Wydane cztery lata temu "Metroid: Samus Returns" autorstwa kustoszy "Castlevanii", studia MercurySteam, udowodniło, że zespół z Hiszpanii doskonale czuje klimat legendarnej serii Nintendo, a przy
Wydane cztery lata temu "Metroid: Samus Returns" autorstwa kustoszy "Castlevanii", studia MercurySteam, udowodniło, że zespół z Hiszpanii doskonale czuje klimat legendarnej serii Nintendo, a przy okazji pokazało (razem z wieloma mniejszymi produkcjami indie jak np. "Hollow Knight"), że po latach gatunkowej stagnacji wciąż jest zapotrzebowanie na ten niszowy odłam platformówek 2D. Po pokonaniu ograniczeń 3DS-a za sprawą remake'u "Metroida II", przyszła pora na Switcha i chrzest bojowy w postaci pierwszej w pełni oryginalnej historii od, bagatela, 19 lat. Jak twórcy spisali się tym razem?
Nintendo
"Metroid Dread" to bezpośrednia kontynuacja wydanego w 2002 roku na Gameboya Advance "Fusion". Po wydarzeniach z planety SR 388 i wytępieniu populacji pasożyta X (jak się okazało, pozornym), galaktyczna federacja odbiera transmisję wideo, na której zarejestrowano niebezpieczny mutagen, tym razem występujący na planecie zwanej ZDR. Z uwagi na wysokie ryzyko zostaje tam wysłany statek zwiadowczy wyposażony w bezzałogowe drony E.M.M.I., przystosowane do przechwytywania materiału biologicznego. Jak to zwykle w opowieściach o Metroidach bywa, łączność ze statkiem zostaje zerwana, a na miejsce udaje się nie kto inny jak pierwsza łowczyni nagród gier wideo, Samus Aran. Na miejscu okazuje się, że brak łączności jest w całej sytuacji najmniejszym problemem. Ktoś bowiem zhakował system bezpieczeństwa całego kompleksu, w wyniku czego E.M.M.I. zapragnęły krwi i postanowiły rozszarpywać każdego w promieniu kilometra. Tak oto rozpoczyna się tytułowa "groza".
Nintendo
Samus już w pierwszej cutscence pozbawiona zostaje wszelkich ulepszeń, zatem ogromna część mapy pozostanie dla nas niedostępna do momentu odblokowania określonego power-upa. Rozgrywka w "Metroid Dread" to więc chleb powszedni każdego fana gatunku metroidvanii: zawiłe meandry labiryntu wypełnione są tutaj po brzegi przeszkodami, które pokonać będziemy mogli na określonym etapie zabawy. I chociaż gigantyczna mapa z rozległymi biomami na początku wydaje się przytłaczająca, twórcy bardzo sprawnie kierują nas przez kolejne warstwy eksploracji, nie odbierając przy tym poczucia swobody (to element który bardzo wyraźnie łączy "Dread" z "Fusion" będącą bodaj najbardziej przystępną dwuwymiarową odsłoną serii). W dalszym ciągu można się tu zaciąć, jednak sytuacje, w których biegamy rozpaczliwie po mapie, szukając nieodkrytych sektorów, występują tu zdecydowanie rzadziej niż w pozostałych grach z serii. Gra świetnie też rozwija znane z "Samus Returns" pomysły na zdynamizowanie rozgrywki. Mamy tu możliwość obierania dowolnego kierunku strzału, a bezpośrednie szarże przeciwników da się parować, posyłając adwersaża natychmiastową kontrą do krainy wiecznych łowów. Urozmaicono także bossfighty w które twórcy ponownie powtykali sekwencje przypominające bardziej interaktywną wariację na temat quick-time-eventów. I chociaż gwałtowne zmiany perspektywy zdają się pasować do formuły korytarzowego platformera jak pięść do nosa, gameplay w "Dread" sprawia wrażenie spójnej całości.
Nintendo
Gra zachwyca różnorodnością biomów i środowisk, w których stawiamy czoła kosmicznym adwersarzom. Obok typowych dla serii skalnych jaskiń mamy tu choćby fenomenalne zatopione miasto przywołujące na myśl "Bioshocka" czy pierwotną dżunglę rodem z "Avatara". Przewijają się też rozmaite motywy wiążące fabułę z rozgrywką: a to będziemy uganiać się za generatorami prądu, by oświetlić skąpany w absolutnej ciemności sektor przemysłowy, a to szukać ujścia dla wody, by bez przeszkód eksplorować zatopione rejony mapy. Pomysłowość jest zdecydowanie mocną stroną "Dreada", a dzięki diabelnie szczegółowemu otoczeniu każdy biom opowiada tu swoją historię, zwiastując przyszłe starcia na trzecim planie.
Nintendo
Zdecydowanie najświeższym elementem rozgrywki okazują się jednak zamknięte quasi-skradankowe etapy z E.M.M.I. w roli głównej. Złowieszcze roboty niestrudzenie patrolują zamknięte rejony mapy, a my musimy jak najszybciej dotarzeć do drugiego krańca sektoru. Sprint jako strategia niestety odpada, ponieważ system bezpieczeństwa po wykryciu nas odcina drogę ucieczki, aż do momentu gdy uda nam się uciec z pola widzenia piekielnego sentinela. Gdy przeciwnik nas dopadnie, mamy co prawda szansę na uchronienie się od natychmiastowego zgonu idealnym unikiem, ale wyczucie chwili, w której należy go wykonać, jest diabelnie trudne – w praktyce 9 na 10 przypadków bliskie spotkanie z E.M.M.I. kończy się dla Samus tragicznie. Trzeba przyznać, że ten element wyszedł twórcom naprawdę wybornie – zwłaszcza w pierwszych godzinach rozgrywki każdej wizycie w takiej komorze śmierci towarzyszą ciary na plecach. Na pewnym etapie otrzymujemy możliwość posłania danego E.M.M.I. do piachu przy pomocy specjalnej broni – jest to jednak w pełni uzależnione od fabuły gry, a i sam proces unieszkodliwienia nie jest pozbawiony emocji. Powolne ładowanie giwery w akompaniamencie upiornych pobrzdękiwań zmierzającego nieubłaganie w naszą stronę giganta, to mieszanka wybuchowa, która zostaje z graczem na długo. Groza nawiązująca do "Obcego" od zawsze była znakiem rozpoznawczym serii, a "Dread", zgodnie z obietnicą składaną przez tytuł, jeszcze mocniej atakuje gracza dusznym klimatem.
Nintendo
Muszę przyznać, że oprawa graficzna jest w "Metroid Dread" niepozorna. Początkowo wydawało mi się, że prosta geometria obiektów za bardzo przypomina wydane jeszcze przecież na 3DS-a "Samus Returns". Dłuższy kontakt z grą sprawił jednak, że zmieniłem zdanie – postęp graficzny jest olbrzymi, a pieczołowitość, z jaką twórcy zaprojektowali tu kilometry labiryntu, przebija poprzedniczkę po wielokroć. Nieustannie w oko wpadają tutaj cudne detale, a im dalej w grę, tym częściej zachwycała mnie szczegółowość trzeciego planu. Nie do przecenienia dla prezentacji i komfortu zabawy jest też obecność stałych 60 klatek animacji (w "Samus Returns" przeszkadzało mi wyłącznie niestabilne 30 fpsów). Jedynym poważnym mankamentem w "Dread" pozostaje wygląd cutscenek animowanych na silniku gry. Mało szczegółowe tekstury czy prowizoryczne oświetlenie ewidentnie opracowane były z myślą o prezentacji w dalekim planie. Kiedy więc kamera zbliża się do bohaterki, mocno daje to o sobie znać. To jednak nie psuje ogólnego obrazu – przez 99% czasu oglądamy grę w domyślnej formie, która, zwłaszcza w trybie gry na małym ekranie Switcha, prezentuje się fantastycznie.
Nintendo
Podsumowując: MercurySteam znowu to zrobiło. Panowie utrzymali pas mistrzowski w restaurowaniu dawnych marek i z etapu odtwórczego przeszli z marszu do kreacji. "Metroid Dread" znakomicie pogodziło tradycję z nowoczesnością i do zgranej talii kart zdołało wetknąć kilka asów. Po niemal dwóch dekadach Hiszpanie dostarczyli nam kontynuację "Fusion", która dorasta do oryginału. W stosunku do "Samus Returns" "Dread" można określić znaną formułą: więcej, mocniej, lepiej. Jakim sposobem podniosą poprzeczkę i uprzykrzą życie Samus Aran przy następnej okazji? Strach się bać.