Całe "Arcane" jest trochę jak sama Jinx. Charakterne, seksowne, ekscytujące. Widowiskowe, teatralne, robiące wrażenie. Pęknięte, nierówne, sinusoidalne. Kiedy przyjrzeć się temu trochę bliżej, to
Pierwszy sezon "Arcane" stał przed trudnym zadaniem. Zaspokoić oczekiwania fanów uniwersum, ale i przyciągnąć widzów, którzy nigdy nie grali w "League of Legends". Pogodzić biznesowe plany Riot Games, któremu zależało na podkręceniu zainteresowania swoim flagowym produktem i rozbudowaniu całej franczyzy, z artystycznymi aspiracjami francuskiego studia Fortiche, chcącego wykorzystać wielki budżet do poszerzenia możliwości animacji. Koordynującym skomplikowany, wieloosoby, drogi projekt – Alexowi Yee i Christianowi Linke – udało się to wszystko pogodzić, więcej nawet: stworzyli serial nie tylko szalenie popularny, ale i odważny; niebojący się swobodnie interpretować i modyfikować lore'u świata Runeterry, konsekwentnie trzymający się klasyfikacji wiekowej 16+ (starszej niż spory procent graczy "LoLa"), wymagający od widza skupienia na śledzeniu wydarzeń.
Netflix
Drugi sezon "Arcane" stał przed jeszcze trudniejszym zadaniem. Musiał doskoczyć do wysoko zawieszonej przez poprzednika poprzeczki i oczekiwań fanów, które przez trzy lata zdążyły bardzo urosnąć. Musiał nie tylko rozwinąć liczne wątki zapoczątkowane w pierwszym sezonie, ale też jakoś je połączyć i zgrabnie zakończyć, bo okazało się, że kolejna część tej historii nie powstanie. Nie mógł stracić też z oczu celu Riotu, którego sukces "Arcane" popchnął do zaplanowania kolejnych produkcji; i dlatego właśnie w drugim sezonie na marvelowską modłę pojawiają się wątki, które służą zapowiedzeniu tych nowych historii (Noxus, Czarna Róża). Wprowadzony motyw multiwersum również jest bardzo na rękę twórcom, bo umożliwia kolejne odstępstwa od kanonu i swobodne podejście do historii poszczególnych championów. Chociaż "Arcane" to najdroższy serial animowany wszech czasów (około 250 milionów budżetu), a wszystkie jego klatki zostały przygotowywane wyjątkowo starannie, niebanalnie i w sporej części ręcznie, to finał nie obył się bez pewnych uproszczeń, kompromisów i skrótów – tak, by wszystkie cele udało się pogodzić na przestrzeni zaledwie sześciu godzin.
Uwaga na spoilery!
Z jednej strony przyśpieszenie wydarzeń posłużyło serialowi na korzyść, a z drugiej mu zaszkodziło. Niby cała narracja pozostaje zwarta i dynamiczna, pozbawiona fillerów, lepiej też nie przedłużać w nieskończoność opowieści i ze sceny zejść niepokonanym, zanim serial się przeje, a twórcy wypalą. Ale czuć też wyraźnie, że całość skorzystałaby na nieco dłuższym poprowadzeniu tej historii, większym namyśle nad logiką i przyczynowo-skutkowością wydarzeń, na nieco lepszym umotywowaniu bohaterów, których priorytety i charaktery zmieniają się czasem co odcinek.
Netflix
Ekipa tuszuje niedociągnięcia scenariusza tym, co umie najlepiej: dodatkowymi sensami w obrazach, "teledyskami" służącymi jako recap wydarzeń, sztuczkami audiowizualnymi i nieskończoną kreatywnością w projektowaniu sekwencji. Jest to działanie efektywne i efektowne zarazem; narracja audiowizulna płynnie przeprowadza nas przez wszystkie elipsy i skróty, a animatorzy pod kierownictwem Barthelemy'ego Maunoury'ego po prostu popisują się swoimi umiejętnościami. Od malowanej węglem sekwencji pogrzebu przez wszystkie niesamowite wcielenia Viktora po akwarelowe wspomnienia z dzieciństwa sióstr wykonane przez współautorkę "Jaskółek z Kabulu" – twórcy "Arcane" doskonale rozumieją zasadę show not tell oraz to, że żyjemy w czasach obrazkowych, że to przede wszystkim opakowanie sprzedaje produkt, a o sukcesie serialu decyduje jego estetyka i podatność na wycinanie z niego TikToków; młodsze pokolenia błyskawicznie chwytają bardziej skomplikowane środki audiowizualnej narracji, które dla ich rodziców mogą być już gorzej zrozumiałe.
"Arcane" najlepiej działa właśnie jako doznanie. Jeśli zaczniemy nadmiernie analizować wydarzenia, łatwo stracić całą przyjemność z seansu. Ogląda się to jak kompilację cutscen wyładowanych dopaminowymi wyrzutami; ale bez samej rozgrywki, która do nich doprowadza. Przez to powstaje wrażenie, że wszystko dzieje się za szybko i za łatwo, a sami bohaterowie tracą wiarygodność. Vi w jednym odcinku chce zabić Jinx, w następnym łączy z nią siły. Cait jest tak zdeterminowana, by pomścić śmierć matki, że nie zawaha się ryzykować życiem dziecka, ale gdy już udaje jej się schwytać morderczynię – i wysoce niebezpieczną osobę zarazem, ważnego politycznie zakładnika – niefrasobliwie przyzwala na uwolnienie jej z celi przez siostrę. Mel w chwilę po odkryciu swojej mocy (której zasady działania musimy brać na wiarę) jest na tyle potężna, by przechytrzyć i pokonać swoją mistrzynię.
Postacie noszą miejscami nader ciężki plot armor i przeżywają rozwój poza kadrem, ale za to świetnie działają na poziomie symbolu i to jest jak najbardziej OK. Galeria osobowości jest wyrazista, nawet jeśli bazuje na ogranych archetypach. Mamy ekscentryczną i genialnie utalentowaną outsiderkę (Jinx), jest strong-silent-butch lesbijka o dobrym sercu (Vi), elegancka i inteligentna polityczka (Mel), są wreszcie dwie twarde wojowniczki, które z niejednego pieca jadły (Sevica i Ambessa). Wymieniłam same kobiety? Tak, bo świetnymi babeczkami ten serial stoi. "Arcane" zdaje test Bechdel śpiewająco.
Netflix
Wzruszenia dostarczane przez serial wynikają z odpowiednio oddziałującej na widza muzyki, wyjątkowo realistycznej (bez efektu doliny niesamowitości) mimiki postaci, doskonale zsynchronizowanego z ruchem warg aktorstwa głosowego, umiejętnego wykorzystywania emocjonalnych klisz (śmierć dziecka, odnalezienie ojca). Rzadko nośnikiem wrażeń jest sama opowieść. Przykładem tego, jak twórcy samą narracją audiowizualną windują ograny pomysł scenariuszowy do rangi świetnej, przejmującej sekwencji, jest poświęcenie Ishy. Na papierze jej decyzja jest jednocześnie przewidywalna (od samego początku wydaje się jasne, że przyjaźń z Jinx skończy się dla małej czymś tragicznym) i bezcelowa, bo praktycznie bez wpływu na fabułę. Natomiast poprzez kontrast między perspektywą widza i perspektywą samej Ishy, którą przyjmują artyści, scena wzrusza i przeraża zarazem – oto oglądamy bowiem jej samobójstwo jako moment triumfu, z podniosłą muzyką w tle i radosnymi przebitkami na wspomnienia związane z Jinx.
We wszechobecnym pośpiechu nie ma też czasu na zwyczajne pobycie w tym świecie. Duży urok pierwszego sezonu polegał m.in. na włóczeniu się po brudnych zaułkach i pubach Zaunu oraz przebywaniu na posiedzeniach rady i poznawaniu kultury mieszkańców Piltover. W drugim sezonie świat podwójnego miasta – pomimo rozszerzenia go do alternatywnych rzeczywistości i kosmicznych wymiarów – staje się pusty i mały, zredukowany do wybranych postaci i wątków. Gdzie jest wojna między miastami i co skłoniło Zaun do przyłączenia się do znienawidzonego Piltover przeciwko siłom Viktora? Nie wiemy tego, bo po tak ciekawie zarysowanym, wieloletnim konflikcie klasowym rozejm zostaje wypracowany poza kadrem. Gdzie poszli wyznawcy Jinx po wypuszczeniu ich z więzienia i czemu w ogóle miał służyć ten wątek? Jeśli pokazaniu Jinx jako bohaterki uciśnionych, to można kupić ten przykaz tylko, jeśli zapomnimy, kim była ta postać w poprzednim sezonie – czyli prawą ręką najgroźniejszej osoby w dolnym mieście, aktywnie pomagającą mu w sprawowaniu władzy, bynajmniej niestroniącą od mordowania Zauńczyków i ogólnie niezbyt lubianą przez "swoich". Dużo lepszym zwiastunem rewolucji byłby Ekko. Brakuje konsekwencji, za dużo trzeba sobie dopowiadać; mam też wrażenie, że drugi sezon o wiele bardziej niż pierwszy wymaga znajomości lore "LoLa", żeby nadążać za wydarzeniami.
Netflix
"Arcane" bardzo lubi foreshadowing i pokazywanie wydarzeń przed ujawnieniem ich sensu. Wątki wyprawy Jayce'a czy też Czarnej Róży wyjaśniają się dopiero pod koniec i pomimo zaufania do twórców można mieć momentami poczucie chaosu. Przykład takiego zabiegu, który w pierwszym kontakcie wydaje się okropnym scenopisarskim lenistwem, ale zyskuje z czasem, jest wskrzeszenie Vandera. Magiczne przywrócenie do życia dawno zmarłej postaci może nie ociera się jeszcze o "Somehow Palpatine Returned", ale to zawsze jest tani wybieg; w tym konkretnym przypadku pachnący nieco nieumiejętnością scenarzystów do wymyślenia innego sposobu na skłonienie sióstr do współpracy, pozwalający też w prosty sposób wywołać emocje w scenie przytulenia odnalezionego ojca. Na szczęście Vander – chociaż ostatecznie umiera – okazuje się istotny fabularnie: jego poszukiwania gromadzą wszystkich potrzebnych bohaterów w jednym miejscu, doprowadzają Ambessę do Viktora, a pokazanie jego cierpienia nadaje bardziej personalny wymiar wątkom dotyczącym konsekwencji naukowego postępu. Vander nabiera też dość oczywistego znaczenia metaforycznego, bo dla Vi i Jinx staje się uosobieniem traum z przeszłości, powracającym do nich w ciele bestii. Bohaterki najpierw muszą tego swojego potwora rozpoznać, uswoić i utulić, ale ostatecznie będą musiały się z nim zmierzyć i pożegnać. Jinx tę walkę przegra, trudna przeszłość pociągnię ją w dół. Vi ocaleje i będzie mogła żyć dalej.
Dualizm był motywem przewodnim pierwszego sezonu. Szkoda, że dickensowsko-steampunkowa opowieść o społecznych nierównościach została zarzucona bez satysfakcjonującej puenty. Jednak pomimo końcowego skrętu w stronę sztampowej walki "dobrzy vs źli", serial nadal jest opowieścią przede wszystkim o tym, jak kształtuje nas otoczenie. O cyklu, którym jest tutaj nie tylko morderstwo, ale i powielanie toksycznych wzorców, przechodzących z Silco na Jinx, a z Jinx na naśladującą ją Ishę. Wątek Cait wymownie pokazuje, jak formatują nas okoliczności, jak łatwo uprzywilejowana, bogata, bystra dziewczyna może zamienić się w to, z czym sama walczy.
A walczy, jak wiemy, z Jinx. Też przez całe dwa sezony walczyłam z Jinx – czy raczej z moimi sprzecznymi uczuciami do niej. Nie odmówię tej bohaterce nonszalanckiego uroku, a Elli Purnell dubbingowego mistrzostwa w tej roli. Jestem już jednak zmęczona Jokerowymi klonami w popkulturze. Romantyzowanie chorób psychicznych, pokazywanie ich jako czegoś tragicznie pięknego i wyjątkowego, jest szkodliwe i nieuczciwe wobec osób, które się z nimi zmagają, nie używając przy tym własnych zaburzeń do usprawiedliwiania samych siebie. Irytuje mnie też używanie choroby jako wytrychu. Vide: po masowych morderstwach bohaterki w pierwszym sezonie i zorganizowanej przez nią w finale, wskazującej na zatracenie się w szaleństwie, rodzinnej kolacyjce à la makabryczny poczęstunek z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", twórcy w drugim sezonie postanawiają ot tak "wyłączyć" jej zaburzenia i każą zachowywać się w pełni funkcjonalnie oraz racjonalnie, gdy wymaga tego sytuacja (bo na przykład trzeba zaopiekować się dziewczynką albo pomóc ojcu). Problemy psychiczne tak nie działają. Od Jinx odpycha mnie też jej skrajny brak poszanowania dla cudzego życia i egotyzm. W żadnej interakcji z Vi nie wyraża zainteresowania tym, co działo się z jej siostrą po ich rozstaniu; ważne jest tylko to, co Vi zrobiła jej. Nawet jeśli cierpi po śmierci Silco, nie przejawia żadnej skruchy i autorefleksji związanej z tym, że go zabiła: ważne jest tylko to, jak jego brak wpłynął na jej życie. Gdybym wciąż miała piętnaście lat, uważała "Urodzonych morderców" za najlepszy film w historii i rysowała mroczne obrazki na marginesach szkolnych zeszytów, to tak, pewnie też kupiłabym sobie bluzę z Jinx w Croppie. Dzisiaj znacznie więcej współczucia mam jednak do takich postaci jak Ekko i Vi; równie mocno, jeśli nawet nie bardziej, doświadczonych przez los, a mimo tego nie pozwalają oni złamać swojego charakteru i nie wyładowują swojego bólu na niewinnych ludziach.
Serialowi udało się jednak wzbudzić we mnie współczucie do Jinx, co po poprzednim sezonie wydawało się niemożliwe. Twórcy osiągnęli to nie poprzez pokazanie jej relacji z Ishą, ani zbliżenie jej ponownie do Vi, ale za sprawą tego, co dzieje się w siódmym odcinku, być może najlepszym w całym "Arcane" (dla mnie na pewno najbardziej poruszającym). Steampunkowy "Przypadek" Kieślowskiego, fantastyczny efekt motyla – twórcy otwierają alternatywną linię czasową, w której z wyjątkową czułością po prostu pokazują, jak szczęśliwa mogłaby być Jinx (a właściwie – Powder), gdyby jej życie potoczyło się troszkę inaczej, i jak rozwinęłoby się Zaun, gdyby hextechu nie wynaleziono. Subtelne i mocne zarazem. Niestety czasu nie da się już cofnąć: nie więcej niż o te cztery sekundy. Po tak pięknym pożegnaniu bohaterka mogła już tylko umrzeć... Chociaż twórcy ewidentnie zostawili sobie otwartą furtkę na przywrócenie tej postaci w przyszłości.
Całe "Arcane" jest trochę jak sama Jinx. Charakterne, seksowne, ekscytujące. Widowiskowe, teatralne, robiące wrażenie. Pęknięte, nierówne, sinusoidalne. Kiedy przyjrzeć się temu trochę bliżej, to pod tym hipnotyzującym show odkryjemy przede wszystkim zmarnowany potencjał i niespełnione marzenie. Coś, co mogło być piękne, ale po drodze zbyt wiele razy się potknęło. Jednak to prawdziwe piękno – jak powiedział Viktorowi Jayce – kryje się właśnie w niedoskonałościach. W przededniu naszej własnej "glorious evolution" – szarżującego postępu AI – działania Viktora zyskują niepokojąco aktualny wydźwięk, a samo "Arcane" może okazać się jedną z ostatnich tak wysokobudżetowych animacji przygotowanych wysiłkiem rąk, wrażliwości i umysłów ludzi. Konflikt Zaun vs Piltover okazał się ostatecznie konfliktem człowiek vs technologia.