Jednym z pierwszych seriali aktorskich, z którymi miałem styczność byli dla mnie "Przyjaciele". Obejrzawszy (chyba) wszystkie odcinki, polubiwszy bohaterów i doceniwszy genialne żarty uznałem, że to najlepszy serial, jaki kiedykolwiek powstał. Oj, myliłem się... Nie zrozumcie mnie źle - "Przyjaciele" są niezwykle uniwersalnym, zabawnym i pięknym dziełem, ale "Kroniki Seinfelda"... To jest już wyższy poziom... W czym tkwi sekret tego arcydzieła? Ponownie porównam do "Przyjaciół" - poza tym, że to genialna komedia, to przede wszystkim jest to także wzruszająca historia o dorastaniu, z kolei "Kroniki Seinfelda" są pozbawione tego elementu, dzięki czemu wszystko idzie na komedię, co mnie oczarowało. Seinfeld i jego paczka są bohaterami statycznymi - o ile wszyscy przyjaciele (poza Joey'em) w końcu biorą śluby i rodzą dzieci, tak u Seinfelda i jego paczki stan cywilny się w ogóle nie zmienia. Nawet gdy któremuś z czwórki przyjdzie do głowy, aby się ustabilizować, pomysł ten szybko wyleci mu z głowy, a nawet jeśli będzie w to brnąć, to los zadba, aby do tego nie doszło. Szczególnie należy pochwalić aktorów, a już w szczególności Micheala Richardsa jako Kramera, Wayne'a Knighta jako Newmana i Jasona Alexandra w roli George'a Costanzy. Ci trzej goście odwalają takie akcje, że niezależnie, co robią - ryczysz ze śmiechu. Dodam, że Seinfeld jest wybitną satyrą społeczną, w której wyśmiewane są wszystkie ludzkie dziwactwa i wady. Co najciekawsze pomimo takiego nagromadzenia wariactwa i faktu, że protagoniści nie mogą pełnić funkcji autorytetu, to "Kroniki Seinfelda" uczą nas jednej, bardzo przydatnej rzeczy - Nie wychodzi ci w życiu? Tak jak Jerry, George, Kramer i Elaine zmień swoje żale w żarty i idź dalej!