Dawno, dawno temu, przed aferą premiową i nietrafionym karnym z Portugalią, była sobie reprezentacja Polski. To czasy futbolu pamiętane jak przez romantyczną mgłę. Premierem kraju jest wówczas Hanna Suchocka, na Stadionie Dziesięciolecia kwitnie największy bazar w Europie, a pamiętane z poprzedniego systemu gigantyczne kolejki ustawiają się do pierwszej restauracji McDonald's. Piłka jest inna; niby wciąż kulista, a jednak trochę kanciasta; niby profesjonalna, ale też bez przesady. Czasem nie starcza na nowe korki czy rękawice, ale to w sumie tylko błyszczący bajer. W końcu zawodnikiem i tak jest się tylko na pół etatu, drugie pół wypełnia bycie człowiekiem. Zamiast diety ścisłej – piwna piana na wąsach i papieros w dłoni. Zamiast wyuczonych formułek w wywiadach i panowania nad wizerunkiem – młodzieńczy freestyle osobowości. Zamiast izolujących się od świata półbogów – zwykłe chłopaki, trochę speszone nadziejami, które pokłada w nich naród.
Netflix
W tym czasie polska piłka po latach dobrej passy znów zwraca się w kierunku mitotwórczej gawędy o przeszłości. Rozpamiętywana klątwa Zbigniewa Bońka potęguje marazm w narodzie, przekonanym o własnej bylejakości i wstydliwie zerkającym na sukcesy Zachodu. Stan polskiej piłki jest trochę jak lustro odbijające społeczne kompleksy w ogóle. Czuć to też w niedoinwestowanym PZPN-ie, gdzie po korytarzach niesie się nieśmiałe echo rewolucji; wciąż zbyt stłumione, by przekonać związkowy beton do zdecydowanych działań, ale wystarczające do wywołania jakiejś wymiernej reakcji. Naciski reformatorów pozwalają na wypracowanie kompromisu. Choć w pierwszej reprezentacji ma zmienić się niewiele, ta druga, młodzieżowa, zostaje powierzona Januszowi Wójcikowi; obiecującemu trenerowi z nowoczesną wizją gry. Cel? Awans na Igrzyska Olimpijskie poprzez zajęcie pierwszego miejsca w grupie z Anglią, Turcją i Irlandią. Nasze własne Mission: Impossible.
Kontekst zarysowany przez "1992: Wielką grę" zdaje się fundamentalny dla zrozumienia, dlaczego gdy mój dziadek z ojcem zaczynają dyskusję o reprezentacji Wójcika, ich głos po 30 latach wciąż drży z ekscytacji. Trzyodcinkowy serial Michała Bielawskiego chwyta jej fenomen od każdej możliwej strony, nie tylko regularnie wchodząc w pęknięcia narodowego pomnika, ale i tłumacząc, dlaczego w ogóle został on zbudowany. Robi to przeważnie ustami innych, przeplatając gadające głowy byłych piłkarzy, trenerów i dziennikarzy z archiwalnymi momentami naprzemiennej chwały i młodzieńczej lekkości ducha. Moc serialu Bielawskiego leży więc nie w formie (choć jak na skromną produkcję Viaplay, "1992" jest wyprodukowany bez zarzutu), ale w tym, co w opowieściach o futbolu najpiękniejsze – sile anegdoty. I chociaż samym skierowaniem kamery na Orlęta Wójcika reżyser składa im kolejny symboliczny wieniec, wie dobrze, że najciekawszym pozostaje ludzkie oblicze zawodników. Po pierwsze dlatego, że ta wizja przeszłości jest nostalgiczną odtrutką na dzisiejszy skomercjalizowany futbol, zamieniający współczesnych piłkarzy w podporządkowane PR-owi cyborgi albo wypłukane z osobowości banery reklamowe. Po drugie: bo właśnie w zachowanych przez pamięć emocjach, a nie w suchych wydarzeniach boiskowych, kryje się prawdziwa wartość tego sportu. Wartość, którą, w odróżnieniu od medali czy pucharów, można obdarzyć miliony.
Netflix
W "Wielkiej grze" trafnie chwyta to niemal każda z gadających głów. Mówi o tym reżyser Janusz Zaorski, wspominający, jak wokół wyniesionego przez siebie samotnie na zewnątrz telewizora z transmisją półfinałowego meczu szybko zgromadziło się kilkudziesięciu przypadkowych kibiców. Mówi też dziennikarz Janusz Basałaj, wpisujący niespodziewane sukcesy kadry w ogólnonarodową emocję przezwyciężenia europejskich kompleksów. Najpiękniej mówi jednak Wojciech Kowalczyk – kiedyś ofensywny fundament reprezentacji, dzisiaj zgorzkniały cynik, ironicznie analizujący miernotę polskiej piłki w internecie. Gdy wspomina wygrany 6:1 mecz z Australią, wieczna maska zblazowanego szydercy znika, a twarz nawiedza niewinny dziecięcy uśmiech. Odtwarzając z pamięci ostatnią akcję meczu, Kowal pamięta wszystko: ułożenie nogi przy podaniu, stronę boiska, na którą zagrana została piłka, czy tempo, z jakim przyjaciele z drużyny wykonywali kolejne zagrania. Na moment znowu staje się "dawnym sobą", rozmarzonymi oczami patrząc na wspomnienie osobistej chwały oprawione później w ramkę przez kolejne pokolenia Polaków.
Nietrudno się tej emocjonalności dziwić. To, co dla nas jest społecznie uświęconym ostatnim wielkim sukcesem polskiej piłki, dla bohaterów "Wielkiej gry" było przecież dopiero początkiem sportowej kariery. "Oni grali już w najlepszych klubach, Realu Madryt, FC Barcelonie. A my? Siarka Tarnobrzeg, Igloopol Dębica…" – mówi w pewnym momencie były reprezentant Andrzej Juskowiak, wskazując z jednej strony na bagaż nadziei i ambicji Orląt, z drugiej na różnicę klas w finałowym starciu. Ta przepaść jest przez Bielawskiego zresztą tematyzowana. Archiwalna relacja z olimpijskiego wyjazdu do Barcelony to wzruszający dziś zapis zachwytu światem, rozpostarty od pierwszych liźnięć blichtru i sławy po ekscytowanie się darmowymi posiłkami na zawodniczej stołówce. Motywacja do zwycięstwa zderza się wówczas z młodzieńczą beztroską reprezentantów, którzy za dnia grzeją się ciepłem katalońskiej plaży, a po meczach "regenerują się" w okolicznym barze dla lokalsów. Bardziej niż atletyczne posągi przypominają wtedy dzieciaki zabrane pierwszy raz na zagraniczną kolonię. Być może dlatego, że, przynajmniej częściowo, faktycznie nimi są.
Netflix
"Wielka gra" to dokumentalny obraz piłki, której już nie ma – wyparł ją tryumf samodyscypliny, kult sportowej długowieczności i niespotykana skala konkurencji. To zmiana na pewno z korzyścią dla statystyki, mniej dla kulturowego wymiaru futbolu. Serial Bielawskiego przypomina o tym innym obliczu narodowego sportu; być może nieco chałupniczym, ale i rozkochanym we własnym rebelianckim potencjale. Nie dać się ponieść tej wizji jest równie trudno, co euforii po strzelonej bramce w dogrywce.