Jestem zawiedziona formą jaką przybrał ten serial, cała świeżość i tajemniczość z pierwszego sezonu ulatniała się stopniowo z każdym kolejnym sezonem, a w 4 to już nawet nie chce mi się odpalać kolejnych odcinków.
Obawiałem się, że ta część opowieści - jedna z trudniejszych - będzie skopana na całym froncie. IMHO wszyscy dali radę. Jeden z lepszych odcinków.
Po zeznaniach June spotykają tłum, który wiwatuje na ich cześć. Wciąż są w Kanadzie. Czy tylko ja nie rozumiem tej sceny? WTF?
Serce za Nickiem. Rozdarcie za Hannah. Piękny wybuch złości na końcu po wieściach od "Ambasadora". W sumie dobry odcinek na tle średniego początku sezonu.
Dalej nie lubię June w tym sezonie, ale też kto wie jakbyśmy się zachowywali po tym co ona przeszła.
Już tylko w czasie pierwszego odcinka zdążyłam totalnie się rozpaść. Nie jestem w stanie niczego tu oceniać...
Ile osób straciło życie z powodu - mniej lub bardziej rozsądnych - decyzji June? Ile jeszcze straci?
Po genialnej pierwszej serii, którą obejrzałam z zapartym tchem było coraz gorzej. Scenariusz odjechany, nagle przemieszczanie się między Gileadem a resztą Ameryki jest bezproblemowe. Główna bohaterka stała się Supermenką. Całość niespójna, nielogiczna i zagmatwana. Ale zakończenie przynajmniej ma doskonałą oprawę...
Zastanawia mnie, skąd taka pewność że to Nick jest ojcem dziecka June skoro sypiała jednocześnie z nimi dwoma? Z Fredem podczas ceremonii oraz w Jezebel a z Nickiem z własnej woli. Na dodatek teraz kiedy Serena jest w ciąży, wygląda na to że Fred jednak nie jest bezpłodny - czego nigdy przecież nie stwierdzono.