Myślę, że to zdanie dobrze podsumuje pierwsze trzy odcinki Andora. Gilroy genialnie obdziera widza z zakorzenionych w nim schematów i przekonań, wiele jest takich scen. Podam jedną, gdy grupa buntowników wyzywa siebie na pojedynek, to w głowie miałem obraz pojedynku rodem z westernów, a tutaj mamy grę typu papier, kamień i nożyce!
Całość to wstęp do liźnięcia wydarzeń, które dopiero nastąpią. W dialogach czuć napięcie (rozmowa Dedry z matką Syrila, to było coś cudownego) i to one stanowią bardzo jasny punkt tych 3 odcinków wraz z jego fantastycznymi kadrami
Serial jeszcze bardziej nam pokazuje zwykłą, codzienną stronę gwiezdnych wojen i dramat zwykłych ludzi oraz kapitalne zwyczaje, która są naturalne, bo wydają nam się dziwnie, jak prawie większość obcych kultur.
Poruszający jest wątek Mon Mothmy, która musi wybrać większe dobro, ponad swoje i jej rodziny. Ciągle gra i uśmiecha się fałszywie, gdy to powoli ją wykańcza. Rzuca się w wir zabawy, a rebelia zawsze będzie na pierwszym miejscu po decyzji, którą podjął Luthen.
To dobry, solidny wstęp, nie ma efektu wielkiego wow, ale w końcu to slown burn i przed nami cała rewolucja!
Nie wiem czy tylko mi, ale Syril już od pierwszych odcinków odcinków w pewnym stopniu przypominał pewnego agenta FBI z serialu Twin Peaks. I choć w miarę poznawania go w odcinkach wrażenie słabło, tak cała scena z jego matką w trzecim odcinku nowego sezonu jeszcze bardziej umacnia vibe tamtego serialu. Brawa dla scenarzystów i samego Gilroya za te subtelne smaczki.