Śmiercionośny wirus obrócił 99 procent populacji w krwiożercze zombie. Czterech wspaniałych - nerwowy Columbus (Eisenberg), prawdziwy ‘badass’ Tallahassee (Harrelson) i siostry Wichita (Stone) i
Miesiąc temu od premiery filmu minęło 7 lat, więc podejrzewam, że większość z was już słyszała o słynnym cameo. Gdzieś mniej więcej w połowie absurdalnie pewnego debiutu Rubena Fleischera jest niespodzianka pod postacią pojawienia się jednego z największych gwiazd kina komediowego (nazwijmy go MB). Cała scena jest mentalnie niezbalansowaną, lecz perfekcyjnie dostrojoną próbą MB przyćmienia samego siebie. Stawia poprzeczkę i pokazuje innym twórcom, jak powinno się to robić. MB odważnie wyśmiewa swoją karierę i dość szeroko postrzeganą egocentryczną naturę celebrytów, dogadza sobie rekwizytami z popularnego blockbustera, w którym wystąpił, odgrywając znane z niego sceny. Innymi słowy – folguje sobie pełną parą. W pokazaniu tego cameo "Zombieland" jest bez wątpienia świetny. I na szczęście nie tylko w tym.
To, co dzieje się przed i po scenie z MB, bez cienia wątpliwości zasługuje na aplauz zbliżony temu, jaki zebrał zdecydowany lider tego gatunku – "Wysyp żywych trupów". Ten film skupił się na ugruntowaniu akcji w rzeczywistych realiach naszego codziennego życia. Natomiast tutaj ma się wrażenie, że akcja "Zombieland" ma miejsce w szalonym świecie fantazji, gdzie małe, stare babcie mogą rozgniatać zombiaki wielkimi fortepianami. Gdzie apokalipsa zombie jest tylko wymówką do tego, by czwórka głównych bohaterów mogła ruszyć w trasę po Ameryce, z podejściem godnym dresom pierwszego lepszego osiedla, tak jakby USA należała tylko do nich. Wbijają się do luksusowych willi, korzystają z dobrodziejstw na które przed zaistniałą na świecie sytuacją nie mogli sobie pozwolić. I okazjonalnie, ale tylko okazjonalnie rozpłatają kilka gnijących czaszek o posadzkę asfaltu.
Jak może błędnie sugerować tytuł, zombie tak naprawdę nie mają w filmie żadnego znaczenia. Oczywiście – są wszechobecne, ciągle zagrażające i przygotowane na strzał w czachę z banjo, ale Fleischer jest bardziej zainteresowany w nakładaniu skóry na kości głównych bohaterów. Bardziej, niż powodowanie, że ta zostaje rozrywana przez gnijące paznokcie z resztkami zaschniętej krwi pod nimi obecnej. Z reguły filmy o zombie są wyłożone bohaterami, których ciężko polubić. Typowymi, rozgoryczonymi mięśniakami, dla których bycie rzeźnikiem to niedościgniona ambicja. Największe osiągnięcie "Zombieland" to zaprezentowanie widzowi czterech osób i próbę ich przeżycia w którą inwestuje całą swoją uwagę. Cyniczna Wichita i jej siostra Little Rock nie do końca wykorzystują swój potencjał i sprawiają wrażenie "niedopisanych" postaci. Za to w chłodnym jak lód Tallahasseem (człowiek z wrodzonym talentem do obracania nieumarłych w po prostu... umarłych) i w młodym Columbusie (lekko drwiący a’la Woody Allen, z paranoicznymi zasadami) reżyser odnajduje i ma do swojej dyspozycji klasyczny schemat typu buddy-movie. Dorzućcie do tego słynne cameo, a dostaniecie zombie-komedię, która stoi gnijące ramię w gnijące ramię z najlepszymi, jakie ten gatunek ma do zaoferowania.
Zabawny, trzymający w lekkim napięciu i pełen małych schludnych i starannych momentów, Zombieland sprawia, że Fleischer dołącza do grupki reżyserów – Romero, Raimiego, Snydera - których pierwsze filmy nie były jakimiś tam filmami o zombie. Tylko bardzo dobrymi filmami o zombie.