Recenzja serialu

Kaos (2024)
Georgi Banks-Davies
Runyararo Mapfumo

Pokój zapanuje, kiedy trójka się zjednoczy

Jeśli tylko lubicie groteskową zabawę mitologicznymi motywami, a absurdalny humor w rodzaju "Dobrego miejsca" nie jest Wam obcy, to przy "Kaosie" spędzicie miło kilka wieczorów. 
Pokój zapanuje, kiedy trójka się zjednoczy
Mity greckie, opowieści o bogach i herosach, Zeusie, Herze, Orfeuszu, Minosie i Ariadnie towarzyszą nam w różnej formie od lat. W szkole poznajemy ich najbardziej klasyczne wariacje, ale to historie, które na stałe zakorzeniły się w popkulturze. Niezależnie od tego, czy mówimy o mniej lub bardziej ambitnych blockbusterach ("Starcie tytanów", "Troja"), kinie familijnym ("Percy Jackson i bogowie olimpijscy"), grach wideo (seria "God of War") czy komiksach Marvela – greckie mity są pożywką dla kolejnych zastępów scenarzystów i reżyserów, a ich reinterpretacje mogą iść w najróżniejszym kierunku. O dekonstrukcję w postmodernistycznym kluczu pokusił się już między innymi Neil Gaiman ("Amerykańscy bogowie", "Sandman"), a teraz w jego ślady udaje się Charlie Covell, prezentując "Kaos", nowy serial platformy Netflix.


Greccy bogowie rządzą światem, pociągając za sznurki z ukrycia. Zeus (Jeff Goldblum) i Hera (Janet McTeer) żyją na Olimpie, który przypomina luksusową willę z basenem. Posejdon (Cliff Curtis) rzadko opuszcza swój wypasiony jacht, a Hades (David Thewlis) zarządza zbiurokratyzowanymi Zaświatami niczym przeciętny, nieszczęśliwy urzędnik pod krawatem. Kreta to miejsce jakby spoza czasu, wypełnione reliktami lat 80. (stare telefony, samochody) i świątyniami, w których oddaje się cześć bogom. Gdy jedna z nich zostaje zbezczeszczona, Zeus popada w paranoję wywołaną rymowaną przepowiednią. Czy naprawdę nadchodzi koniec panowania bogów?

"Kaos" to wielowątkowa zabawa grecką mitologią, której postmodernistyczny charakter objawia się zarówno w formie, jak i treści. Ta pierwsza jest krzykliwa: naznaczona dynamicznym kontrapunktowym montażem i wielokrotnie przełamująca czwartą ścianę – ironiczny narrator, Prometeusz (Stephen Dillane), z lubością zwraca się w stronę widzów lub w milczeniu spogląda w kamerę niczym Jim z "The Office". Zapomnijcie o przezroczystej konwencji języka filmu – tu specjalnie uwypukla się sztuczność świata przedstawionego, compilation score wypełniają popowe i rockowe hity, a efekciarstwo jest podstawowym środkiem wyrazu. Podobną strategię zastosowano w poprzednim serialu Covell, "The End of the F***ing World", będącym wariacją na temat "Bonnie i Clyde’a" oraz "Prawdziwego romansu" i zrealizowanym na bazie powieści graficznej Charlesa S. Forsmana.


W parze z rozbuchaną formą idzie fabuła miksująca znajome elementy w często nieoczekiwany sposób. Na pierwszy rzut oka wszystko to znamy – zarozumiałość Zeusa, zimne opanowanie Hery, historię o labiryncie króla Minosa, a także romantyczne poświęcenie Orfeusza. Tylko że "Kaos" przedstawia te wydarzenia w krzywym zwierciadle. Weźmy Orfeusza (Killian Scott) – gwiazda muzyki rzeczywiście schodzi do Hadesu, by przywrócić do życia żonę (Aurora Perrineau), ale ma też sporo za uszami. Czyny Orfeusza napędzają więc wyrzuty sumienia, a nie płomienna miłość (a nawet jeśli – to w bardzo samolubnym wydaniu). Podobne zmiany, niekiedy bardziej, niekiedy mniej subtelne, znajdziemy w innych wątkach, które również inaczej rozkładają fabularne akcenty, niż kojarzymy z Parandowskiego (relacja Hadesa i Persefony, historia o Ariadnie i Minotaurze itd.).

Reinterpretacja i dekonstrukcja znanych od lat opowieści w połączeniu z energetyczną stroną formalną zapewniają serialowi świeżość. Jednak ani wciągająca fabuła, ani przedstawione tu odwieczne dylematy (czy próba powstrzymania przepowiedni tak naprawdę nie doprowadzi do jej spełnienia?) nie byłyby nawet w połowie tak zajmujące, gdyby nie konsekwentna realizacja oraz potraktowane z dystansem kreacje aktorskie. Na czoło wysuwa się oczywiście Jeff Goldblum, grający w charakterystycznej dla siebie manierze, w roli znerwicowanego, kapryśnego Zeusa (występem zainteresowany był Hugh Grant, co mogłoby z ciekawym skutkiem wpłynąć na dynamikę całego serialu). W ukazaniu bogów można znaleźć elementy krytyki wyższych klas społecznych. Siedzący na Olimpie mąż (i brat) Hery, w dresowych spodniach, znudzony otaczającym go bogactwem, a jednocześnie kurczowo trzymający się starego porządku, jest tego najjaskrawszym przykładem.


Covell, która napisała wszystkie osiem odcinków i wyprodukowała serial, tworzy spójną, choć eklektyczną na wielu poziomach wizję świata zamieszkanego przez bogów i śmiertelników. Bo choć estetycznie raz mamy tu pastelowego Wesa Andersona (Olimp), a raz czarno-biały rumuński dramat o monotonnej harówce (Hades), to w ramach świata przedstawionego wszystko znajduje uzasadnienie. Jeśli tylko lubicie groteskową zabawę mitologicznymi motywami, a absurdalny humor w rodzaju "Dobrego miejsca" nie jest Wam obcy, to przy "Kaosie" spędzicie miło kilka wieczorów. Lekki ton, szalone pomysły i szczypta etyczno-filozoficznych rozkmin (Czy w dzisiejszych czasach ludziom w ogóle potrzebni są bogowie? A może to bogowie potrzebują ludzi?) to mieszanka, która tym razem naprawdę się Netflixowi udała. Otwarte zakończenie budzi apetyt na więcej – tym bardziej że jeszcze wiele mitów zostało do opowiedzenia na nowo.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?