn, kobiet i dzieci. – odparł Jamie, po czym beznamiętnie kontynuował. - Angielski władca rozpoczął ofensywę na północ po tym, jak dowiedział się, że Szkoci zdobyli zamek w Dunbar. 27 kwietnia 1296 r. pokonał króla Jana pod owym zamkiem, chociaż było nas ponad trzy razy więcej i mieliśmy lepsze pozycje. Zawiodło dowództwo. Zginęło 10 000 Szkotów. Wkrótce wszystkie ważniejsze twierdze w Szkocji albo poddały się Edwardowi, albo zostały zdobyte w walce. W połowie czerwca Edward dotarł do Perth – ówczesnej stolicy Szkocji. W lipcu abdykował opuszczony przez stronników król Jan, którego Edward na zamku w Montrose w poniżający sposób pozbawił insygniów. Zerwał mu herb z płaszcza, złamał pieczęcie Królestwa, a następnie uwięził w londyńskim Tower. Posuwając się dalej na północ Edward palił i mordował… Sumiennie zapracował na przydomek „Młota na Szkotów”. Rychło otoczyła go powszechna nienawiść. W drodze powrotnej zrabował Scone, zabierając Kamień Przeznaczenia, naszą największą świętość. Nie wzgardził również relikwiami Małgorzaty Szkockiej oraz archiwum królewskim. Wszystko wywiózł do Londynu. Pomimo tak wielu upokorzeń, 28 sierpnia na parlamencie w wyludnionym Berwick szkoccy baronowie złożyli hołd Edwardowi nie jako Strażnikowi Królestwa, ale jako królowi Anglii. Szkocja wpadła w łapy Anglików – Szkot nagle coś sobie uświadomił. - I to wszystko działo się nieledwie rok temu!
- Jak ty to wszystko pamiętasz?
- Uwielbiam słuchać i opowiadać historie… no i mój wuj Colum miał niezłą bibliotekę – uśmiechnął się smutno Jamie. – Rozumiecie już, czemu trzeba najpierw odbić z rąk Sassenach Scone?
- Teraz tak.
- To dobrze. A teraz proszę, podaj mi bukłak z wodą.
Rudowłosy Szkot stał bez słowa na ambonie. Cisza spowiła tłum zgromadzony w kościele, niemal dzwoniła, odbijając się od kamiennych ścian, ostrych łuków i okrągłych filarów. Zawisła pod belkami drewnianego sklepienia. Sfrunęła do naw bocznych…
W końcu mężczyzna przełamał milczenie.
- Nazywam się William Wallace i większość z Was mnie nie zna i nie pamięta, lub pamięta bardzo słabo z czasów kiedy byłem dzieciakiem i przyjeżdżałem tutaj z ojcem na jarmark.
- Alan to był porządny chłop! – kwęknął bezzębny 40-latek stojący w pierwszym rzędzie.
Jamie pomyślał, że Alan brzmi prawie jak Brian… I obaj zginęli przez Anglików. Czuł, że ogarnia go żal i tęsknota za ojcem. Z trudem zachowywał kamienną twarz.
- Ano – odezwały się inne męskie głosy – Jako i jego syn!
- Wybawca ode podelca Heselriga!
- Od tej pijawki normańskiej!
- … zdziercy i defloratora dziewic!
- Z zaszczytem dla Lanark, pokonałeś tyż Zygfryda de Ni-Belung, dowodząc słuszności płomsty na jego krwiożerczym stryju… Pan Bóg prowadził twojon prawicę! – zakrzyknął wójt schowany za stadkiem wdów bez sierot.
- Słodki Williamie, jesteś naszą ostatnią nadzieją – odezwała się staruszka, naprawdę stara, co bezzębne wargi przygryzała dziąsłami.
- I Pan Bóg nade tobą i twoimi druhami czuwa – gruchnął przysadzisty oberżysta. Spojrzenia ludzkie skierowały się ku wyjściu, gdzie dyskretnie przycupnęli Sam i Dean z Winchesteru.
- Czemu, och czemu żeś nas porzucił na pastwę księcia Edwarda i jego wszetecznych, lubieżnych dworaków? – upomniała się wdowa MacKensie, której nastoletni, pryszczaty chrześniak Hamish, syn Hamisha, był zwyczajnie wyszydzany przez niewiele od niego starszych paziów królewicza.
- Przecie w walce przez brzuch był ranion… Musiał się wykurować, a nie w rybie oczy tej sodomickiej pokraki zaglądać! – o dziwo Jamiego obroniła piwowarka, wdowa MacGill.
- Choćby i cały dzień synowi Długonogiego nadskakiwał, toby i tak nas przed rabunkiem, a zeżarciem zapasów nie uchował!
- I Choćby on i jego kompani po rączkach i po nóżkach całowali Izabelę Francuską – dobrze, że nikt nie spojrzał na Sama, bo ten był na przemian czerwony i blady jak maki i rumianki w łanie pszenicy. – To i tak księżniczka, gówno by wskórała u swojego niezdrowo zorientowanego małżonka!
- Toteż go ni winim! – odezwał się cienki, kobiecy głos. – Sami żeśmy zbytnim rozpuszczeniem jęzorów, przyciągnęli powszechną uwagę, w tym i następcy łangielskiego tronu. Szczęściem już dwie niedziele mija, jak rozdziadowany książę zostawił za sobą kamień graniczny, przekroczywszy granicę między nami a Angolami.
- Nie ciesz się za bardzo kobito. Angole nie uznają starej granicy. Twierdzą, że to ziemia króla. Ich króla!
Jamiego, aż przeszedł dreszcz. Poczuł się jakby miał „deja vu”. Już gdzieś słyszał o ziemi króla… A tak. Od Randalla.
- To nie jest ziemia angielskiego króla! – ryknął. – To nasza ziemia, którą ten podelec najpierw podstępnie złupił, a potem najechał i ciężko skrwawił… nie szanując naszych praw i obyczajów! Wybił całe Berwick! Złamał siłę, wyżynając wojsko pod Dunbar. Haniebnie zdetronizował naszego władcę, depcząc naszą dumę! Wyrwał nam serce, kradnąc Kamień Przeznaczenia ze Scone! A na koniec zakpił z rozumu, uzyskując po tym wszystkim od możnych panów uznanie jego plugawej władzy i panowania nad Szkocją!
- Słusznie prawi!
- Polać mu! – beknął wczorajszy Hamish, ojciec Hamisha.
- Odkąd wygrał wojnę, jeszcze mocniej naciska butem na nasze gardła. W majestacie prawa ściąga z tej nieurodzajnej krainy drakoński haracz. Jego żołdacy bezczelnie panoszą się po okolicy, chronieni przez ludne garnizony osadzone w odebranych nam zamkach i nowo stawianych warowniach. Traktuje nas jak wściekłe psy, którym należy się dozór, a nasze kobiety jak suki bez honoru, które pierwszy lepszy Sassenach może zawlec w krzaki i bezkarnie zgwałcić, powołując się na prawo pierwszej nocy, lub na to że jest widomym reprezentantem majestatu króla, na tej podłej ziemi!
Po tłumie przeszedł groźny pomruk.
- Moja żona, Marion Braidfute z Lamington, broniła się przed napaścią, za co ją w majestacie angielskiego prawa zamordowano… Rzekomo za atak na królewskiego wojaka i zatajenie małżeństwa. Heselrig, bez sądu ją zarżnął niedaleko domu rodziców, tam gdzie ją zdybali…
Od czasu rozmowy z Wallacem, Jamie zdążył rozpytać w Lamington, jak to z Marion było. Gula żalu nad nieznaną dziewczyną i nad tym co sam utracił, odjęła mu na sekundę mowę. Zupełnie poza jego kontrolą, po policzku pociekła łza, która spadając na wierzch dłoni, kurczowo obejmującej drewnianą poręcz, przywróciła go do rzeczywistości.
– Tak wiele nam zabrano… Ale, nie pozwolę, by odebrano nam WOLNOŚĆ!
- Juże nam ją łodebrali! – wrzasnął krospowaty chudzielec, wystający ponad inne głowy.
- Nieprawda! Ograniczono ją i rzadko z niej korzystacie, ale macie na tyle własnej woli, że stoicie tu i słuchacie mnie. Wolność to dar od Boga, a nie łaska jakiegoś króla. Trzeba być wdzięcznym za boże dary… Umieć je pielęgnować i nie dać ich sobie odebrać. Co powstrzyma was przed walką z Anglikami?
- W pojedynkę nikt nie da im rady – rozsądnie zauważył młody kowal.
- Ano samemu ciężko coś zmienić – przytaknął Jamie.
- Tobie się udało! – wójt ponownie włączył się w dyskusję.
- Choćbym i zabił dziesięciu szeryfów, a nikt nie podąży za mną, to w ciągu najbliższych tygodni z Londynu przybędą nowi. Będą mnie ścigać jak pospolitego zbója, jak zwierzę. Jak zbója i przestępcę osądzą. I nic poza plotką o zbóju mordującym angielskich urzędników po mnie nie zostanie. W pojedynkę nawet największy chojrak nie zdziała nic! Dlatego musimy działać razem.
- Mieszkańcy tego miasteczka nie mogą się dogadać w sprawie nowej studni… Jeżeli wieje z zachodu, to połowa sądzi, że dmucha z północy, a niektórzy twierdzą, że wcale nie ma wiatru… A ty chcesz, żeby się zgodzili wspólnie ginąć oddając życie w beznadziejnej walce? – dopytywał oberżysta, który znał wszystkich w Lanark.
- Jeżeli nie zrobimy nic, to wkrótce dotrze tu nowy szeryf. Zapewne jeszcze gorszy od pana z Northumbrii. Zedrze z nas dwa razy więcej, a problem studni rozwiąże się sam, bo nie będzie jej za co wykopać! - rzekł kowal. – Nie mam jeszcze żony, ani dzieci… Idę za tobą Wallace. Chcę wygnać Anglików, by godnie żyć… Żeby mi żaden kutafon kobiety nie poniewierał! – Spojrzenie postawnego rzemieślnika spoczęło namiętnie na ponętnej, krągłej, młodziutkiej brunetce, która strzygła do niego oczami przez całe nabożeństwo, a odkąd się odezwał nie spuszczała z niego wzroku.
- I ja! – rozdarł się skacowany Hamish, niezbyt czuły na niebezpieczeństwo pod wpływem krążącej mu we krwi whisky, którą się leczył od rana.
- I ja – dołączył się jego potomek, a zapału mu dodawało palące wstydem uszy wspomnienie niewybrednych uwag zasłyszanych od młodych dworaków.
Po chwili cała nawa mężczyzn porwana zbiorowym zapałem wygrażała Anglikom. Najgłośniejsi byli hodowcy owsa i owiec, tupiący chodakami i stukający głośno pasterskimi kijami o kamienną posadzkę, twardzi, bogobojni chłopi, co przybyli zacnie na niedzielną sumę.
- Cisza! –ryknął ponad tłumem Fraser. – Kto jest jedynym żywicielem rodziny?
Około jednej czwartej mężczyzn podniosło dłonie.
- Wy zostajecie w domu. Reszta chętnych za mną. I macie się słuchać, bo tylko tak damy radę coś zmienić… Walcząc razem, ramię w ramię, jak mi Bóg miły, odeślemy Angoli, tam gdzie diabeł kąpie się bagnistych sadzawkach Kumbrii. Tak pokonamy wojaków Edwarda, bo oni, w przeciwieństwie do nas, nie są tutaj z własnej, lecz z królewskiej woli!
- On naprawdę ma gadane – rzekł Dean, wychodząc jako jeden z ostatnich z chłodnego kościoła na rozgrzany słońcem plac, gdzie Jamie przeglądał ochotników z Lanark i okolic. Część odsyłał od razu do domu. Odpadali zbyt młodzi chłopcy i styrani życiem bezzębni starcy. Kilku miejscowych milicjantów, pozostawił do ochrony miasteczka. Reszta dostała pouczenie, że ma się tu stawić jutro o poranku, zaopatrzona w broń (miecze, noże,widły, osadzone na sztorc kosy, siekiery, cepy, maczugi… w cokolwiek), prowiant i zapasowe pledy, lub skóry do spania, bo czeka ich długa wędrówka, której pierwszym celem będzie wygnanie Anglików garnizonu obok świętego opactwa w Scone.
- Ano ma – odrzekł Sammy, który osłuchawszy się szkockiej mowy, zaczął nieco podłapywać tutejszą intonację.
- O popatrz, może nawet załapiemy się na wóz.
Na rynek wtoczyła się załadowana po brzegi furmanka wdowy Callum. Na koźle oprócz niej siedziała wdowa MacGill. Kobiety chyba pobiły rekord świata w szybkim pakowaniu się podczas, gdy mężczyźni trajkotali w kościele.
Jamie po odesłaniu ostatniego ochotnika, nieco niepewnie podszedł do wozu. Bracia Winchester przytomnie dołączyli do niego, osłaniając krewniaka przed możliwym zagrożeniem.
- Czego panie sobie życzą?
- Pomóc w świętej sprawie – rzekła pewna siebie pani Callum.
- Nieźle gotujemy, a to je nasz wkład – dodała rzeczowo pani MacGill, klepiąc dłonią po beczkach z piwem, które zapakowano na większe baryłki z soloną wieprzowiną.
- To już nie jesteśmy… jak to było… A „chutliwe sodomity, to i jeszcze kazirodcy”. – Przekornie przechylił głowę Dean, obrzucając je zimnym spojrzeniem. – I nie „gwałcimy błoskich praw i łobyczajów”?
- Przestań bracie, bo zaraz pani Callum padnie na apopleksję.
- Niech się nie martwi. Od dawna nie mam zamiaru wpychać nakrochmalonego czepca, do jej uroczego gardziołka.
Z siedziska wozu, dobiegło ich oburzone fuknięcie, jednak to wdowa MacGill trzymała lejce, więc wehikuł nadal stał w miejscu.
- Nasza wina. Tym okrutniej chcemy, całym majontkiem naprawić wyrządzone zło.
- Przez Was, nieomal nas nie utopili – spokojnie stwierdził Sam.
- Tylko dzięki bożemu miłosierdziu stoimy tutaj – dodał cierpko Jamie, ale po chwili rzekł – Jeśli taka jest Wasza wola, przyjedźcie jutro rano na to miejsce. Wyruszamy do Scone. Zapasy na pewno się przydadzą. - To czy pani Callum i MacGill też się nadadzą, okaże się po pierwszej bitce, pomyślał obrzucając spojrzeniem solidne figury obu kobiet. Z babami, jak widać, nigdy nic nie wiadomo.
- W takowym razie, proszę na kolację i nocleg.
- Mam nadzieję, pani MacGill, że tym razem nie w spichlerzu na słód? – zażartował sobie Fraser.
- Ależ gdzie… Oto moje niskie progi – wskazała na najokazalszy dom w pierzei najlepszych budynków całym w miasteczku.
- No! Przynajmniej najemy się przed drogą – ucieszył się Dean, porzucając srogi wyraz twarzy.
Gdy w poniedziałek wyruszali z Lanark było ich 80 chłopa i dwie baby. Kiedy wieczorem dotarli pod Falkirk było ich już dwa razy więcej, pomimo bezwzględnej selekcji Jamiego. W ciągu 12 godzin, jakie zajęło im pokonanie 30 mil, do luźnej kolumny co chwilę podbiegali wyrostkowie z mijanych wiosek. Wieść, że uzbrojeni Szkoci idą na Scone rozchodziła się szybko i daleko. O brzasku, tak około godziny 4:30 do obozu przyszło 50 ludzi z samego Falkirk, żyjącego z zatoki Froth. Dziesięciu wróciło do domu. Reszta pomaszerowała z innymi na Stirlling, by późnym rankiem obejść chyłkiem od wschodu zamek położony na skalistym wzgórzu i przejść przez rzekę Forth brodem w Cambuskenneth. Szlak wzdłuż północno-zachodniej grani rozległych połonin Ochil Hils stał przed nimi otworem. Jamie wolał ominąć Dunblane, razem z jego katedrą i powędrować górami. Chciał uśpić czujność garnizonu Stirlling, który szczęśliwe ominęli.
Wieczorem rozciągnięta kolumna zeszła do doliny Gleneagles. Niewielka część ceniących sobie wygodę i brak zadyszki ochotników, postanowiła zawrócić do domu. Jednak od strony Stirlling, Bridge of Allan i Dunblane razem z wozem pań Callum i MacGill (ciężki wehikuł mógł przejechać jedynie po mostach i płytkich brodach), nadciągali nowi, których światłe mieszkanki Lanark, wyselekcjonowały według tego, co zobaczyły w poprzednich dniach. Żadnego z nich James Fraser aka William Wallace, nie odesłał z powrotem.
W środę około południa, 250 ludzi Wallace’a ukryło się w lesie na północ od garnizonu i opactwa w Scone. Godzinę wcześniej przeszli obok ludnego Perth, pokonując głębokim brodem Tay, największą rzekę Szkocji, zanim ta wpłynęła do stolicy.
Teraz schli, odpoczywali i przygotowywali się by zaatakować następnego dnia o świcie.
Tej nocy mieli się obudzić niewiele po północy, razem z najwcześniejszymi ptakami.
- Jeśli jutro zrobisz sobie krzywdę…
- To pewnie usłyszę od ciebie, że wszystko przez to, że to czwartek.
- Nie chcę cię martwić braciszku, ale statystycznie najczęściej dostajesz w główkę, w czwartki.
- No cóż… To nasza pierwsza, średniowieczna bitwa… Więc, to musi być czwartek.
- Jutro uważaj na siebie głąbie. – Dean ułoży się na swoim posłaniu, odwracając się plecami.
- Śpij dobrze pacanie. – Sam skończył ostrzyć nóż o kamień. Ostrze wsunął pod podścieloną liśćmi owczą skórę, służącą mu za materacyk i zwinął się koło brata.
Słońce przeświecające przez pnie drzew skryło się za łagodnymi wzgórzami. Była 10 wieczór. Zapadał jasny czerwcowy zmierzch. Zostało im jeszcze 4 godziny snu.
Niebo na północnym wschodzie pojaśniało. Granatowa czerń nad linią horyzontu zapaliła się kreską pomarańczu, co ciepłą żółcią rozświetliła blado-szary błękit. Robiło się coraz jaśniej, mimo że nad czubkami wież kościołów Perth wisiał jeszcze mrok. Spody szarych chmur zaczynały fioletowo śnieć, by po chwili (potrzebnej na wydmuchanie nosa), zalśnić różem, zazwyczaj spotykanym na kuprach flamingów. Różanopalca jutrzenka spotkała dzielną drużynę Wallace’a w trawach o cienkich listkach i pierzastych kwiatostanach, które pod ciężarem porannej wilgoci, łukami wygięły się ku ziemi. Rozproszeni mężczyźni, grupkami chowali się po krzakach, lub za pniami równie rozproszonych, wiekowych sosen, które udawały, że przecięta przez nie droga do garnizonu prowadzi przez las. W szarości świtu, pośrodku gościńca zamajaczyli ludzie ubrani w pomarańczowe bluzy, kaptury z drucianych kolczug i płaskie, tanie hełmy. Musiało ich być niemal dwudziestu, bo niemały oddział był widoczny z dużej odległości. Od cichej grupy zaczajonej w lesie dzieliło ich zaledwie 60 jardów. Blaszki naszyte na przeszywanice angielskich piechurów, migotały na tle ciemnego ostrokołu.
- A co tak wcześnie wracacie? Szkockie dziwki się na was wypięły? - szydził wartownik.
- Nie mędrkuj tylko otwieraj. Pilno nam do własnych wyrek! – krzyknął z końskiego grzbietu dowódca zwiadu.
Niedospani strażnicy, leniwie opuścili drewnianą klapę, którą dowódca garnizonu –
lord Bottoms, dumnie nazywał mostem zwodzonym. Ciemna paszcza bramy wchłonęła w siebie jaskrawe punkciki. Strudzeni nieprzespaną nocą ludzie z powracającego zwiadu rozleźli się po dziedzińcu. Część oddawała mocz do rowu kloacznego przekopanego wzdłuż chlewika dla świń, niedaleko od stajni gdzie trzymano konie dla rycerzy i kurierów. Część (najwyraźniej odsikanych), luzując pasy z mieczami polazła prosto w kierunku długiego baraku składającego się z kilku dużych, wspólnych sypialni, do których prowadziła sień służącą za zbrojownię. Dowódca grupy, przez chwilę przyglądał się swoim ludziom, pokręcił głową z rezygnacją, po czym garbiąc się w ramionach zeskoczył z siodła i skręcił do kwatery dowódcy. Widocznie pilne wieści, które miał do przekazania, nie mogły zaczekać do śniadania. Dwóch żołnierzy o rozrywkowym usposobieniu poszło do otwartej kuchni gdzie stały beczki z piwem. Nalali sobie po kufelku. Zawartość pitna szybko zniknęła w ich gardłach, więc niezwłocznie uzupełnili płyn, a że byli towarzyscy nalali piwo do dodatkowych dwóch kubków i wymieniając się żarcikami, wolnym krokiem skręcili na schodki prowadzące na wieżę nad bramą.
- Porządne chłopaki… Nie dadzą człowiekowi zemrzeć z pragnienia. – Operator bramy, obserwujący dziedziniec z góry szturchnął pod bok swego przysypiającego na stołku kolegę.
- Możesz zwilżać gardło beze mnie. Ja chcę spać.
- Nie jesteś tu od spania, tylko od warowania… nietowarzyski psie – starszy mężczyzna miał zamiar kopnąć siedzącego, ale nie zdążył, bo ostrze noża przepiłowało skórę i tętnice na jego szyi. Zaspany młodzik, zanim się połapał, leżał na deskach podłogi z siekierą wbitą w widocznie za słabo osłonięty kolczugą czubek głowy.
- Shit happens [Gówno się zdarza] – Dean wyrywał toporek z rozłupanej czaszki.
- Te, Rick Grimes, użyj tego ostrza do przecięcia liny… - Sam machnął zakrwawionym kozikiem w stronę kołowrotu. - Mamy zostawić uchylone drzwi.
- Oby nie usta – Dean wykrzywił się w imitacji uśmiechu. Bez pośpiechu, tak jakby codziennie spuszczał mosty zwodzone, otworzył bramę. Koniec napiętej liny przeciął toporkiem tuż przy kołowrocie. Lekcja o skręcaniu postronków czegoś go nauczyła. Dopóki nikt nie naprawi dźwigni, wejścia do warowni nie da się zamknąć.
Zgarbiony Jamie, ubrany w paradną jakę i hełm Harolda of Kendal, drugiego syna barona na zamku Kendal, zapukał do drzwi sypialni lorda Bottoms’a. Zza dębowych, nabijanych żelaznymi gwoźdźmi drzwi zaburczał zaspany głos:
- Kogo niesie o takiej podłej godzinie?
- Wracam z pilnymi nowinami – odrzekł mocno zachrypnięty Szkot z bezbłędnym akcentem Anglika z Kumbrii, który przyswoił sobie podczas tych kilku godzin, jakie spędził „na rozmowach” z młodym synem barona.
- A to ty Haroldzie… No wpuście go głąby.
Zasuwa ustąpiła. Ciężkie Drzwi ze skrzypieniem masywnych, żelaznych zawiasów rozwarły się. Za Jamiem do dusznej od wyziewów strawionego czosnku izby, wdarła się fala chłodnego, rześkiego powietrza. Powiało z zabiegowych schodów, prowadzących na wysokość 15 stóp wąskim korytarzem oplatającym bok kamiennej wieży – jedynej murowanej części warowni w Scone. Pod sypialną znajdował się magazyn, do którego można się było dostać tylko przez klapę wyciętą w deskach podłogi. Zimny podmuch poruszył kotarami przy łożu lorda.
- Drogi Haroldzie, musisz się podkurować nalewką z czosnku… Nieważne jakie wieści przywozisz, niepotrzebnie posłałem cię do Perth…
- Potrzebnie – odparł Jamie prostując się i ukazując leżącemu w łożu przysłoniętą do tej pory okapem hełmu twarz. Jego oblicze odbiło się w rozwartych z przerażenia źrenicach Anglika. Rudy szkot bez zmiłowania rozpłatał lorda Bottomsa, od podbrzusza po mostek. – No… W końcu w tym barłogu zapanował porządek.
Dwaj potężni halabardnicy przy drzwiach oniemieli. Ten moment zawahania okazał się dla nich zabójczy. Wyższy skończył jako tarcza strzelecka – z mieczem sterczącym poziomo spod mostka. Drugi został nadziany na własną włócznię, wbitą przez podgardle pod język. Gdyby było ich więcej, Fraser nigdy by się samodzielnie nie rozbroił, rzucając mieczem w przeciwnika. W tym przypadku godziny poświęcone na zabawę w podrzucanie do góry pałasza, zwróciły się z nawiązką. Z trudem wyrwał ostrze głęboko wbite w ciało zwalone pod ścianą. Przeszedł nad drugim strażnikiem jak nad monstrualnym progiem i zbiegł schodami w dół, do wyjścia z wieży.
Lord Bottoms przez cały rok wytrwale pracował na swój krwawy koniec. Cały czas żarł czosnek. Lecz nie to było jego główną, choć niejedyną przewiną. Dowódca garnizonu Scone uwielbiał wykorzystywać swoją władzę. I robił to na różne, wymyślne sposoby. Całe Perth przed nim drżało. Najbardziej znienawidzoną formą działalności Bottomsa, było wyszukiwanie młodych, ładnych dzieci do posług w wieży… W jego wieży. Te dzieci nigdy nie wracały do domu. A jeśli jakiś rodzic starał się zapobiec zabraniu pociechy, był oskarżany o napaść na królewskiego urzędnika i zgodnie z prawem, karany na gardle. Co działo się z porwanymi? Tego nie wiedział nikt. Średnio raz na dwa tygodnie, do miasta zaglądały patrole z garnizonu. Czasem pod dowództwem lorda. Częściej były prowadzone przez młodego baroneta, Harolda of Kendal, który podzielał nienaganny gust swego zwierzchnika… Takie wynaturzenia zdarzały się też na prowincji Anglii, z dala od głównych miast. Jednak działo się to bardzo rzadko i było sumiennie ścigane przez szeryfów… W podbitej Szkocji zaś wszystko odbywało się jawnie i w majestacie prawa.
O patrolu ze Scone, buszującym po mieście i o naturze jego działań, Jamie został powiadomiony przed Perth. Według ochotników przybyłych ze szkockiej stolicy, patrole wracały do garnizonu najczęściej pod wieczór, lub na drugi dzień rano, co dawało czas na przygotowanie zasadzki. Według miejscowych, najlepszym miejscem na jej przeprowadzenie był zagajnik, gdzie szlak prowadzący z jedynego w tej okolicy mostu na rzece Tay, skręcał na północ, przecinając przy okazji wąski, a długi jar. W tym miejscu dwa wozy wymijały się z taką trudnością, że nawet doświadczeni woźnice woleli poczekać, aż przejazd się zwolni. Jeden z pokrzywdzonych ojców – dostawca piwa – znał też całkiem nieźle rozkład samej warowni. Opisał wszystko co wiedział gryzmoląc kijkiem w piachu, zarzekając się, że sam ubije Bottomsa, bo ten …uj zabrał mu dwie córeczki, co je sam po śmierci żony wyhodował. Jego dorosły syn stojąc z boku tylko posępnie kiwał głową…
Dzięki mieszkańcom miasta Szkoci odnaleźli bród przez wielką i głęboką rzekę, i z dala od angielskiego wzroku bezpiecznie rozłożyli się obozem w lesie na północ od Scone.
Nieco po południu grupa z Perth, wspierana przez kilkunastu najlepszych ludzi Wallace’a wyruszyła w kierunku mostu i zagajnika z jarem. Panie MacGill i Callum, obiecały, że gdy wrócą, będzie na nich czekała ciepła owsianka i pieczeń z barana (nieszczęsne zwierzę było właśnie zarzynane).
Wilgotna wełna schła im na grzbietach, kiedy pośpiesznym marszem przecinali łąki i nadrzeczne laski. Nie było jeszcze drugiej, a w trzydziestu leżeli ukryci po obu stronach drogi…
Atak w jarze zaskoczył młodego Harolda of Kendal.
Jego piechurzy zostali rozgromieni przez stado dziko wyjących barbarzyńców, co uderzyli na nich z góry, używając głównie proc i wideł. Sprawę przypieczętowało to, że on sam nie zdołał w żaden mądry sposób dowodzić swoim oddziałem, ponieważ zanim się połapał leżał bez ducha na gościńcu, ugodzony kamieniem, którym dostał od wielkiego, rudego draba.
Przed kolacją dostawca piwa z Perth znał los swoich dziewczynek. Jamie wiedział niemal wszystko o warowni w Scone, a Harlod of Kendal, gdyby mógł, nigdy więcej nie usiadłby przy ogniu… Jego profesjonalnie wykrwawione przez panią Callum zwłoki wisiały nad maleńkim ogniskiem, które przypiekając mu delikatnie czaszkę sprawiło, że powiedział wszystko… I tak jak jego zwierzchnik, Harold przez cały rok sumiennie zapracował na to, co go spotkało.
Przez otwartą bramę napadniętego garnizonu w Scone wtaczali się na dziedziniec kolejni Szkoci. Grupy formowały się wokół naturalnych przywódców. Najczęściej byli nimi ci, którzy w wiosce mieli najwięcej do powiedzenia, lub najmocniej bili po mordze, bądź łączyli obie te cenne cechy w jedną zgrabną całość. Gdy już niemal wszyscy znajdowali się w obrębie palisady z sieni drewnianego baraku zaczęli wysypywać się wyrwani ze snu, półnadzy Anglicy - nieliczni całkiem bezbronni - pozostali, stanowiący większość, zaopatrzeni w broń przechowywaną koło wyjścia. Ilość wrogów, którzy zwartymi kolumnami wydostali się na zewnątrz, wskazywała na to, że zawiódł element zaskoczenia.
Teoretycznie przewaga leżała po stronie Szkotów. Było ich niemal dwa razy więcej. 250 na 150 śpiących Angoli. Dwudziestu podstępem weszło do twierdzy, udając wracający patrol. Kilku najsprawniejszych, których Fraser wypatrzył podczas wspinaczki na Ochil Hils i w trakcie zasadzki w lesie, zostało wytypowanych do zdjęcia strażników z palisady. Reszta miała jak gdyby nigdy nic wejść do budynku garnizonu, zabezpieczyć skład broni i zaczekać na posiłki. Dopiero po ich przybyciu miała rozpocząć się rzeź śpiących przeciwników. Widocznie komuś puściły nerwy i zaczął zabawę przed czasem. W rezultacie przyszło im walczyć, a nie wyżynać bezbronnych, co było błędem taktycznym, jednak nie pozostawiało moralnego kaca.
Jamie pogonił do bramy, która zgodnie z planem została zniszczona i stała otworem. Teraz należało przypilnować, żeby żywa noga nie uciekła poza drewniane umocnienia. Wieści o masakrze powinny się rozejść w odpowiednim czasie, gdy on i jego ludzie będą w połowie drogi powrotnej do Stirling.
- Andrew! – odciągnął na bok sprytnego kowala z Lanark. – Zbierz ludzi. Trzeba zabezpieczyć bramę. Nikt z Sassenach, nie może się przemknąć. Zrozumiałeś?
- Ano! – kiwnął głową fan damskich krągłości. – Lanark do mnie!
Zaraz obok postawnego kowala zebrali się rzemieślnicy i kupcy z Lanark. Jamie wyłuskał z tłumu zażywnego rybaka spod Falkirk. On też zwołał swoich ziomków – klan znad zatoki Fort. Po chwili otwór bramy był zablokowany tak, że mysz by się nie przecisnęła. Pragnący się wydostać na zewnątrz Anglicy ginęli nadziani na kosy, widły i zaostrzone, długie kije zastępujące włócznie. Z boków parła na nich reszta Szkotów, wymachując cepami, siekierami i maczugami. Nieliczni mieli własne miecze. Z góry strzelali młodzi ludzie zaopatrzeni w proce, którzy wcześniej wdrapali się na blanki, by zarżnąć strażników.
Aliści żołnierze Edwarda mimo, że byli goli i bosi, bronili się dzielnie, górując nad przeciwnikami szkoleniem rycerskim. Tylko co dziesiąty Szkot, najczęściej drobny szlachcic, potrafił w miarę dobrze władać mieczem, a każdy Anglik wysłany do Szkocji, od lat żył z wojaczki… Wygrana wcale nie była pewna.
Jamie musiał solidnie zabrać się do pracy. Zaczął od tego, że wycinając po drodze przeciwników, przedarł się do szerokiego wejścia do budynku garnizonu. Reszta szermierzy zobaczyła jego ruch i zaczęła z różnych kierunków zbliżać się do drewnianego budynku tworząc łuk z mieczy i odcinając Anglików wyłaniających się z sieni, od grupy pośrodku dziedzińca. Krwawa robota szła opornie, bo z wąskiego korytarza napierali na nich kolejni, uzbrojeni po zęby, półnadzy żołnierze, z desperacją i wprawą walczący o życie.
Pod barak dotarli bracia Winchester, którym w końcu udało się przecisnąć przez ludzki mur osłaniający wylot bramy. Ziomkowie z Lanark i znad zatoki Forth byli ciężcy do przesuwania i o mało by ich nie rozszarpali, gdyby bracia w porę nie zdjęli angielskich hełmów i pomarańczowych bluz z lwem.
Teraz Dean, ubrany w czyjąś przyciasną przeszywanicę, rytmicznie wycinał kolejnych Angoli, którzy postanowili nieopatrznie wejść w zasięg jego miecza. Jak automat zmieniał kolejne ciosy, powtarzając sobie „jedynka” gdy ostrze trafiało w lewy bark przeciwnika. „Czwórka”, gdy lekkim wygięciem nadgarstka znad ugiętego w wypadzie kolana rozcinał z dołu od prawej udo i brzuch odzianego w spraną koszulinę mieszkańca Yorku. „Twarzowa szóstka”, kiedy miecz ciął szerokim, płaskim łukiem zaskakująco daleko, trafiając w otwarte usta wysokiego, siwego dryblasa. Joker – pomyślał Dean i zabierał się za kolejnego. Starał się załatwiać nowych pojedynczym ciosem. Może ze dwa razy trafił na kogoś, z kim wymienił parę sztychów i zasłon, by po szybkiej fincie posłać go do bram piotrowych. Kontem oka dostrzegał, że brat radzi sobie równie efektywnie. W tym momencie nie miał czasu, żeby się martwić o kogokolwiek, jednak z tyłu głowy cały czas jak natrętny komar bzyczała mu myśl: „dzisiaj jest czwartek”…
W końcu wykrakał. Sam dostał w głowę cepem i to nie od ostatnich żołnierzy próbujących wydostać się z furty garnizonu, lecz od jakiegoś zbłąkanego, sponiewieranego Anglika, który jakimś cudem wyrwał się z farmerskiej młócki pośrodku dziedzińca. Dean odwrócił się bokiem do zasadniczej walki i przeszył mieczem mężczyznę, szykującego się by drugim mocniejszym ciosem rozpłatać głowę leżącego w krwawym błocie Sama. Nagle poczuł, że coś cieknie mu po żebrach wsiąkając w przepocony, watowany, lniany kubrak. W ostatniej chwili przytomności spostrzegł, że jest już całkiem jasno, a piękne czerwcowe słońce świeci mu prosto w nos znad kalenicy przykrytego słomą dachu baraku. Poleciał na wznak.
Walka się skończyła.
Wdowy z Lanark
Dean ocknął się na wozie pani Callum. Deski zerwane z podłogi garnizonu w Scone, którymi były przykryte beczki z zapasami drgały okrutnie na wyboistej drodze. Nieprzyjemnego wrażenia nie maskowała gruba warstwa siana zwieńczona pierzyną, którą wytrzaśnięto nie wiadomo skąd. Popołudniowe słońce grzało tak mocno, że pył unoszący się w rozgrzanym powietrzu wirował długo zanim z powrotem osiadł na drodze i rosnących po jej bokach chaszczach. Deana zupełnie to nie obchodziło. Było mu zimno, pomimo kilku warstw kocy i dużej niedźwiedziej skóry, również skądś wydartej. Denerwowały go światła i cienie migoczące w liściach drzew osłaniających gałęziami tunel drogi. Zamknął oczy. Z kozła dochodziła monotonna rozmowa.
- Kumo, to w końcu ilu naszych pomarło?
- Ledwie 15.
- A Angoli?
- Wszytkie zostały wyrżnięte. Żywa noga nie wyszła.
- Ilu opatrzyłaś rannych?
- Ze dwudziestu, może dwudziestu pięciu. Rozgrzanym we ognisku nożem poprzyżegałam im rany. Wallace powiedział by im najpierw whisky dać… I wiecie co?
- Co?
- Zanim zabrałam się za przypalanie, kazał każdą ranę polać alkoholem. Chłopy wiły się niemiłosiernie, ale ich wszystkich sam trzymał i nie popuszczał…
- A to stąd te piekielne wrzaski, com je słyszała na odchodnym…
- Stąd – przyświadczyła pani Callum. – A na koniec sam się oblał whisky i nawet nie pisnął, tylko trochę pobladł.
- A to czemu? Przecie nie był ranny? – dopytywała wdowa MacGill.
- Po dwudziestu delikwentach był. Z pięciu go pogryzło, reszta podrapała, lub siniaki nabiła.
- I co? Tylko tych dwóch dryblasów z zagranicy wylądowało na twym wozie, zacna pani Callum?
- Ano… Reszta dała radę pokuśtykać na własnych girach. Ci co nie podołali leżą w zacnych mogiłach na smentarzu u opata w Scone, gdzie nasz wódz posłał ich ciała na wozie odebranym nieżywym Anglikom… Na pohybel Długonogiemu! Jeszcze srebro i złoto braciszkom podesłał, co je ze skarbca Bottomsa wydarł, żeby biednym ludziskom w Perth dopomogli i mszę za spokojność dusz pomarłych w bitwie odprawili.
- A to słusznie. Spyża angielska na tych wozach przede nami jedzie?
- Ano, razem z resztą srebra. Pinądz jakiś mieć trzeba. Przezorny zawsze łubezpieczony.
- Z piniądzem zawsze łatwiej. Dzięki niemu, żem ten piekny wóz co jedzie za nami zakupiła.
- Co tam masz kumo?
- Przede wszystkiem dwie zacne dziewki do gotowania, co je dostawca piwa z Perth polecił. Kilka dużych garów, coby zupy starczyło dla tych wszystkich głodomorów. Zapasy rzepy, brukwi, cebuli, kapusty, łowsa i jeszcze wincyj solonej wieprzowiny i baraniny. Klika antałków piwa… Nie tak dobrego jak moje ale, się nada…
Rzeczową rozmowę, która koiła skołatany od gorączki umysł Deana, przerwał ruch tuż obok niego. Z trudem obrócił głowę i otworzył oczy. To Sam wygrzebał się spod skóry niedźwiedzia i przechylony niebezpiecznie przez barierkę wozu opróżniał żołądek. Pani MacGill, krzepką ręką chwyciła go za ramię i pomogła mu bezpiecznie opaść z powrotem na pierzynę. Zaczął coś usilnie bełkotać, z czego udało się zrozumieć jedynie słowo „czwartek”. Dean, chociaż kosztowało to strasznie wiele, uśmiechnął się do brata, który teraz nieodparcie przypominał mu zielonego ufoludka.
- Tak. To musiał być czwartek.
Sam odruchowo, na ile mógł kiwnął głową. Przez moment minę miał niewyraźną jakby planował znowu rzygać, jednak po chwili na jego twarz wypełzł nieco głupi, słodki uśmiech. Jeszcze raz przytaknął, tym razem wyłącznie za pomocą przymknięcia oczu. Gdy wyjechali na otwartą przestrzeń spał tak mocno, że nie obudziło go ostre słońce, do którego wystawiały kłosy młode łany owsa i żyta. Szczęściarz - pomyślał kwaśno Dean, który nie mógł znaleźć sobie miejsca na wozie. Łupanie w głowie, dreszcze zimna i ból oplatający brzuch, i klatkę piersiową stawały się nieznośne.
- Daleko… jeszcze?
- A ze trzy mile. Mamy zatrzymać się na popas w dolinie Glenegales. Ukryjemy się na kilka dni w jarach Ochil Hils , a przy okazji chłopaki sprawdzą, czy warto uderzyć na Gloom Castle, co go zaprzedany Anglikom Neil Campbell, jeden z lordów Argyll, trzyma w posiadaniu.
- A to do Campbelli… podobne – rzekł Dean, po czym mruknął pod nosem – Dziaduś Samuel, też się obracał tam gdzie wiatr zawiał.
- Hej! Powinieneś się napić, bo cię febra trzęsie – rzekła pani Callum nachylając się z flaszką wody.
- Nie mam ochoty – burknłą odpychając jej dłoń, po czym dodał głośniej – Ile jeszcze pojedziemy?
- Trzy mile, jakom gadała…
- A dokładnie?
- Trzy…
- Nie o to pytam.
- A z godzinkę.
Z paki wozu do uszu wdów dobiegło siarczyste przekleństwo. I chociaż najprawdopodobniej obie kobiety były młodsze od Deana, z matczyną wyrozumiałością równocześnie odpowiedziały:
- A klnij se na zdrowie chłopaku!
Słońce jak reflektor oświetlało z południowego zachodu dolinę Glenegales, gdy w końcu do niej dotarli. Ujechali jeszcze ze trzy mile zanim skręcili w bok, do doliny rzeki Devon do którego schodziły zaskakująco strome boki kopulastych pagórków. Grupki Szkotów rozeszły się po łagodnej łące. U wylotu doliny ustawiono straże. Kilku sprytnych chłopaków wysłano na zwiad w stronę zamku Campbelli w Dollar. Niedługo zapłonęły ogniska. Paliwa ogniowi dostarczyły pobliskie zagajniki modrzewi, kłujących świerków i nadrzecznych jaworów. W ich cieniu, blisko wody zaparkowały wozy z zaopatrzeniem. Koniki zluzowano i puszczono wolno - entuzjastycznie zaczęły buszować w soczystych trawach. Paru ludzi wspięło się na zbocza, by patrolować okolicę z góry i by przy okazji w pachnących nagrzaną żywicą gałęziach kosówki założyć wnyki na drobną zwierzynę. Przy tylu maszerujących mężczyznach, każda ilość mięsa była cenna.
Do wozu wdów podszedł Jamie. Teraz mógł się zająć swoimi prywatnymi sprawami. Do pomocy zabrał ze sobą kowala Andrew Guna i oberżystę Archibalda Kidridga z Lanark.
Po długim szturchaniu udało im się dobudzić Sama. Na pytanie, czy da radę wstać, bez odpowiedzi zaczął się podnosić, co skończyło się tym, że zanim usiadł, zarzuciło go na boczną żerdź wozu. Jamie przytrzymał go w miejscu, blokując dalsze próby. Uparty Winchester za wszelką cenę starał się wyrwać, ale wyglądało to jak walka pijanego dwulatka ze ścianą.
- Eja…aj.. mog… wtać… s… am… Na…wdę!
- Teraz jeszcze nie dasz rady wstać. Jutro będzie lepiej – niemal bezgłośnie wychrypiał Fraser, zabobonnie krzyżując palce w nadziei, że mówi prawdę. – A teraz bądź tak miły i daj się ściągnąć na ziemię.
Sam się poddał. Na znak zgody z wielkim trudem kiwnął głową, po czym leżąc całkiem bezwładnie dał się znieść z wozu na wytrzymałej niedźwiedziej skórze. Ulokowano go koło ogniska, na sianie i ogromnej pierzynie, którą naszykowały sprawne gospodynie z Lanark. Duża skóra była jeszcze bardzo potrzebna…
Ostatnie ciche przekleństwo wydobyło się z Deana na milę przed skrętem w dolinę Glenegales. Później już tylko spazmatycznie oddychał starając się nie hałasować. Zanim się zatrzymali, było mu już wszystko jedno, czy ktoś go słyszy, czy nie. Gdy zdejmowany był z wozu nie jęknął tylko dlatego, że z bólu stracił przytomność.
Konsylium składające się z Jamiego, pań MacGill, Callum, zielarki Fiony Finndal - słynnej w Auchterarder z najlepszych mieszanek barwiących wełnę - orzekło, że należy obejrzeć ranę, póki jest widno. Do zachodu słońca o dziesiątej pozostawało kilka godzin, chociaż między wzgórzami zmierzch zapadał szybciej.
Zanim zabrano się do roboty, ręce wyszorowano piaskiem, ługowym mydłem i oblano solidną porcją whisky. Pani Callum, uczulona przez Jamiego, że zakażeniu i gorączce zapobiegają czyste opatrunki, zagoniła dziewczyny z Perth do gotowania w wielkich garach prześcieradeł Bottomsa na bandaże i szarpie. W mniejszych kociołkach grzała się woda do sporządzania naparów i przemywania ran.
Dean leżał przed nimi na prowizorycznym stole sporządzonym z desek opartych na dwóch dużych beczkach niczym pieczeń na półmisku. W roli pielęgniarek występowali kowal Andrew i zażywny oberżysta Archie z Lanark. Odwinięto wstępny opatrunek składający się z watowanego kubraka suto zalanego whisky i obwiązanego grubo czyjąś podartą koszulą. Całość była mocno przesiąknięta krwią, która po ponad 12 godzinach nadal sączyła się z rany. Czubek miecza przejechał z prawej strony ukośnie po żebrach szczerbiąc kości. Następnie trafił w górną części brzucha i rozcinając skórę, i mięśnie drasnął wątrobę. Stąd rana tak długo krwawiła. Przekrojone mięso i jasne włókna worka otrzewnej pokryły się ropą. Skóra wokół była czerwona, na boki rozchodziły się zdradzieckie pręgi zakażenia. Nawet najmniejszy nacisk na twarde, napięte mięśnie brzucha i klatki piersiowej powodował, że ranny zwijał się z bólu podciągając nogi resztkami sił. Pomimo ciągłych dreszczy, gorączka nie spadała. Suche, spękane usta z trudem łapały powietrze…
Jamie doskonale pamiętał dźwiganie wiader po bitwie pod Preston. Pamiętał, że Clair nieustannie podawała wodę wymieszaną z miodem wszystkim ciężko rannym, by uzupełnić płyny i podnieść ciśnienie krwi, więc spytał:
- Pani Callum, czy dawała mu pani pić tak jak prosiłem?
Kobieta zrobiła okrągłe oczy z przerażenia i odparła:
- Najsampierw, to był nieprzytomny, więc nie chciałam, żeby się zadławił, bo prychał wodą. Potem ździebko oprzytomniał, ale jak podsunęłam flaszę, to ją od siebie odepchnął, a było to ze dwie godziny temu. Potem był cicho, więc myślałam, że śpi i szkoda go było budzić.
- Czyli nic nie pił?
- Zupełnie nic.
Jamie przyłożył palce do wyraźnie widocznej tętnicy szyjnej, tak jak robiła to Clair. Tętno było nieregularne i dość słabe. Dla porównania przyłożył dłoń do własnej szyi. Krew płynęła mocno, stałym rytmem uderzając w opuszki palców.
- Zanim zaczniemy czyścić ranę, trzeba koniecznie dać mu dużo wody z miodem - … żeby w ogóle miał szansę to przeżyć, pomyślał cierpko. – Na co pani czeka pani Callum? – Ruch rudej głowy wyraźnie wskazał na rzekę i kotły na ogniskach. – Można jakoś obniżyć gorączkę?
- Napar z kory wierzbowej – zasugerowała pani MacGill.
- To nie za dobry pomysł, po niej będzie mocnej krwawił. Krew zrobi się rzadsza – rzekła zielarka. – Mam mieszankę na gorączkę z kwiatu lipy, kwiatu czarnego bzu, owoców jeżyny, liści i owoców maliny, słonecznika, tawuły, fiołka trójbarwnego, pączków topoli i berberysu.
- Można to dać później, jeśli przełknie wystarczająco dużo wody, żeby móc się pocić – zauważył przytomnie Jamie – A teraz najważniejsze! Trzeba czymś powstrzymać zakażenie.
- A na to najlepsze będą okłady z ciepłej cebuli na zmianę z tłuczoną kapustą i świeżym jaskółczym zielem i babką lancetowatą. Warzywa mam na wozie, a zielsko rośnie tam. – Pani MacGill machnęła ręką w stronę rzeki.
- Popieram – rzekła Fiona Finndal z Auchterarder - Nie ma nic lepszego, no może oprócz chleba ugniecionego z pajęczyną, no i warstwy miodu rozsmarowanego na ranie. Gorącą wodą z solą można ranę wypłukać z ropy i odkazić… I Trzeba będzie to robić co dwie, trzy godziny na zmianę z okładami.
- Przy okazji można ją też przemywać nieco rozcieńczoną whisky – Jamie zerknął ze współczuciem na Deana, którego na siłę nawadniała pani Callum – Trzeba będzie ubić jakąś owieczkę. Nici do zszywania takich ran robi się z wygotowanych jelit, lecz najwcześniej będą one potrzebne jutro, o ile ropa zniknie.
- Owcę mogę zabić już teraz i zabrać się za robienie tych nici – zadeklarowała się pani Callum, której ciążyło to, że zawiodła w sprawie pojenia pacjenta, którego dziwnym trafem, pomimo uwag na temat krochmalonego czepca, polubiła.
- Nie ma co tracić czasu. Zacznijmy od oczyszczenia rany czystym alkoholem i oblania gorącą wodą z solą. Macie coś na ból?
- Sproszkowany korzeń mandragory, suszone liście lulka czarnego, nieco belladony, czyli wilczej jagody – wyliczała zielarka z Auchterarder. – Nalewkę z maku…
- To na co pani czeka? Proszę mu to dać. Zanim go zmaltretujemy, niech chociaż to zacznie działać. Pewnie i tak będzie wrzeszczał wniebogłosy. Panowie, chwyćcie go za barki i nogi…
Zielarka Fiona Finndal wtłoczyła w Deana pół butelki średniowiecznego laudanum i pigułkę z opłatka ze sproszkowaną mandragorą wymieszaną ze śladowymi ilościami wilczej jagody, lulka, a nawet imbiru. Gdy otumaniające zioła zaczęły działać, a Dean przestał się kulić, Kowal Andrew i oberżysta położyli się na nim, unieruchamiając go zupełnie. Najpierw przepłukano ranę przegotowaną, osoloną wodą. Resztki gęstej ropy Jamie usunął małym, „sterylnym” od ognia sztyletem, po czym zalał wszystko czystą whisky. Dean, który do tej pory stoicko znosił zabiegi, najpierw gwałtownie się szarpnął, a potem zwiotczał w mocnym uścisku mieszkańców Lanark… A później zaczęła się zabawa z naprzemiennymi okładami i przemywaniem rany. Chleb zagnieciony z pajęczyną znalezioną w krzakach zamieniano na drobno siekaną sałatkę z liści kapusty, babki lancetowatej i jaskółczego ziela. Tryumfy święciła cebula w plastrach w zalewie z miodu oraz pachnące malinami i lipą napary przeciw gorączce. Działo się to przez całą noc. Obozowisko nad rzeką przypominało całodobową jadłodajnię, gdzie naprzemienne dyżury pełniły panie Finndal, Callum i MacGill. „Kierownikiem stołówki” na pełny etat został Jamie, który nie spał kolejną noc z rzędu. Półprzytomnemu Deanowi wydawało się, że trafił znowu do piekła, ale że tym razem dręczący go demon Alistair, dostał jakiejś fiksacji kulinarnej i za wszelką cenę chce z niego zrobić nadziewaną pieczeń dla Szatana, w zalewie z whisky, w czym dzielnie mu pomagają - a jakże - niezawodne wdowy z Lanark…
Nad ranem, cały „personel medyczny” ledwo trzymał się na nogach. Jednak gdy słońce oświetliło dolinę rzeki Devon, okazało się, że pręgi zakażenia zniknęły. Otrzewna była czysta, bez ropy. Napięte wcześniej mięśnie broniące dostępu do obolałego brzucha rozluźniły się, a wysoka gorączka nieco spadła. Pani Callum, bez słowa pobiegła po nici ukręcone z pociętych jelit baranich. Zanim wróciła z nimi, wrzuciła je na kilka zdrowasiek do wrzątku. Fiona Finndal, zabrała się, za spacyfikowanie Deana drugą połową flaszki z nalewką z maku, a pani MacGill poświęciła swoją najlepszą igłę do haftowania, którą Jamie wygiął w płomieniu ogniska tak, żeby łatwo można nią było zszyć ranę. Wszelako, to rzeźnicka ręka pani Callum miała połączyć na nowo draśniętą wątrobę, worek otrzewnej, warstwy mięśni i skórę…
Po godzinie zmagań najlepsza producentka podrobów baranich, odcięła nożem ostatni węzeł katgutu, 600 lat zanim Joseph Lister otrzymał za swój wynalazek tytuł barona. Wszyscy uczestnicy zdarzenia się trzęśli… Co zabawne, najmniej roztrzęsiony był Dean, którego po całej nocy walki z „gorączką ropną”, stać było jedynie na drobne dreszcze. Ranę odkażono, posmarowano miodem, a na wierzch przyłożono okład z chleba, w którym przeważała pajęczyna. Całość zgrabnie obandażowano, pamiętając jednak o dopływie powietrza do uszkodzonego ciała… W końcu Winchesterowi pozwolono po prostu zasnąć na grubym piernacie, tuż obok brata. Wszyscy poszli spać, zajmując wygodne miejsca wokół ognia, poza panią Callum, która uparła się czuwać…
Jamie, który właściwie stracił głos, raz jeden poprosił, żeby się położyła. Pani Callum kategorycznie odmówiła. Fraser doskonale wiedział, że z upartymi kobietami lepiej nie dyskutować na pewne tematy, bo i tak nie da się ich do niczego zmusić… Poza tym, naprawdę nie miał siły się z nią spierać. Jeżeli „jutro”, czyli dzisiaj po południu, uda mi się powiedzieć chociaż jedno słowo, to będzie to prawdziwy cud, pomyślał. Potem zawinął się w zapasowy pled i zasnął jak kamień… bez snów.
Szkocki jeż
Zwiadowcy wysłani do Gloom Castle, wrócili z workiem srebra od gospodyni zarządzającej całym majątkiem. Właściciela zamku Neila Campbella wraz z żoną Mary nie zastali, bo para była z wizytą u swojego szwagra Roberta de Bruce. Obaj podpisali „Szmatławy Rejestr”, uznając panowanie Edwarda I Długonogiego.
Skoro i tak już dostali pieniądze, Fraser przyjął, że atak na wiekową, drewnianą twierdzę zawieszoną nad urwiskiem pomiędzy potokami Care i Sorrow będzie niepotrzebnym marnowaniem sił. Ostatecznie wiedział coś, z czego nie zdawali sobie sprawy sami zainteresowani, którzy obecnie deklarowali wierność Plantagenetom… W 1306 roku Robert de Bruce koronuje się na króla Szkocji i to on pokona Anglików, a Neil, władca zamku w Dollar mu w tym pomoże.
Zbuntowani Szkoci siedzieli na razie bezpiecznie w dolinie Devon. Do obozu przybywały grupki chętnych, by się dołączyć. Na łące obok wijącego się między trawami strumienia, co mądrzejsi pokazywali jak skutecznie używać dostępnej broni. Najmniej problemów wszystkim sprawiało wpijanie kos i wideł w korpusy „nieruchomych przeciwników” – czyli w worki wypełnione słomą i nawleczone na pale. Drobna szlachta pokazywała tajniki walki na miecze. Było sporo dostępnej broni - cała zbrojownia z garnizonu Scone została zapakowana na wozy. Prawie każdy miał też ze sobą jakiś nóż. Jeśli nie stalowy, to przynajmniej kościany. Na otwartej przestrzeni odbywały się zawody w zapasach, wykręcaniu ręki z mieczem, podcinaniu nóg, podrzynaniu gardeł i dźganiu ostrymi przedmiotami po nerkach.
Schrypnięty Jamie pokazując niemal na migi, najskuteczniejsze metody, miał czasem wrażenie, że jest z powrotem w Kingussie i szkoli ludzi z Lallybroch. Gdyby miał w tej sprawie coś do powiedzenia, wolałby, żeby wspomnienia dały mu spokój.
Niezależnie od tego jak był zmęczony i ile spraw miał na głowie, codziennie rano budził się jak automat o pierwszym brzasku. Ze snu wyrywał go skurcz serca i śnięte gardło. Clair odchodząc do swoich czasów wyrwała mu duszę. Czasem miał wrażenie, że jeśli ktoś dokładnie się przyjrzy, zobaczy wielką, krwawą dziurę pośrodku…
Boże, spraw, żeby była bezpieczna, modlił się. Ona i dziecko.
Potem każdy coś od niego chciał. Dla większości był wodzem, groźnym Williamem Wallace’m. Chcieli się go słuchać i ochoczo, żeby nie powiedzieć entuzjastycznie, spełniali wszystkie, nawet najdziwniejsze zachcianki. Na jego życzenie, grupka drwali poszła wycinać do lasu młode drzewka o długości ponad „dwóch mężów”. Gdy wrócili z 50-ma okorowanymi pniaczkami, żartując sobie, że jedni mężowie są dłużsi od innych, kazał je zaostrzyć i rozdać ludziom bez broni. Tym którzy nie mieli tarcz, a była ich większość, dwóch sprytnych cieśli zbiło okrągłe osłony z zacnych desek zabranych z sypialni Bottomsa. To od tych ludzi zaczęła się historia szkockiego jeża – schiltron’u.
Wszyscy pikinierzy, wzorem greckiej falangi, mieli mieć założone tarcze na lewe ramię, by oprócz siebie osłaniać też kolegę. Stali w rzędzie z lewą nogą wysuniętą do przodu i ugiętą w kolanie. Lewa dłoń podtrzymywała u góry włócznię, a prawa, zwykle mocniejsza była z tyłu jej głównym napędem. Za pierwszym szeregiem trzymającym niemal poziomo długie piki, formował się kolejny, który nad ramionami kolegów wysuwał swoje kolce pod nieco większym kątem. Za nimi kryli się kolejni, z włóczniami ustawionymi skośnie, w połowie drogi między pionem, a poziomem. Ich broń sterczała między głowami drugiego szeregu. Z tyłu kryli się zmiennicy z drągami skierowanymi prostopadle do ziemi… Powstawał prawdziwy jeż.
Główne ćwiczenia polegały na podrywaniu ukrytych w trawie pik, tak żeby nie zrobić nikomu we własnych szeregach krzywdy. Druga opcja polegała na odpowiednim ustawieniu ich pod kątem z wyjściowej pozycji w pionie. Istotne było szybkie zacieśnianie szyków, żeby wszystkich chroniła ściana i dach z tarcz. Wbijanie tylnych końcówek włóczni w darń pozwalało skuteczne użyć ich przeciwko pędzącej jeździe.
Jamie krążył przed jeżem wydając polecenia prawie bezgłośnym szeptem Andrzejowi Gun, który swoim tubalnym, przyzwyczajonym do miecha kowalskiego głosem obwieszczał je na cały regulator. Nowo przybyłych zadziwiła ta sytuacja, jednak zostali oni szybko uświadomieni, że Wallace stracił głos, bo przez 4 dni jak owczarek szkocki, warczał bez przerwy na niemal 300 ludzi.
Jamie czuł się jak ten owczarek. Miał ochotę wszystkich gryźć po łydkach i zaganiać w odpowiednie miejsca, jeżeli dałoby to jakiś efekt… Dziwił się jakim sposobem udało im się pobić Anglików w Scone. Widok bezładnej walki stoczonej na dziedzińcu garnizonu prześladował go, gdy tylko zamykał oczy… I nie chodziło tu wcale o zmasakrowanych przeciwników, tylko o brak umiejętności pośród ludzi, którymi przyszło mu dowodzić… za których czuł się odpowiedzialny. Wrócił więc do pomysłu na formację włóczników. Uznał, że w ten sposób uzbrojeni ludzie, będą w stanie zatrzymać atak ciężkiej angielskiej konnicy. Zatem postanowił przeszkolić wszystkich do walki w jeżu. Kiedy tylko drwale odsapnęli i posilili się nieco, zostali z powrotem wysłani po nowe żerdzie. Dostali też przykazanie, że jeśli natkną się na cisy wyższe od niego, to mają je wyciąć - parę nowych łuków na pewno się przyda.
Chciało mu się śmiać, gdy pomyślał, że jest to samospełniająca się przepowiednia. Prawdopodobnie, gdyby nie znał historii Wallacea i tak wpadłby na ten sam pomysł. Długa włócznia w przeciwieństwie do łuku walijskiego, była bronią nie wymagającą specjalnego szkolenia. Wystarczyło ją nagle podnieść, lub pochylić znienacka. Jej zadni koniec wbić w ziemię, zaprzeć się nogami i czekać, aż przeciwnik razem z rozpędzonym koniem nadzieje się na ostry czubek. Tarcze gównie chroniły przed atakiem strzał spadających z nieba.
Zabawne, pomyślał. Wdrażam pomysły, o których czytałem. A czytałem zapewne o sobie, wdrażającym pomysły Wallacea, czyli swoje własne pomysły - Jamie nie miał zamiaru dłużej się nad tym zastanawiać. Kazał ludziom ćwiczyć ataki i obronę długimi dzidami.
- Pewnie do wieczora będą wiedzieli więcej na temat włóczni niż ja – mruknął.
Wydał dyspozycje, że każdy ma dostać włócznię i trenować w schiltronie. Ci co nie chcą tego robić, mogą odejść… Wreszcie poszedł nad rzekę coś zjeść.
Trafił akurat na późny obiad, lub wczesną kolację składającą się z pożywnej zupy gulaszowej z dużą ilością szatkowanej kapusty i drobno posiekanej cebuli, która była ekstrawagancko zabielona śmietaną i zagęszczona mąką. Wdowy z Lanark ugotowały to cudo nie dla siebie, lecz dla tych dwóch delikwentów, co ich teraz sadzały i opierały o „poduszki” sporządzone z przyniesionych juków. Zmęczony Jamie stał bezsilnie jak kołek pośrodku, więc dostał do rąk aromatyczną miskę i został posadzony gdzieś z boku, gdzie nie zawadzał.
Po paru łyżkach poczuł jak suche, zdarte gardło pomału zaczyna wracać do siebie. Po całej miseczce miał wrażenie, że kolce, które mu wyrosły ze stresu i całodziennej szarpaniny, zaczynają się gdzieś chować, a on sam może pokazać bliźnim nie tylko kłujący grzbiet, ale też i miękki brzuszek. Wreszcie miał ochotę się do kogoś odezwać i żywo go interesowało jak miewają się jego krewniacy. Właściwie tylko dzięki nim, czuł się jeszcze jak człowiek. Tylko dla nich nie był podrabianym Williamem Wallace’m - ”Wodzem Dzikich Szkotów”.
Podszedł do pierzyny i przysiadł w jej rogu obserwując z rozbawieniem, jak Dean pozwala się karmić wdowie Callum. Jednakowoż od czasu do czasu, błyszczące od gorączki oczy uciekały w stronę Fiony Finndal z Auchterarder, która nieopodal przygotowywała jakieś mikstury. Dopiero teraz Jamie miał czas się jej przyjrzeć.
Atrakcyjna z niej była kobieta. Zapewne bezdzietna wdowa – tylko wdowy mogły w tych czasach sobą rozporządzać. Miała swój własny fach i zapewne duży majątek, skoro było ją stać na przyłączenie się do szkockich obdartusów i zabranie niemałej, i nie taniej kolekcji farmaceutyków. Z tego co powiedziała wczoraj, dorobiła się na barwnikach w mieście, które słynęło ze „100 zwodzonych mostów” – czyli 100 kładek przerzuconych nad rynsztokami, którymi płynęły zużyte siki niezbędne do utrwalania różnorodnych kolorów wełnianej przędzy, potrzebnej do produkcji szkockiej kraty.
W przeciwieństwie do miejsca swojego pochodzenia, które piękną legendą osłaniało śmierdzącą rzeczywistość, Fiona pod ładną twarzą kryła bystry umysł i wesoły charakter. Zapewne też sporo samozaparcia, skoro sama doszła do czegoś, a teraz po kilku godzinach przerwy na sen, znowu stała nad moździerzem i deskami do krojenia ziół i leczniczych korzeni. Podeszła do sznurków z suszącymi się bandażami, sprawdzić czy wyschły. Szczupłe, zwinne ręce o złocistej skórze zwinęły białe paski niegdyś lordowskiego lnu. Kobieta wyczuła, że Jamie się na nią gapi, więc odwróciła się szybko. Spojrzały na niego badawczo wielkie, przejrzyste, zielone oczy. Dolna warga wysunięta zabawnie razem z upartą brodą do przodu, zacisnęła się w niemej dezaprobacie. Jednak dziewczyna nie dopatrzyła się w lustrującym ją spojrzeniu niczego poza ciekawością, więc uśmiechnęła się lekko i odgarnęła kosmyki jasno-brązowych włosów, które spadły jej na nos, gdy się schylała. Ładna z niej kobietka, pomyślał jeszcze raz i porozumiewawczo puścił perskie oczko do Deana, co jak zwykle mu nie wyszło, bo mrugał naraz obiema powiekami…
Biedny Dean, aż się zakrztusił.
Po drugiej stronie pierzyny Sam samodzielnie walczył z miską. No może nie do końca samodzielnie, bo miskę, którą ledwo trzymał w bezwładnej dłoni, przytrzymywała dodatkowo pani MacGill. Druga ręka ledwo trafiała do ust, lecz Sam uparcie kontynuował zjadanie zupy, którą wpychał w siebie na siłę. Wyraźnie było widać po bladej, niezdrowo zroszonej potem twarzy, że pyszna kapuściana na śmietanie „rośnie mu w brzuchu”. Na nieme pytanie Jamiego, który popatrzył z uniesionymi brwiami na Deana grzecznie kończącego obiad za pośrednictwem pani Callum, pani MacGill wzruszając ramionami rzekła:
- Nie dał się nakarmić. Caluśki czas zaciskał paszczękę i wykręcał się tak mocno, aże mi tu zemdlał. A nie dojdziesz z nim do ładu, bo jeno brat jest w stanie wyrozumieć, co un tam gada.
Jamie z niepokojem popatrzył na Sama. Wczorajsze krzyżowanie palców nic nie dało. Wydawało się, że zamiast być lepiej jest gorzej. Wielki guz z krwiakiem po lewej stronie głowy tuż nad uchem, na którym zaschnął spory strup, wydawał się być mniejszy. Jednak nikt nie wiedział co działo się w tej rozczochranej łepetynie. Sam oprócz wody i jedzenia nie dostał żadnych lekarstw, bo nikt nie miał pojęcia jak mu pomóc.
Jamie wstał z pierzyny, bo nie mógł patrzeć, na mozolną walkę drewnianej łyżki z glinianą miską. W końcu za jego plecami zapanowała cisza, bo łyżka przestała chrobotać o dno, a potem usłyszał głos Deana.
- Jamie, czy mógłbyś przejrzeć zapiski Elis Magnus? Może tam znajdziesz jakiś sposób…
Zielone oczy wpatrywały się w niego tak samo intensywnie, jak na przystani nad Lanark Loch, gdy wyłowiono ich spętanych z zimnej wody. Ściszył głos i z przerwami na spazmatyczne oddechy, kontynuował:
– Według mnie on ma stłuczenie mózgu… Może nawet ma tam krwiaka. Niech nikt mu nie daje naparów z kory wierzby, bo wtedy dopiero zacznie krwawić… Tak słyszałem jak wczoraj rozmawialiście o tym – Dean uśmiechnął się samymi oczami, po czym poważnie dodał - Niech ta Belladonna trzyma się od niego z daleka z wilczą jagodą, żeby mu żyłka w głowie do końca nie pękła… Sam na problem z lewą stroną mózgu, przez co nie może składnie mówić. Zapewne ma też słabszą prawą rękę… Możesz to sprawdzić, ujmując go za skrzyżowane dłonie… Karz mu je zacisnąć…
Starszy Winchester choć ledwo mamrotał uważnie przyglądał się zabiegom diagnostycznym.
- Chwyć mnie za obie ręce tak mocno jak tylko potrafisz.
Sam jako częsty bywalec urazówek, wiedział o co chodzi, więc zrobił to, o co go proszono. Lewa ręka chwyciła dłoń Jamiego w miarę mocno. Prawa ledwo drgnęła.
- Sprawdź jeszcze stopy. Możesz przejechać patyczkiem od pięty po palce.
I znowu prawa strona zareagowała z dużym opóźnieniem.
- Proszę weź jeszcze rozżarzony patyczek z ogniska i sprawdź źrenice…
Czerwony ognik zawirował przed otwartymi na siłę oczami. Obie źrenice powędrowały żarzącym się punkcikiem, ale prawa się nie skurczyła.
- W dodatku słowa, nie chcą brzmieć tak jak trzeba, co? – spytał Jamie.
- Dak – odparł Sam zamykając oczy dla potwierdzenia, po czym bezwładnie zjechał na „poduszkę” z worka wypchanego sianem.
- Myślę, że najlepsze co możecie zrobić, to leżeć tu spokojnie i zdrowieć… A ja poczytam trochę po łacinie – Jamie ścisnął w ręce grymuar Elis Magnus, który wręczyła mu pani MacGill. – Dla odmiany potrzebuję nieco intelektualnej rozrywki – uśmiechnął się krzywo.
- Też bym wolał rozerwać się intelektualnie, a nie fizycznie – odparł Dean widząc, że nieuchronnie zbliża się Fiona Finndal z naręczem świeżych bandaży, flaszką whisky, słoikiem z miodem i pastą z chleba, która śmierdziała pleśnią jak prawdziwa penicylina. Na tacy uczynionej z deski pysznił się również kubek z naparem z malin i innych paskudztw, konieczny, bo pociachanym Winchesterem znowu zaczęła trząść gorączka. – Bella… Donno, proszę, bądź tym razem delikatna…
- Zawsze jestem – z szerokim uśmiechem odparła zielarka z Auchterarder.
- Jakoś nie zauważyłem… Zazwyczaj sprawiasz, że krew ( z bólu) uderza mi do głowy.
- Mężczyznom zazwyczaj krew uderza gdzie indziej. Ale mam coś na uspokojenie… Coś co sprawia, że krew wolniej krąży w żyłach, a serce nie łomota w piersi.
- Co? – równocześnie spytali Dean i Jamie, który nie zdążył zagłębić się w lekturze.
- Mam mieszankę owoców głogu, ziela ruty, kwiatów rumianku i aromatycznej melisy. Odwar jest doskonały na uspokojenie i pomaga na bóle głowy.
- Zanim się za mnie zabierzesz, możesz to przygotować dla Sama?
- Mogę… Ale musi mi obiecać, że pozwoli się napoić… Nie zgodzę się na to, żeby pił samodzielnie. Rozlanie połowy kubka sprawi, że mikstura nie pomoże!
Oczy wszystkich skierowały się na Sama, który westchnął i delikatnie kiwnąwszy głową, wyraził zgodę na „uciążliwą terapię” i traktowanie jak przedmiot.
- Nie marudź - poradził mu brat. – Myślisz, że mnie traktują lepiej?
- Ne – odparł Sam i uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd się obudził.
Chociaż miał deficyt snu, Jamie przebijał się mozolnie przez notatki Elis Magnus. Nie znalazł nic. Urazy głowy i rany cięte znajdowały się poza obszarem zainteresowań wiedźmy ze Scone. Odkrył tylko maleńką notatkę na marginesie, że na migrenę dobra jest melisa, ale to już wiedzieli od Fiony. Ciche jęki i niezrozumiałe zdania wypowiadane przez sen, dobiegające go od wielkiej pierzyny, sprawiały, że niemal czuł jak rosną mu kolce. Jak jeż miał ochotę zwinąć się w bezpieczny kłębek… Ile by oddał, żeby była tu Clair. Ona na pewno by coś poradziła.
Rano bez entuzjazmu szedł do swoich obowiązków. W południe zaglądał nad rzekę, żeby coś zjeść. Wracał na dobre wieczorem i wymieniał się uwagami z Deanem, który zaczął dochodzić do siebie. Obaj w przy Samie starali się żartować, jednak gdy nie patrzył na nich, wymieniali się porozumiewawczym spojrzeniem, które oznaczało „dalej bez zmian”.
Po pięciu dniach, coś się zmieniło… Codziennie, wczesnym rankiem Fiona Finndal budziła braci Winchester, żeby wlać w nich swoje napary. Ku jej zaskoczeniu Sam, od którego zawsze zaczynała, całkiem logicznie poprosił:
- Błagam… Daj mi jeszcze pospać.
- O! To ty mówisz jak człowiek!
- A myślałaś, że ze mnie jest… lokalna niemota?
- Wcale tak nie myślałam. Mój mąż zmarł tydzień po tym jak spotkało go coś podobnego… Dlatego zainteresowałam się ziołami.
- Przepraszam. Nie chciałem być niemiły, tylko…
- Tak?
- Tylko niemożność mówienia jest cholernie denerwująca.
- Domyślam się. A teraz bądź tak miły i wypij…
- … to gorzkie paskudztwo.
- Dokładnie.
- Dobrze, daj mi to.
Sam odruchowo wyciągnął prawą rękę, a Fiona, która była zaspana, bez sprzeciwu podała mu lekarstwo, które zostało tylko trochę rozlane. Pusty kubek, stosunkowo pewnym ruchem, trafił w jej dłonie.
- Twój brat się strasznie ucieszy – rzekła uradowana.
- To dobrze. A teraz mogę iść spać?
- Śpij… Tylko nie wiem, czy on cię zaraz nie obudzi.
Dean dał pospać Samowi jeszcze ze dwie godziny, czyli do czasu, kiedy zazwyczaj zmieniano mu opatrunek.
- Wiedziałem, że się wyliżesz!
- To miło z twojej strony… baranie.
- Na drugi raz tego nie rób!
- Postaram się.
Jamie słysząc to przy śniadaniu, pomyślał, że słońce z rana świeci nieco cieplej.
Między skałami
W połowie czerwca do obozu przybyła grupa mieszkańców królewskiego Glasgow. Wraz z nimi zjawił się posłaniec od biskupa Roberta Wishart. Był to znak, że należy wynieść się znad strumienia Devon. Skoro mieszkańcy Glasgow, zdołali tu dotrzeć bez problemu, oznaczało to, że cała okolica wie gdzie znajduje się Wallace i jego „tajny” oddział… Wystarczy, że jeden „życzliwy” wybierze się do zamku Stirling, a przyjazna dolina Glendevon stanie się śmiertelną pułapką.
List od biskupa ostrzegał przed tym samym, zalecając, by nie pozostawać w bezruchu póki siły Szkotów łatwo może rozbić pierwszy lepszy oddział Anglików. Jamie domyślał się, że gorące poparcie powstańców leży w interesie biskupstwa. Niewątpliwie Wishart był szkockim patriotą (o ile w średniowieczu można było mówić o patriotyzmie), lecz jego „narodowy” zapał podsycała niechęć do podporządkowania się zwierzchnictwu angielskiego arcybiskupa Yorku. Robert Wishart chciał bezpośrednio odpowiadać przed Rzymem. Pragnął zachować władzę dla siebie. I w tej kwestii, Fraser się z nim zupełnie zgadzał. Niezależny kościół był najlepszą gwarancją niepodległości kraju. W czasach gdy państwową administracją, podatkami, kronikami, a nawet polityką zagraniczną zajmowali się duchowni, bo Rzym często obalał władców, lub ich dyskredytował wrzucając w polityczny niebyt przez nałożenie ekskomuniki, posiadanie bezpośredniego kontaktu ze stolicą piotrową było sprawą fundamentalną.
Jamie błyskawicznie odesłał posłańca z własnym listem po łacinie, w którym dziękował za poparcie i zwracał się o dalsze modlitwy za „słuszną i Bogu miłą sprawę”, bo i on ( William Wallace ), uważa, że „Sławne Królestwo Szkocji nie może złożyć hołdu nikomu innemu, żadnemu obcemu królowi, lub protektorowi, jeno Bogu samemu na Niebiesiach”. Między wierszami prosił o nawoływanie do walki, co jak sądził, biskup wbrew rozkazom z Yorku już robił, skoro do obozu napływali nowi ochotnicy.
Przybysze mówili, że z wielkiej twierdzy w Stirling są wysyłane duże, konne patrole. Jednakowoż bez skutku, albowiem Angole kręcą się po okolicy bez celu, jak trzmiele złapane do butelki, bo wszyscy dobrzy Szkoci trzymają języki za zębami…
Byłoby lepiej gdyby wcale nie wystawiali zadków poza bramy garnizonów, a w nich drżeli z przerażenia. A najlepiej niech wracają za płot Hadriana i zostaną tam na zawsze – pomyślał Jamie i choć wiedział, że nigdy nie uda się tego osiągnąć, postanowił zrobić co w jego mocy, żeby dać w dupę Anglikom.
***
Szlachetny rycerz John of Lancercost w porannej mgle wypatrzył grupkę mężczyzn w kraciastych spódnicach, którzy wydali mu się podejrzani. Spiął konia ostrogami i machnął ręką, żeby podążający jego śladem oddział pięćdziesięciu jeźdźców uczynił to samo. Jego hipoteza okazała się słuszna, albowiem Szkoci słysząc tętent końskich kopyt poderwali się do biegu. Pędzący Anglicy coraz wyraźniej widzieli ich białe łydki i gołe pięty. Jednakowoż pościg stracił nieco na prędkości, gdy uciekający przeskakując nad ukrytym w trawie strumieniem skręcili znienacka w lewo, znikając w wąskim gardle między skalistymi zboczami Ochil Hills.
Konie dźwigając zakutych w stal ludzi, straciły na prędkości w wąskim stromym przejściu. Niczym nie obciążeni Szkoci przyzwyczajeni do wspinaczki po górach utrzymywali stały dystans… Jednak po mili pościgu okazało się, że wybrali złą drogę…
Ślepą dolinę, która na koniec rozszerzyła się w płaską polanę, zamykały strome skały.
Stąd nie było ucieczki.
- Nie uratuje was nikt… Szkockie ścierwa! – ryknął tryumfalnie rycerz John of Lancercost.
Zdesperowani górale ukryli się w załomach skały…
Pan na Lancercost już unosił się w strzemionach, kiedy w jego paradny hełm z pawim piórem trafił podkręcony odłamek skały.
Anglik zobaczył na ciemnej krawędzi grani pojedynczą postać. Końcówki rudych włosów falowały na wietrze. Stojący w cieniu człowiek gwizdnął przeraźliwie. Za plecami konnych króla Edwarda zatrzeszczały gałęzie miażdżone staczającym się z góry głazem.
William Wallace odwrócił się do swoich ludzi przyczajonych poniżej szczytu wzniesienia zamykającego dolinę. Sprawdził, czy ostrze wielkiego dwuręcznego miecza łatwo wychodzi z pochwy zamocowanej na plecach. Nieznacznie wykręcił głowę w stronę zagłębienia.
- Zabijcie wszystkich – rzekł twardo.
Rozpędzona grupa stu Szkotów zbiegła po stromych ścieżkach pomiędzy skałami na płaską łąkę…
***
Po południu o deski grobli na Loch Leven uderzyły kopyta kilkudziesięciu koni. Strażnik na wjazdowej wieży rozpoznał pawi czub i twarz Johna of Lancercost. Zaniepokoiły go plamy krwi na tunice rycerza i korpus ciężko oparty o szyję konia, więc czym prędzej spuścił zwodzony most – ostatni element łączący twierdzę na wodzie z suchym lądem. Grupka zakrwawionych jeźdźców wtoczyła się do środka. Było po obiedzie i właśnie następowała zmiana warty. Prawie cała trzydziestoosobowa obsada drewnianego fortu była na dziedzińcu. Nikt nie spodziewał się ataku ze strony zakrwawionych, ledwo trzymających się na koniach rycerzy…
***
Rzucił pochodnię w kałużę smoły. Języki ognia szybko się rozprzestrzeniły liżąc stertę siana usypaną w wejściu do garnizonu. Ogień szybko objął konstrukcję zbitą z żywicznych pni sosen. Czerwony żywioł podpełz do stosu, gdzie po krótkiej modlitwie za zmarłych, miłosiernie porzucili ciała zabitych przeciwników. Przynajmniej im wrony nie wydziobią oczu... pomyślał, przypominając sobie w jakim stanie zostawili ludzi na polanie między skałami. Nie czuł z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Anglicy znowu dali się wywieść w pole… Zresztą… Nikt ich tu nie zapraszał.
Odpalił czubek drugiej pochodni od płonącej ściany ostrokołu. Wskoczył na konia i wrócił na odległy brzeg wzdłuż rozlanej na deskach grobli czarnej linii. Gdy stanął na lądzie żagiew trafiła celnie w koniec smolistej krechy. Ostatni element twierdzy kontrolującej skrzyżowanie traktów z Edynburga, Perth i Stirling stanął w ogniu. Jamie rzucił okiem na odbijające się od wody płomienie. Mała wysepka z płonącą twierdzą błyszczała na tle rozległego Loch Leven, za którym rozciągała się aż po wybrzeże zielona równina. Po lewej, na północy widnokrąg zamykały wzgórza Ochil.
- Całkiem ładne – mruknął ironicznie.
Spiął konia i dogonił swoich ludzi.
Hodowca drobiu
Walter, kanonik regularny świeżo odbudowanego klasztoru w Gisborough usiadł do swojej kroniki. Wielkie, nowoczesne okna, o których mistrz kamieniarski Peter mówił, że wyciosał je podług najlepszych angielskich tradycji i najnowszych wzorów z kontynentu, wpuszczały przez jasne gomułki wiele światła do skryptorium. Augustianin już jakiś czas nie uzupełniał swego dzieła. Wpisy kończyły się na kwietniu 1297 roku. Pusty pergamin, podzielony na dwie kolumny cienkich linijek, domagał się zapisania drobnym pismem.
W dodatku podziało się wiele… głównie w Szkocji.
Rozpoczął od doniesienia o tym jak to w maju William Wallace wyciągnął z domu i na oczach wszystkich, zabił, a następnie poćwiartował bezbronnego szeryfa Lanark – sir Williama Heselriga, za co wyznaczono nagrodę za jego głowę, więc ukrył się w lasach Ettrick pośród innych banitów, a zdając sobie sprawę, że nie chroni go już prawo i wcześniej czy później Anglicy go dopadną, zaczął działać ze wzmożoną siłą. Wraz z plugawymi kompanami rozpoczął otwartą walkę przeciwko angielskim władzom, co brat Walter podsumował poetycznym zdaniem: „Wiarołomna rasa Szkotów zaczęła się buntować”.
Będąc lojalnym poddanym najświetniejszego króla Anglii Edwarda, Walter nie wspomniał, że Szkoci - do niedawna wolny naród - buntowali się przeciwko normańskiemu najazdowi i świeżej okupacji. Że większość z nich nie uznała Długonogiego za swojego króla, więc nie łamała słowa i nie była wiarołomna. Nie pisnął słówkiem, że angielscy lordowie, którzy zostali osadzeni we wszystkich najważniejszych zamkach, legalnymi podatkami obdzierają swoich nowych poddanych ze wszystkiego, aż do ostatniej miski owsa i często głodem zmuszają do kradzieży, co kończy się wyjęciem spod prawa. A banici nie mają już nic do stracenia, więc dołączają się do Wallacea, co opisał tak:
„(…) le Walais [Wallace] zgromadził wokół siebie wszystkich podobnych jemu, którzy spod prawa jęli być wyjęci i zachowywał się tak, jakoby był ich przywódcą, a oni rozrośli się do gromady licznej i we wszystkim go słuchali, czyniąc wszystko, co tylko on uznał za właściwe.”
Do uszu kanonika doszły niepokojące wieści o wymordowanych garnizonach w Scone i nad Loch Leven, oraz o wielu innych mniejszych warowniach rozsianych pomiędzy rzekami Forth i Tay, które zostały unicestwione przez bandę Wallace’a. Z rąk buntowników ginęły oddziały prowadzone przez rycerzy doświadczonych w bojach we Francji i Flandrii, które pomimo to wpadały w zasadzki pośród wzgórz i wrzosowisk.
Wojna partyzancka nie wydała się jednak atrakcyjna Walterowi z Gisborough, więc wymyślił następujące zdanie:
„(…) zabierali oni [Szkoci] starców, księży i angielskie kobiety nad rzekę, gdzie związywano im ręce i nogi, aby nie mogli pływać, po czym zrzucali ich bądź spychali do wody, śmiejąc się i wyszydzając, kiedy tamci szamotali się i tonęli(…) innych dla zabawy poddawano rozprawie przed obliczem bandyty Wallace’a(…) pozostali zaś wywlekani byli z kościołów i mordowani na miejscu”…
Mord i topienie angielskich kobiet zawsze przyciągał uwagę czytelników. Starców i księży dodał dla ozdoby, i lepszego efektu. To, że na terenie Szkocji niewiele było Angielek, a większość parafii obsługiwali szkoccy księża, którzy z radością pomagali swoim ziomkom, zwłaszcza że mieli na to pozwolenie od biskupa Roberta Wishart, jakoś umknęło jego uwadze.
Bez większych rozterek przeszedł do kolejnego akapitu, w którym radośnie donosił, że księżna Wali Izabela również w maju zaszła w ciążę i obecnie znajduje się w stanie błogosławionym, a książę Edward i jego najznamienitszy ojciec król Edward, zwany Długonogim, nie posiadają się z radości i dumy…
Tymczasem pomiędzy rzekami Forth i Tay…
…w stronę hrabstwa Agryll, kolebki szkockiego państwa, całkiem jawnie ciągnęła armia Williama Wallace’a. Był początek lipca. Poza dużymi zamkami, w okolicy nie było żadnych Anglików. Wszystkie drobniejsze forty zostały zniszczone. Wieść o bohaterskich czynach rudego Szkota, przyciągała ludzi jak magnes. Drogą nad zatokę Loch Linnhe maszerowało ich dwa tysiące. Zgnębieni przez Anglików mieszkańcy środkowych wyżyn nie mieli nic do stracenia oprócz życia, a i ono nie wydawało się wysoką ceną, skoro najeźdźcy zamienili je w piekło.
Wszelako teraz nikt nie myślał o cenie i konsekwencjach. Rozciągnięte grupy Szkotów szły radośnie na zachód, gdzie ponoć gromadziły się siły irlandzkich najemników pod wodzą MacFadyena. Póki co, tylko na tyle było stać Edwarda Długonogiego – na wóz srebra, którym opłacił Irlandczyków, by tu przypłynęli.
Sam zupełnie nieświadomy tego, że jest na najlepszej drodze, by zostać ojcem Edwarda III Króla Anglii, siedział na koźle obok pani MacGill. Przed nim na wozie pani Callum, na pierzynie polegiwał Dean, który nie był jeszcze w stanie wysiedzieć całego dnia na koźle, za to wytrwale zaczepiał Fionę Finndal, która jechała obok na koniu objuczonym dwoma skrzyniami z lekarstwami. Widok uśmiechniętego, choć bladego brata, był najlepszą rzeczą jakiej mógł sobie życzyć. O siebie się nie martwił, ale Dean nie zasługiwał na to, żeby zginąć od głupiej, ropiejącej rany. Popatrzył na puchate obłoczki dryfujące nad pięknymi wzgórzami, co odbijały się w tafli polodowcowego jeziora, które właśnie mijali.
- Dzięki Chucku, za Fionę Finndal i jej paskudne zielska – mruknął.
- Mówiłeś cuś? – obróciła się czujnie pani MacGill.
- Właściwie to nie… Chyba się modliłem.
- A co z ciebie za krześcijanin, że „chyba” się modlisz? Powtarzaj za mną: „Łojcze nasz…”
We dwójkę przebrnęli przez całą Modlitwę Pańską, którą Sam zakończył całkiem na serio
-…, ale nas zbaw ode złego. Amen.”
- Wiedziałam, że potrafisz – uśmiechnęła się wdowa z Lanark.
- Przed ojcem Mikołajem Eymerica wypowiadałem te słowa po łacinie, a i tak mi nie uwierzył.
- Ale dobry pan Bóg was przed ludzką w tym i moją głupoto ocalił, i z niejednej kabały jeszcze was wyciągnie.
- Tak. Kogo Pan kocha… Tego doświadcza – uśmiechnął się krzywo, po czym zabrał się za rozcieranie kciukiem i palcem wskazującym nasady nosa. Pomrugał kilka razy, ale plamy przed oczami nadal w najlepsze latały, kłócąc się z błękitem jasnego nieba.
- Hej! Może mam krzyknąć do kumy Callum, żeby się zatrzymała. Na pierzynie jest miejsca dla dwóch…
- A nawet dla pięciu. Nie trzeba, zaraz mi przejdzie.
Przynajmniej taką mam nadzieję, pomyślał. Do regularnego łupania w głowie i częstych zawrotów, które znosiły go na boki już się przyzwyczaił. Mroczki, były nowością, no ale przecież dopiero od dwóch dni spędza całe szesnaście godzin bez przerwy na spanie w ciągu dnia. Porzucenie zwyczaju poobiednich drzemek, do których namawiała ich Fiona Finndal, to może nie był najmądrzejszy pomysł, jednak miał już serdecznie dość tej rutyny przedszkolaka, więc się z niej wyłamał. Mroczki sygnalizujące możliwość spadnięcia bez przytomności pod koła wozu, były niską ceną za odzyskanie szacunku do samego siebie.
Sięgnął do tyłu po koszyk, w którym leżały kłębki wełny i wbite w nie druty z nanizanym na nie wydzierganym do połowy długości szalikiem.
Gdyby ktoś mu powiedział, że będzie chodził w szaliku, to by go wyśmiał. Gdyby dodatkowo powiedział, że sam będzie go sobie dziergał, odesłałby go na leczenie w zakładzie zamkniętym. A teraz siedział na trzęsącym się szkockim wozie z kołami wykonanymi z pełnego drewna i uparcie łapał na zmianę w ściągaczu prawe i lewe oczka.
To Jamie widząc, że po zderzeniu z cepem ma problemy z koordynacją, zaproponował mu, że nauczy go robić na drutach. Fraser wiedział, że Sam nie rozumie o co mu chodzi, więc sięgnął do koszyka pani MacGill, gdzie pyszniły się pończochy zrobione z cieniutkiej włóczki, którym brakowało pięt. Po godzinie pięty były zrobione, a Sam poznał dziewiarskie tradycje szkockich górali. Na potwierdzenie Jamie zawołał oberżystę z Lanark. Spytał Archiego skąd ma te fantazyjne skarpetki w rąby, na co Archibald odparł, iż sam je sobie zrobił w grudniowe wieczory. Od tej pory Sam, bez zażenowania walczył najpierw z najgrubszymi drutami. Prawa ręka z kłopotami trafiała w wielkie oczko i podbierała nitkę napiętą między palcami lewej dłoni. Na początku, aż go trzęsło, a pot z wysiłku lał się po twarzy. Mniej więcej po tygodniu, na tyle panował nad kończynami, że monotonny ruch zaczął go uspokajać. W pełni docenił pomysł, który krył się za głupim „robieniem na drutach”.
Z zadumy i monotonnego łapania oczek wyrwał go widok nadjeżdżającego z naprzeciwka człowieka.
- Nazywam się Fergus Roderick MacLoeod. Jestem hodowcą drobiu z Canisbay. Wiozę wieści z północy, gdzie Andrew de Moray wygonił z Inverness Angoli… - Na wozie naprzeciwko siedział Crowley, lub sobowtór Crowleya - króla piekieł. W każdym razie obaj dzielili fascynację kurami… Na koźle obok ciemnowłosego, lekko łysiejącego Szkota, przypominającego z facjaty mopsa, siedziała biała, pierzasta kura. - Poznajcie moją ulubienicę, moją kurkę złotopiórkę. Ma na imię Ananbella.
- Miło Pana poznać – odparła pani MacGill. - Dzień dobry Anabello.
- KO… KO… KO – odparła kura.
Sam tego nie wytrzymał i spadł bez ducha z kozła…
Na szczęścicie nie wpadł pod koła, a sturlał się do rowu, skąd wyciągnął go Jamie, który z daleka zobaczył incydent z hodowcą drobiu.
- Hello Boys!
- Witaj Crowley.
We czterech rozsiedli się pod ogromnym dębem z dala od ludzkich uszu. Drzewo wyglądało tak, jakby tu rosło od zawsze. Mieli spod niego doskonały widok na obóz w dolinie rzeki Fillan pomiędzy Loch Dochart i Loch Iubhair. Za ich plecami las wspinał się pod połoniny Ben More.
- Chwila – przerwał Jamie. – Wcześniej przedstawiłeś się jako Fergus MacLeod… Kim do diabła jesteś?
- Pytanie raczej brzmi, kim do diabła nie jestem – odparł Crowley.
- A kim nie jesteś?
- Waszym cholernym chłopcem na posyłki!!! – ryknął na całe gardło niewielki szkot.
- Co tutaj robisz?
- Miałem się was o to zapytać, ale nie sądzę żebyście wiedzieli… Debile! – Crowley przeszył ich wzrokiem i zdegustowany sapnął. – 16 kwietnia 2016 roku wybrałem się na rekreacyjny spacer swoimi, własnymi śladami do kamieni Craigh na Dun… W 1689 było to dobre miejsce na pikniki i… cieszenie się wdziękami podkuchennych…
- Chyba te podkuchenne nie były zbyt wymagające – parsknął śmiechem Dean. – Doskonale pamiętam za co zawarłeś pakt z diabłem.
- To już było po… tym… A tak w ogóle, to nie sprzęt się liczy, a operator sprzętu. No i panny były chętne… Byłem jakobitą…
- Ty byłeś jakobitą? – tym razem roześmiał się Jamie.
- Tak! Prawdziwym Szkockim JAKOBITĄ! Porażka z 1715 roku, sprawiła, że się rozpiłem…
- Oraz widmo nadciągających ogni piekielnych, co Crowley? - podpowiedział usłużnie Sam. – Lepiej powiedz jakim cudem od zawarcia paktu żyłeś… Ile?... Bagatela 35 lat? Na twoim nagrobku widniały daty 1661 – 1723.
- Zawsze byłem dobry w negocjacjach. Z tym trzeba się urodzić… Wracając do 16 kwietnia… Przysiadłem sobie w kręgu kamieni. Oparłem się o ten duży, prostokątny pośrodku, wspominając spoconą Agnes… Jak ona jęczała, gdy raz za razem wbijałem ją w ten głaz…
Nagle twarz Crowleya spotkała się z pięścią Frasera.
- Za co?
- Za ladadaco… Nie będę się tłumaczył. Masz wytrzyj – z rękawa koszuli w stronę krwawiącego nosa Frergusa MacLeoda aka Crowley’a powędrowała wymięta, acz czysta lniana chusteczka.
- No więc opieram się o ten głaz – kontynuował nieco niewyraźnie Crowley tamując krwawienie - a tu nagle jakby mnie ktoś wrzucił do zsypu na śmieci na najwyższym piętrze WTC w trakcie zamachu Al-kaidy.
- No i?
- No i wylądowałem z powrotem pod tym pieprzonym głazem, tyle tylko, że drzewka rosły jakieś, takie inne… niższe, a na horyzoncie znikał transport w postaci rozczochranego Szkota, który miał wóz załadowany słomą, a na nim siedział brodaty, skwaszony typ i jakiś rudy pomyleniec, co cały czas wrzeszczał „Chcę zginąć za Szkocję jak Wallace, tylko to mi zostało!”… - Tu mały szkot dość wiernie odtworzył baryton Jamiego – Ej, te hobbickie, rude loczki wyglądają znajomo… To byłeś TY! A teraz jesteś nim!… Słyszałem jak wołali za tobą Wallace!
Pięść Frasera znowu powędrowała w kierunku nosa Crowleya, jednak tym razem jej właściciel powstrzymał się w ostatnim momencie.
- Czemu go nie walnąłeś? Bicie tego głąba… Wciąga. – Dean uśmiechnął się głupio, jak zwykle gdy wpadał na jakąś „złotą myśl”.
- Szkoda ręki – Jamie strzepnął i tak już posiniaczoną pięść. - Przynajmniej teraz wiem, że te pieprzone kamienie… naprawdę są „pieprzone”. Co było dalej?
- Wyruszyłem szlakiem wspomnień w kierunku mojej wioski Canisbay. Jak wiecie leży ona na północno-wschodnim krańcu wyspy zwanej Wielką Brytanią. Wędrowałem wiele dni… Przemierzyłem wyżyny Szkocji. Długo podążałem wzdłuż wybrzeża Morza Północnego, brzegami Moray Firth. W końcu dotarłem na sam kraniec Świata i… Nie znalazłem nic. Mojego miejsca na Ziemi jeszcze nie ma. – Głos Crowleya nabrał wyjątkowo melancholijnego brzmienia. - Nie pozostało mi nic innego niż zawrócić do jakiegoś w miarę cywilizowanego miejsca. Trafiłem do Inverness 25 maja, gdy zamek Urquhart został oblężony przez szkockich powstańców pod dowództwem Andrew de Moray’a. A Moray miał do tego dobry powód, skoro jego ojca Andrzeja, wuja Williama i jego samego, Długonogi rok temu powlókł w łańcuchach do londyńskiej Tower. I nie pomogło im, że są możnymi, i większość hrabstwa Moray należy do nich. Młodemu udało się zbiec, ale jego ojciec nadal tkwi w wieży. Całe Inverness huczało od tych wieści, które mieszały się z plotkami, że na południu, w Lanark William Wallace zabił szeryfa. Z biegiem dni do moich uszu dotarły informacje, że Williamowi towarzyszą Samuel i Daniel z Winchesteru! – Crowley dźgnął palcem Sama – Już wiedziałem, czemu wylądowałem w 1297 roku! Przez was DEBILE! Przy okazji okazało się, że moje demoniczne moce szlak trafił… A myślałem, że jestem na wieki… Na całą WIECZNOŚĆ!!!
- Widać wieczne potępienie nie działa wstecz. – Sam jak zwykle nie przepuścił okazji, żeby dopiec Crowleyowi – To, co Królu Piekieł… Teraz jesteś zwykłym człowiekiem?
- A jak myślisz ŁOSIU?! Czy wcześniej pozwoliłbym się bezkarnie bić po MORDZIE?!
- Oj tam… Ode mnie nie raz po niej dostawałeś, a byłeś wówczas królem piekła w pełni sił – stwierdził „słodko” Dean.
- A ty zaraz potem lądowałeś rozpłaszczony na jakiejś ścianie, bo pstryknąłem palcami – odwzajemnił się Crowley.
- Myślałem, że władcą piekła jest Lucyfer… - przerwał im Fraser.
- A nie ten tu… hodowca drobiu? - zadał retoryczne pytanie rozbawiony Dean.
- Ano.
- Po tym jak Sam wskoczył z ładnie zapakowanym Lucyferem do otchłani…
- Nie musisz mi tego jeszcze raz opowiadać. Znam historię klatki – uciął wywody Jamie.
- No więc, gdy Lucjan z powrotem trafił do ciupy, w piekle nastąpił chaos i bezkrólewie.
- Z którego skorzystał ten tu… Mistrz intrygi, król demonów z rozdroży. – Sam choć był blado-zielony po całym dniu spędzonym w drodze, nadal bawił się doskonale kosztem eks-króla rozdroży.
- Zwany przez życzliwych kurduplem piekielnym – Dean ukłonił się ceremonialnie Crowleyowi tak głęboko na ile pozwalała mu gojąca się rana.
- Możecie sobie darować… Nie po to uganiam się za wami po całej Szkocji, żeby teraz wysłuchiwać impertynencji… PACANY!!!
- A co jesteś w stanie zaoferować, były królu piekła, poza tanimi jajkami? – spytał Sam.
- Moje jajka nie są tanie, bo znoszą je naprawdę szczęśliwe kury!
- Uch… Crowley… Ten obraz wypalił mi się na siatkówce… - wzdrygnął się młodszy Winchester.
- Ręce precz od Anabelli!!! Ona jest moja!
- A bierz ją w cholerę – odparł Dean sadowiąc się wygodniej, bo czuł zmęczenie mimo polegiwania w wozie na pierzynie. - Nie chcę widzieć na oczy tej pierzastej pokraki… Jedno mnie nurtuje… Jakim cudem to ptaszysko wylądowało w przeszłości?
- Trzymałem ją w objęciach, gdy przytrafiło mi się to z kamieniem…
- Crowley! No cóż… To w twoim stylu – stwierdził Dean. - No więc, co jesteś w stanie zaoferować poza drogimi jajami?
- To co naprawdę się liczy.
- Czyli co?
- Wiedzę!
- Na temat czego?
- Wszystkiego.
- Acha… Czyli nie masz nic do zaoferowania – stwierdził brutalnie młodszy Winchester.
- Nie bądź okrutny. Popatrz na niego, wygląda jak mokry mops… – Dean nie pomagał wcale.
- Cicho – przerwał im Jamie. – Panie Crowley, jak pan woli, żeby się do pana zwracać: Fergusie Rodericku MacLeod, Crowley, czy może… Królu? – Nawet on, nie był w stanie powstrzymać się od złośliwego żartu.
- Fergus MacLeod wystarczy. W końcu to moje oryginalne imię – odparł z godnością Crowley. - A to, że straciłem swoje moce nie oznacza, że straciłem rozum i zakodujcie to sobie głęboko, bo moja matka była wiedźmą! „Abite!”
Wszyscy trzej zaczęli krztusić się krwią. Po paru minutach konwulsyjnie wili się w cieniu dębu… W końcu Crowley sięgnął do sporrana, z którego wyjął niewielki woreczek z urokiem. Z premedytacją zwlekał z wskrzeszeniem ognia i bez pośpiechu spalił w nim złowróżbne zawiniątko.
- To co? Będziecie się słuchać?!
- Przecież wiesz, że nie będziemy się słuchać – stwierdził Sam, gdy już wypluł sporą ilość krwi na trawę.
- Ale możemy posłuchać – dodał pojednawczo Jamie, jak zawsze zachowując otwarty umysł.
- Nie mam ochoty wystawiać dupy na jesień średniowiecza, więc gadaj… - zachęcił Dean.
- Znam niezawodny sposób na demony z rozdroża. Przecież wiecie, że za sprzedaną duszę, muszą one zrobić wszystko o cokolwiek się je poprosi…
- Mogą znowu zepsuć kamienie?… - spytał Jamie.
- Dokładnie.
- A nie przyszło ci do głowy panie MacLeod, że może Pan, Oni i ja jesteśmy tutaj w jakimś konkretnym celu, i nie powinniśmy na razie wracać?
- W jakim? – spytał Crowley.
- W takim – Jamie zatoczył ręką łuk, pokazując na setki ludzi w dolinie.
- Byłem kiedyś jakobitą… Już się nawalczyłem – rzekł mały Szkot, który ani razu nie brał udziału w bitwie, a o swoje poglądy walczył głównie nad kuflem piwa w tawernie.
- Ja nigdy jakobitą nie byłem – odparł Fraser, którego Karol Stuart nazywał przyjacielem – Jednak tu zostanę. Wy róbcie co chcecie.
- Ależ z ciebie uparty osioł Williamie Wallace, czy jak tam ciebie zwą – sarknął Crowley.
- Przyjaciele mówią mi Jamie… Pełne imię brzmi: James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser… Tak powinienem się przedstawić, jednak nie miałem jak. – Rudy Szkot bezradnie wzruszył ramionami.
- Niezależnie od imienia, twój upór doprowadzi nas do śmierci.
- Najprawdopodobniej… - uśmiechnął się Jamie. – A teraz chodźmy coś zjeść. Umieram z głodu.
Minęły raptem cztery dni, a dla Crowleya świat stanął na głowie. Razem z innymi walczył w bitwie wymachując lepiej, lub gorzej mieczem i sztyletem. Szkoci roznieśli lekkozbrojnych irlandzkich najemników nad Loch Dochard. Ze starcia zdołał umknąć jedynie MacFayden z piętnastoma ludźmi z obstawy, pozostawiając niedobitków na łasce zwycięzców. Nikt jej nie okazał. Sprzedajni Irlandczycy zostali wyrżnięci co do jednego bez wyjątku. Po pierwsze za to, że połasili się na srebro Długonogiego. Po drugie dlatego, że trzeba by część ludzi przeznaczyć wyłącznie do ich pilnowania. Po trzecie ich wartość jako jeńców, za których można dostać okup, była żadna. Po czwarte spętani Irlandczycy dodatkowo opóźniliby przemarsz… A Szkotów czekała długa droga powrotna do królewskiego Perth, które w kilka tysięcy ludzi można było już skutecznie oblegać.
Teraz Crowley podziwiał falujące na wietrze loczki Jamiego. Efekt potęgował pęd powietrza opływający galopującego konia, na którym jechał rudy Szkot.
Eks–król piekła sam się sobie dziwił, że ta szkocka awantura dostarcza mu tyle frajdy. I choć dupsko bolało od dawno zapomnianej, szlachetnej sztuki hippiki, to duch się radował na to, co zgotują tchórzliwemu MacFaydenowi… Potrzebowali informacji. Musieli wiedzieć, czy z Irlandii w najbliższym czasie przypłyną kolejni. Musieli też dać przykład, że za żadne srebro nie opłaca się służyć Długonogiemu.
Mały Szkot spiął konia piętami. Inni obok niego również przyśpieszyli. Wszyscy dostrzegli między drzewami pojone nad brzegiem Loch Tulla, spienione od ucieczki, wierzchowce ostatnich najemników MacFaydena. Z łomotem wypadli spomiędzy wysokich pni na otwartą przestrzeń nad wodopojem.
Irlandczycy nie bronili się długo. Jedynym, który przeżył był MacFayden. Jednak i jego żywot można było liczyć już tylko w minutach, ewentualnie w godzinach… Nie w dniach, nie w miesiącach i zdecydowanie nie w latach. Crowley aka Fergus MacLeod okazał się doskonałym śledczym. Zaoszczędził wszystkim kilku godzin wątpliwej przyjemności słuchania wrzasków dowódcy najemników. Już po kwadransie było wiadomo, że z zielonej wyspy nowe statki nie przypłyną… przynajmniej nie w tym roku.
Pod wieczór nad Loch Tulla i w dolinę rzeki Orchy dotarli wszyscy Szkoci. Nikt nie chciał spędzić nocy w górach na pobojowisku. Na północnym zachodzie zbocza Black Mount kryły się w cieniu. Jeszcze tylko szczyt Meall a’Bhuiridh łapał ostatnie promienie słońca. Wkrótce jedynym źródłem światła były liczne ogniska.
Tego wieczoru nikt przy nich nie śpiewał.
UKRYTE DZIAŁANIA
Moje dojrzałe, acz nadal zgrabne ciało pokonywało kolejne stopnie by wyrwać się z nagrzanego po całym dniu tunelu warszawskiego metra. Ostatnie ciepłe podmuchy powietrza wypychanego przez rozpędzone podziemnie pociągi, delikatnie głaskały moje idealnie gładkie łydki i rozwiewały poły prochowca podszytego beżową tkaniną w szkocką kratkę. Pomimo gonitwy myśli, zdobyłam się na małą refleksję: ciekawe jak John, znaczy Johanna, a spolszczając Janina, zareaguje na kobiecą jedwabistość skóry, którą w EL-Medzie osiągamy w rekordowo krótkim czasie za pomocą lasera Turbo_Prot0_Light_Sheer_Tercet, rewolucyjnej konstrukcji mego ślubnego, która miała służyć do walki z męskimi zakolami, lecz okazała się czymś zgoła odmiennym.
Echo mych śpiesznych kroków odbijało się od wysokich ścian kamienic, które w jeszcze chłodny kwietniowy wieczór oddawały ciepło skumulowane przez cały słoneczny dzień. Szpilki wybijały równy, niemal wojskowy rytm o płyty chodnika. W koronach karłowatych klonów okrągłych jak lizaki, posadzonych wzdłuż krawężnika, spokojnie spały wróbelki, lecz moje oszalałe serce tłukło się między żebrami niczym schwytany gawron. Co mój najukochańszy małżonek zastanie na Sadybie w domu siostry, w rodowym gnieździe klanu Lubiczów…?
Smukłe nogi zaniosły mnie przed wejście do EL-Medu. Moja czysta rączka, wytarta zapobiegawczo chusteczką antybakteryjną tuż po wyjściu z metra, zawisła na chwilę nad klamką… Przed jej naciśnięciem powstrzymało mnie wrażenie, że za drzwiami kryje się zarówno moja niezgłębiona przeszłość jak i nieodkryta przyszłość… Przeszyło mnie przeczucie, że one obie mogą zmiażdżyć dobrze mi znane TERAZ.
Wbiegłam po schodach na czwarte piętro, gdzie pod czujnym okiem siostry Grażynki leżeli na sali pooperacyjnej dzisiejsi pacjenci. Za 4-ma ślepymi kiszkami, 4-ma nowoczesnymi implantami biustu, 3 karmiącymi matkami i 2-ma sprawnymi nerkami (w dwójce różnych ludzi), leżał on… a właściwie ona – Lady Johanna Grey, zwana pieszczotliwie przez personel medyczny Janeczką.
Przez subtelne rysy twarzy przebiegł skurcz. Mimo, że Dr Koziełło dokonał cudów transplantologii ginekologiczno-urologicznej, nie uchroniło to pacjentki przed bólem gojących się ran. Cała procedura medyczna została przeprowadzona bardzo sprawnie. Jeszcze w zimie udało się znaleźć w austriackich Alpach Raymundę Glickbach, która podobnie jak John nie czuła się komfortowo we własnym ciele – od zawsze chciała być Raymundem. Po serii testów okazało się, że zgodność genetyczna po kilku przeszczepach szpiku kostnego będzie wystarczająca, by dokonać zamiany kluczowych organów. Oboje przeszli niełatwą hormonoterapię. John zrezygnował z czynnego uprawiania sportu by nabrać kobiecych krągłości, natomiast Raymie stała się stałą bywalczynią siłowni i sklepów z odżywkami dla kulturystów. Klika miesięcy wyrzeczeń nie było w stanie odwieść ich od wcześniej obranej ścieżki i 16 kwietnia 2016 roku w godzinach porannych nasz zespół składający się z dr. Koziełło (urologa /ginekologa), dr Lubicza (interna i medycyna ogólna) oraz mojej skromnej osoby, dokonał krzyżowej zamiany płci. Obok Johanny leżał lekko łysiejący Raymund po męsku znosząc zrastanie się skóry w okolicy krocza i pięknie wyrzeźbionej klatki piersiowej…
Nie mogłam dłużej czekać i choć było to barbarzyństwo pociągnęłam Janeczkę za jedwabiście gładkie przedramię, gdzie pod cienką skórą była widoczna sieć żyłek. Spod perfekcyjnie wyregulowanych brwi spojrzały na mnie badawczo ogromne niebieskie oczy w jasnej oprawie rzęs.
- Och, witaj Claire – głos Johanny nadal był niski i dodatkowo schrypnięty po wybudzeniu się z narkozy. Zauważyłam, że mówi z trudem, więc podsunęłam bidon z wodą.
- Dobry wieczór. Zanim zaczniemy rozmawiać musisz się napić.
- To zalecenie lekarza?
- Owszem – kiwnęłam głową i zacisnęłam usta w dawna wypracowanym geście pani ordynator.
Johanna posłusznie osuszyła półlitrowy bidon, od czasu do czasu przerywając sobie na zaczerpnięcie oddechu i dyskretne oblizane bladych warg, które po zabiegu były nieprzyjemnie sklejone.
- Droga Claire… Widzę, że w końcu zechciałaś przyjść i porozmawiać ze mną. – Lady Grey patrzyła na mnie uważnie. Pomimo obolałego ciała spojrzenie było pozbawione irytacji. Niebieskie oczy patrzyły z sympatią, jakby ze współczuciem, a za tym wszystkim pod angielskim poczuciem humoru krył się głęboko smutek. – Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie?
- Jakiś Szkot zadzwonił z domu Elżuni Chojnickiej siostry dr Lubicza, że niejaki Dżejmi jest w niebezpieczeństwie… Mój mąż pojechał to sprawdzić, a ja… - tu głos ugrzązł mi w gardle. – A ja…
- A ty zaczynasz wierzyć, że może… czas mnie wysłuchać?
Skinęłam głową. Johanna zamiast mówić, niezgrabnie sięgnęła do szafki nocnej przy łóżku. Szuflada jak zwykle otworzyła się z oporem. Smukłe palce sięgnęły po niewielki przedmiot w środku nie trudząc się ponowną walką ze stalowym meblem. Okrągły medalion na złotym łańcuszku wylądował w mojej dłoni.
Niebieskie oczy mężczyzny rozbłysły pod strzechą rudych włosów, splecionych i związanych, niezwykle porządnie. Ostro zakończony nos wyraźnie rysował się nad koronką szerokiego krawata, a długie usta, lekko wygięte w kąciku, wyglądały, jakby zaraz miały przemówić. Przez chwilę bezmyślnie wpatrywałam się w przepiękną miniaturę, szczytowe osiągnięcie kunsztu i miniaturyzacji z XVIII wieku, które przebiły dopiero kolorowe zdjęcia w latach 60-tych ubiegłego wieku. Ta twarz wyglądała niezwykle znajomo…
- On wygląda jak…
- Jak twoja córka Oleńka - odrzekła Lady Grey.
- Ale…
- Nie ma żadnego ‘ale’ – twardo rzekła Angielka. – To twój mąż, a mój przyjaciel James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami i gdybym nie siedziała na twardym szpitalnym taborecie, to nogi ugięłyby się pode mną, odmawiając dłużej dźwigania ciężaru mojego dojrzałego, acz nadal zgrabnego ciała. Przed zapadnięciem z ciemność omdlenia uchroniła mnie wizja, a może wspomnienie zlewające się w jedno z przedmiotem ściskanym w moich sprawnych palcach chirurga… To był on… A ja przypomniałam sobie kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego nazwisko…
Według szkockich standardów mieliśmy ciepły dzień, co oznaczało, że mgła nie jest na tyle gęsta, by można ją było uznać za mżawkę, choć niewiele brakowało do tego stanu. Drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie i ukazało się w nich słońce – w postaci rudego Szkota. Jeśli ja byłam promienną panną młodą, on stanowił moją godną oprawę. Otworzyłam usta ze zdumienia.
Szkocki góral w pełnym rynsztunku zawsze wygląda imponująco, nawet jeśli jest stary, brzydki lub niezgrabny. Młody, wysoki i całkiem niebrzydki Szkot to zjawisko zapierające dech w piersiach. Gęste, złotorudawe włosy zostały wyszczotkowane tak, że zmieniły się w gładką i lśniącą falę, spływającą na kołnierz pięknej batystowej koszuli o szerokich rękawach obszytych koronką, taką samą jak w wykrochmalonym żabocie, udekorowanym rubinową broszą. Jego tartan miał barwę intensywnego szkarłatu i czerni. Pomiędzy bardziej skromnymi zieleniami i bielami MacKenziech kolory jarzyły się żywym ogniem. Z prawego ramienia spadała mu gustowna draperia, przypięta srebrną broszą i wsunięta za pas nabijany srebrnymi ćwiekami, skąd spływała ku czarnym butom ze srebrnymi klamrami. Stroju dopełniał sztylet, miecz i sporran ze skóry borsuka.
Ten nowy Jamie w niczym nie przypominał zaniedbanego chłopaka stajennego, do którego przywykłam – i dobrze o tym wiedział. Skłonił się przede mną z nieskazitelną gracją i z oczami pełnymi kpiących ogników wymruczał:
– Do usług, pani.
– O – westchnęłam słabo.
Nigdy przedtem nie widziałam, żeby srogi Dougal stracił mowę. Zmarszczył krzaczaste brwi.
– Czyś ty oszalał? – spytał wreszcie. – A jeśli ktoś cię zobaczy?
Jamie uniósł ironicznie brew.
– A cóż to, wuju, obelgi? W dniu mojego ślubu? Chyba nie chcesz, bym zawstydził mą żonę? Poza tym – dodał ze złośliwym błyskiem w oku – nie sądzę, by ślub był legalny, gdybym nie przystąpił do niego pod prawdziwym nazwiskiem. A chyba chcesz, żeby wszystko po szło jak należy, prawda?
Dougal opanował się z wyraźnym trudem.
– Jeśli skończyłeś, zabierajmy się do rzeczy.
Ale wyglądało na to, że Jamie jeszcze nie skończył. Sięgnął do sporranu, ignorując gniewne sapanie Dougala, i wyjął krótki sznurek białych paciorków. Podszedł do mnie i zapiął mi go na szyi. Zerknęłam w dół i ujrzałam rząd małych nieregularnych pereł, przedzielonych złotymi paciorkami, z których zwisały mniejsze perełki.
– To tylko szkockie perły – powiedział usprawiedliwiającym tonem Jamie. – Ale ładnie wyglądają na tobie.
Jego palce zatrzymały się na chwilę na mojej szyi.
– To perły twojej matki! – rzucił Dougal, patrząc spode łba na naszyjnik.
– Zgadza się – przyświadczył spokojnie Jamie. – A teraz należą do mojej żony. Jedźmy.
Jako orszak ślubny stanowiliśmy dość ponurą grupę. Państwo młodzi jechali otoczeni przez towarzyszy jak para skazańców w drodze do więzienia. Jamie wymruczał tylko przeprosiny za spóźnienie. Wyjaśnił, że miał pewne problemy ze znalezieniem czystej koszuli i płaszcza.
– To należy chyba do syna pierwszego gospodarza we wsi – powiedział, trącając palcem koronkowy żabot. – Elegant z niego, jak widać.
Zsiedliśmy z koni u stóp małego wzgórza. Wąska ścieżka wiła się przez wrzosowisko.
– Załatwiłeś? – usłyszałam szept Dougala.
Rupert błysnął białymi zębami w gęstwinie czarnej brody.
– Tak. Trochę trudno było nakłonić ojczulka, lecz pokazaliśmy mu specjalną licencję. – Poklepał sporran, który zabrzęczał melodyjnie.
Wyrobiłam sobie pewne pojęcie na temat natury wspomnianej licencji. Przez zasłonę mżawki i mgły ujrzałam kaplicę, samotną pośród wrzosowisk. Na widok okrągłego dachu i okienek z wieloma szybkami przetarłam oczy. Widziałam już ten budynek – pewnego słonecznego poranka, kiedy brałam ślub z Frankiem Randallem.
– Nie! – krzyknęłam. – Nie tutaj! Nie mogę!
– Spokojnie, spokojnie. Już dobrze. – Dougal poklepał mnie jak spłoszonego konia. – Taki niepokój to nic dziwnego – poinformował wszystkich, po czym popchnął mnie na ścieżkę. Moje atłasowe pantofelki zapadły się w warstwie przegniłych liści.
Jamie i Dougal szli po obu moich stronach, by zapobiec ewentualnej próbie ucieczki.
Poczułam narastającą histerię. Za dwieście lat wezmę ślub w tej samej kaplicy, oczarowana jej staroświeckim urokiem. Dziś lśniła nowością, o staroświeckim uroku jeszcze nikomu się nie śniło, a ja miałam wyjść za dwudziestotrzylatka, Szkota, katolika, który nie miał jeszcze żadnej kobiety, a za jego głowę wyznaczono nagrodę i...
Odwróciłam się w panice do Jamiego.
– Nie mogę za ciebie wyjść! Nawet nie znam twojego nazwiska!
Spojrzał na mnie i uniósł rudą brew.
– O... Fraser. James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser – przedstawił się powoli.
– James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser… Mój drug mąż…
- Drugi mąż? – spytała z wahaniem Johanna.
Zignorowałam pytanie, bo zalała mnie znienacka fala rozpaczy – przypomniałam sobie wszystko…
- On nie żyje!!! I Frank, mój pierwszy mąż też nie żyje!!! A jak mój trzeci mąż Paweł się dowie, to też tego nie przeżyje…!!! - Zalałam się łzami i runęłam w pozycji płodowej na wyszorowane lizolem linoleum EL-Medu. Znajoma, ostra woń podziałała na mnie kojąco… Tutaj przynajmniej nie było groźnych zarazków.
- Jamie ŻYJE! – nad moją głową zawisł niski głos Johanny.
- Pani doktor proszę się ocknąć! – cienkim głosikiem zażądała siostra Grażynka. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że cała rozmowa była prowadzona po angielsku z nienagannym akcentem „queen speech”. Siostra Grażynka by mnie ocucić uderzyła mnie z rozmachem w policzek. Być może marzyła o tym od dawna. Od miesięcy widziałam jak patrzy dr Lubicza, na mojego… mojego Pawła.
Jeżeli mieli romans, to Paweł doskonale to ukrywał. W jego zachowaniu nie zmieniło się nic. Jak zwykle zachowywał swój dystyngowany spokój i niczym nie zmąconą elegancką rezerwę, której nie tracił nawet po spożyciu kilkunastu kieliszeczków koniaczku „Napleon V. S. O. P”, którego codzienne dostawy zapewniali niezwykle wdzięczni pacjenci.
Nagle w mózgu przeskoczyła mi jakaś zapadka, jakby ktoś przekręcił klucz. Zrozumiałam jak 18 lat temu związałam się z Pawłem Lubiczem. I stało się to nie dlatego, że przypominał Franka, a ja wtedy bardzo potrzebowałam jakiegoś punktu zaczepienia…
Zakład psychiatryczny w Tworkach 16 kwietnia 1998 roku, izba przyjęć.
- Młoda kobieta, lat około 30, lekkie niedożywienie, 3 miesiąc ciąży…
- Czemu trafiła do nas?
- Nie ma z nią kontaktu, nie mówi, ma wyraźne objawy szoku. Znaleziono ją gdy wałęsała się między straganami na Placu Defilad.
- Jakieś inne szczegóły?
- Była ubrana w to. – Przełożona pielęgniarek wskazała na dużą plastikową skrzynkę na owoce, taką jakiej używają działkowcy, z której wylewała się wielka wełniana spódnica w ciemnozieloną kratkę, a spod spodu wystawały fragmenty wyszywanego gorsetu z fiszbinami z kości wieloryba.
- Jakaś pomylona aktorka? – spytał mniej więcej czterdziestoletni pan doktor, unosząc szlachetnie brew dla podkreślenia wagi swego pytania.
- Jeśli tak, to jakaś mało popularna, bo ja tej twarzy nie znam, a chodzę do teatru regularnie - odparła siostra przełożona poprawiając delikatnie palcami plastikowy czepek pielęgniarski przypięty do „filmowo” spiętego koka.
- Skąd siostra bierze na to pieniądze? – mało subtelnie spytał pan doktor, chociaż jego twarz niezmącenie zachowywała szlachetny wyraz.
- Odmawiam sobie innych przyjemności – skłamała siostra przełożona. Prawda była taka, że miała długoletni romans z jednym ze znanych warszawskich aktorów, który w 1982 roku przebywał w murach szpitala w Tworkach. Mąż nieczęsto widywał żonę, ponieważ jej dynamiczna kariera pielęgniarki zwieńczona tytułem siostry przełożonej wymagała nieustannie „nocnych dyżurów”.
Dalszą rozmowę na temat cen biletów i repertuaru warszawskich teatrów, których bum miał nastąpić dopiero w kolejnej dekadzie, przewał szloch ciemnowłosej kobiety spoczywającej na łóżku tuż obok. Delikatna, choć silna dłoń odgarnęła burzę ciemnobrązowych włosów klejących się do zapłakanych, porcelanowo bladych policzków i podpuchniętych oczu. Kobieta chyba nie do końca obudziła się ze snu spowodowanego środkami farmakologicznymi, bo wpatrując się mało przytomnie, choć bardzo intensywnie w lekko szpakowatego doktora medycyny Pawła Lubicza (który ze względu na ceny biletów i skromną państwową pensję lekarza rzadko bywał w teatrze), mocno roztrzęsionym głosem spytała:
- Frank?!
- Nie szanowna pani, chyba mnie pani z kimś pomyliła…- Doktor nieznacznie ściągnął brwi zastanawiając się co powiedzieć dalej - Paweł Lubicz internista, choroby wewnętrzne. Jestem tutaj na zastępstwie… Rozumie pani… Braki kadrowe.
- Do you speak English? – nieco przytomniej spytała kobieta w łóżku, przybierając pozę, której nie powstydziłaby się Elżbieta II.
- Yes I speak English… A little…
- Do you know who won the battle of Culloden in 1746?
- Yes I know – powoli odparł dr Lubicz, który razem z dr Koziełło po obejrzeniu trzy lata temu filmu Mela Gibsona „Braveheatr”, zaczął się interesować historią Szkocji… I choć wstyd się przyznać, kiedyś w tajemnicy przed rodziną urządzili sobie pojedynek na kije od szczotek na tyłach domu na Sadybie… No cóż wypili sporo koniaczku, a majowa noc zachęcała do ruchu na świeżym powietrzu.
- You must tell me! – naciskała piękna brunetka leżąca w siermiężnej szpitalnej pościeli z niebiesko - fioletowym paskiem. Tęczówki jej oczu, wpatrujących się w niego niczym sokół spadający na ofiarę z wysokiego nieba, przybrały podobnie intensywny odcień.
- Anglicy – odparł po prostu, a widząc, że kobieta nie rozumie, lub nie może zrozumieć poprawił się – The English men. Duke of Cumberland won…
- No! This is not possible… - Kobieta słabym głosem starała się zaprzeczyć prawdzie. Z jej przeźroczystej twarzy odpłynęły resztki krwi. Nawet zgrabny nosek, ostatnio zbyt często obcierany z powodu ciągle płynących łez zrobił się śnieżnobiały. Claire Beauchamp Randall Fraser bez przytomności opadła na sztywno wykrochmalone poszewki Uniwersyteckiego Szpitala Psychiatrycznego w Tworkach koło Warszawy.
- Siostro poproszę zastrzyk z epinefryny i zestaw do intubacji…
- A nie lepiej podnieść jej nogi do góry i poczekać, aż oprzytomnieje…?
- Nie. Ta kobieta zbyt wiele przeszła… Co by pomyślała, gdybym zaglądał jej pod koszulę nocną!
- Jest pan w końcu lekarzem – próbowała oponować siostra przełożona.
- Dlatego powinna siostra wykonywać moje zalecenia. – Doktor Lubicz nieomal podniósł głos. Był nieco zdenerwowany – poruszył go los pięknej Angielki – jednak emocje okazywał w sposób niezwykle opanowany i szlachetny.
Zanim przełożona pielęgniarek powróciła z drugiego końca szpitala do łóżka pacjentki z fiolkami epinefryny i z zestawem do intubacji, który polonia amerykańska ufundowała placówce w Tworkach, Angielka odzyskała przytomność. Doktor Lubicz siedział na krawędzi łóżka. Delikatnie gładząc jej dłoń białą jak kość słoniowa, cicho spytał:
- What is your name?
- I do not remember. I do not remember anything.
Szok i wyparcie - pomyślała siostra przełożona, rozumiejąc w lot wypowiadaną przez spłakaną brunetkę kwestię. Doskonale pamiętała to zdanie ze swojego ulubionego serialu „Moda na sukces”. No to klops - kontynuowała swoje przemyślenia. - Teraz biedaczkę przetrzymają, aż urodzi dziecko, a potem nafaszerują psychotropami… Co za szczęście, że akurat zepsuł się aparat do elektrowstrząsów… Trzeba tę sprawę załatwić inaczej.
- Ekmm… Panie doktorze, czy mogę prosić na słówko.
- Tak siostro. – Paweł Lubicz niechętnie, choć bardzo elegancko podniósł się ze szpitalnego łóżka.
- Powinien doktor ją wypisać i zabrać do siebie do domu…
- A to czemu? – Ciemne brwi Lubicza dystyngowanym gestem zdziwienia podjechały pod ledwo widoczne zakola w szpakowatej czuprynie.
- Widział pan doktor jej rzeczy?
- Nie będę grzebał w damskich fatałaszkach… To niemoralne – obruszył się szlachetnie doktor. – Naganne społecznie. Jeszcze ktoś pomyśli, że mam fiksację na temat damskich majtek i staników.
A który facet jej nie ma? – zapytała siebie w duchu siostra przełożona po czym na głos dodała:
- Sęk w tym, że jak ją nieprzytomną przebierałyśmy, to okazało się, że nie ma majtek…
- Żadnych majtek?! – dr Lubicz niemal porzucił swój przysłowiowy, elegancki stoicyzm.
- Żadnych – przytaknęła pielęgniarka. – A reszta rzeczy wygląda jak z muzeum. To nie jest kostium teatralny… a wiem o czym mówię… Niech pan spojrzy!
Pod niemal arystokratyczny nos dr Lubicza podjechała para znoszonych pończoch wydzierganych na nierównych drutach w jakimś szałasie w Szkocji i zakupionych od wędrownej handlarki pod Inverness oraz haftowany gorset, z którego przez przetarty pod pachą szew wyjechał fiszbin z kości wieloryba… Rzeczy pachniały młodą kobietą… Lubiczowi nieco zakręciło się w głowie.
- To naprawdę wygląda autentycznie i…
- Jakie ‘i’?
- Pierwszym o co spytała oprócz tego czy umiem mówić po angielsku, było pytanie o ostatnią bitwę na Wyspach Brytyjskich…
- O jaką bitwę chodziło?
- O bitwę na mokradłach Culloden Moor z 16 kwietnia 1746 roku.
- Naprawdę o to pytała zanim zemdlała?
- Tak. Dokładnie o to – uściślił doktor. – Do czego siostra zmierza?
- Ona stamtąd przybyła. – Pielęgniarka wysupłała z brzegu sutej spódnicy w kratkę, której rąbek zrobił się czarny i sztywny od torfowego błota, gałązkę wrzosu i kulki wiosennych ostów.
- Acha – odparł słabo dr Lubicz – I jeszcze mi siostra powie, że to nie jest oszalała maniaczka historii Szkocji, co pomyliła samoloty i przypadkowo wylądowała na Okęciu, tylko kobieta, która przeniosła się w przestrzeni i czasie o 252 lata?
- To doktor sam wpadł na ten pomysł – usłużnie zasugerowała siostra przełożona. – Maniaczce historii - jak raczył ją pan nazwać - od samego chodzenia po polu bitwy, która miała miejsce ponad 250 lat temu nie pomieszałoby się w głowie… Biedaczka straciła pamięć w wyniku szoku… Musiało się jej przytrafić coś więcej.
- Co więcej?
- Wojna i śmierć. Niech doktor spojrzy: trzęsie się jak żołnierz wyciągnięty z okopów. Poza tym takie ubrania można jedynie znaleźć w muzeum i to w o wiele mniejszych rozmiarach. Ta dziewczyna jest długa na metr osiemdziesiąt, a te cuchy były szyte na nią.
- Co pani sugeruje?
- Ona potrzebuje czegoś innego niż sala szpitalna. Jest w ciąży więc i tak nie można jej podawać leków. Ma pan duży dom na Truskawieckiej… Jak słyszałam mieszka tam doktor sam, prawda?
- Dobrze siostra słyszała. – Paweł Lubicz nieznacznie się zarumienił, choć nie stracił swojej zwykłej wyciszonej powagi i elegancji. Żona Pawła 35-letnia Klarysa uciekła z instruktorem jazdy konnej do Stanów. Paweł otrzymał w zeszłym tygodniu list rozwodowy z USA. Jego żona w sekrecie złożyła podanie o wizę już dwa lata temu. Na koniu jeździła od podstawówki… I była niezwykle podobna z wyglądu i wzrostu do ciemnowłosej Angielki bezwładnie leżącej na łóżku.
- Co powiem rodzinie?
- Że żona miała wypadek jeździecki, od którego straciła pamięć, lub jak pan woli pomieszało się jej w głowie. O ile dobrze pamiętam uczyła angielskiego?
- Dawała korepetycje – sztywno przyświadczył doktor Lubicz. – Przecież siostra wie, że poznałem ją w pracy. Klarysa jest lekarzem tak jak ja.
- To nic nie szkodzi… Przecież w wyniku wypadku mogła stracić umiejętności.
- Ale przecież wszyscy się poznają, że to nie moja żona! – Mężczyzna wypowiedział sylaby z naciskiem, jednak nadal nie podnosił głosu.
- Mogła mieć uraz twarzoczaszki. W Stanach są doskonali chirurdzy plastyczni… Kochaś wsadził do ją samolotu, żeby pozbyć się problemu… Nie był gotowy, by radzić sobie z jej chwilową niepełnosprawnością umysłową, no i z mającym narodzić się dzieckiem.
- Siostra się za dużo naoglądała „Dynastii” i „Mody na sukces”!
- A i owszem, ale czy pan doktor widzi lepsze rozwiązanie?
- Nie…
- To proszę dziewczynę zabrać do domu, a te rzeczy spalić u siebie w kotłowni. Ja nic nikomu nie powiem.
- Co napiszemy w papierach?
- Wystawi doktor akt zgonu. Mamy tutaj obok cmentarz. Coś się zakopie…
- Siostro, siostra mnie przeraża!
Jednak twarz Pawła Lubicza w żaden sposób nie chciała wyrazić tych emocji - nadal pozostawała szlachetnie spokojna - a ja, Claire Beauchamp Randall Fraser słyszałam wszystko dokładnie, choć wówczas nie rozumiałam treści rozmowy. Dopiero słowa „Jamie ŻYJE” i siarczysty policzek od siostry Grażynki sprawiły, że sobie przypomniałam i zrozumiałam…
Koniec z nieustannym myciem brudnych rączek!
Gestem dłoni odmówiłam pomocy tej małej intrygantki, siostry Grażynki. Wyciągnęłam chusteczkę z rękawa swetra w końcu kojarząc od kogo nauczyłam się tego zwyczaju – od mojego kochanego mężczyzny. Otarłam buzię z łez i smarków, po czym poniosłam się z wyszorowanej lizolem podłogi EL-Medu. Ta woń zaczęła mnie przyprawiać o mdłości. Spojrzałam na Lady Johannę, w której w końcu rozpoznałam 16-letniego angielskiego chłopaka, który by mnie ratować wolał poświęcić swój honor i zdradzić pozycję swojego pułku w przededniu bitwy pod Prestonpans. Bezgłośnie, samymi ustami powiedziałam po angielsku „ już teraz wiem” i za plecami pielęgniarki puściłam oko do Lady Jo, bo tak od tej pory postanowiłam nazywać panią Grey.
- Droga siostro Grażynko, bardzo proszę o uruchomienie lasera Turbo_Prot0_Light_Sheer_Tercet.
- Po co pani doktor?
- Jeżeli chce pani otrzymać ode mnie klucze na Truskawiecką i kartę kredytową do konta dr Lubicza, proszę nie zadawać głupich pytań, tylko robić to co każę. - W duchu pomyślałam sobie: nawet nie wiesz jakim starym, upierdliwym piernikiem jest dystyngowany dr Lubicz… Żadna kata kredytowa ci tego złotko nie wynagrodzi.
Sama poszłam przygotować się do zabiegu.
Oprócz mnie nikt nie zauważył, że nieudana konstrukcja mojego pseudo-męża dr Lubicza, która zamiast pobudzać wzrost cebulek włosów, niszczyła je, ma zbawienny wpływ na przemiany komórkowe w całym ciele. 5 minut w tubie przypominającej zwykłe solarium, pozbawiało ciało całego zbędnego owłosienia i odmładzało je o 5 lat… Jednak nikt nie zdołał spędzić tam więcej czasu ze względu na nieprzyjemne wrażenie rozpadania się ciała na części, które narastało wykładniczo z każą kolejną minutą… lecz było niczym przy doznaniach jakie towarzyszyły przejściu przez kamienie. Kazałam zszokowanej siostrze Grażynce nastawić urządzenie na 20 minut, a sama wzięłam prysznic i wysmarowałam brwi i włosy na głowie i między udami grubą warstwą pasty cynkowej odbijającej światło. Trudno będę lekko siwiejącą 28 latką z niemodnym obecnie „bobrem” między nogami – ważne, że główny adresat będzie zadowolony.
Pokrzepiona tą myślą wskoczyłam do buczącej i pulsującej dziwnym światłem tuby.
Gdy stanęłam godzinę później przed łóżkiem Lady Johanny Grey, wymyta i uczesana, przez chwilę panowała niezręczna cisza.
- Zechcesz wybaczyć moje milczenie – odezwała się w końcu Johanna - ale miałam nieodparte wrażenie, że znowu jesteśmy w lesie na przełęczy Carryarick w 1745 roku.
- Ty wyglądasz młodziej ode mnie. Tobie nasza maszynka do depilacji odjęła 10 lat.
- Och dobry Boże… to dobrze – ucieszyła się Lady Gery.
- Johanno, czy mogę mówić do ciebie Jo, lub Lady Jo?
- Jeżeli tak wolisz droga Claire…
- Wolę – uśmiechnęłam się nieznacznie. – Muszę cię ostrzec, że na razie nie porozmawiamy swobodnie – ruchem głowy wskazałam na sąsiednie łóżko, gdzie chrapał Raymund Glickbach. - Za 10 dni wypiszę cię ze szpitala. Wtedy się rozmówimy.
- Ale wcześniej, najlepiej jeszcze dziś, nie bacząc na późną porę spotkaj się w cztery oczy z doktorem Koziełło. Być może będzie miał ci coś bardzo ważnego do przekazania. – Jej niski głos ściszył się do konspiracyjnego szeptu - On o wszystkim wie…
- W przeciwieństwie do mojego… powiedzmy… 3-go męża?
- Bystrość twojego umysłu, napawa mnie wiarą w lepsze jutro ludzkości!
- O widzę, że narkoza jednak ci zaszkodziła… Musisz odpocząć Lady Jo. Jutro podrzucę ci powieść „Orlando” Virginii Woolf. Dobranoc.
- Czy pani Virginia Woolf była moją rodaczką?
- Owszem.
- Och… To poproszę tę książkę w oryginale. Dr Tadeusz Koziełło-Kozłowski chciał być miły i przyniósł mi „Weronika postanawia umrzeć” również w oryginale oraz polską muzykę ludową wykonaniu chóru z Zakąsek… Powiem tyle: nie lubię czytać po portugalsku i…
- Nie musisz się trudzić wyszukanym doborem słów. Kapela z Zakąsek to „ZUO”.
- O to, to… Dokładnie to chciałam powiedzieć, tylko błagam nie mów o tym Tadeuszowi. Jeszcze poczułby się zraniony, a to taki dobry człowiek.
- U mnie nasz sekret jest bezpieczny… Postaraj się zasnąć.