Banał historii o przestępczym światku został przykryty tak grubą warstwą emocji, że przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Film zwodzi i uwodzi, napina nerwy i rozluźnia je czarnym humorem.
Mamy na rynku kolejną pozycję z bogatego cyklu "Tajne akta dystrybutorów". Chodliwa pod każdą szerokością geograficzną kryminalna tematyka, rozgryzanie specyfiki wielonarodowego Londynu, końska dawka przemocy, seksu i oscarowa nominacja dla Viggo Mortensena nie wystarczyły, by ten kapitalny film choćby przemknął przez nasze ekrany. Na samą edycję DVD musieliśmy czekać aż trzy lata. Mówi się: lepiej późno niż wcale. Racja, ale "Wschodnie obietnice" ogląda się dziś ze stratą. W czasach emigranckiej gorączki, utwór uderzałby w odpowiednie struny i podsycał odpowiednie lęki. Teraz jest po prostu świetną gangsterką spod znaku zimnej wódki i gorącego barszczyku.
Rzecz jest dla dużych chłopców i twardych dziewczynek. Rosyjska mafia w stolicy Albionu, ciężkie życie prostytutek z bloku wschodniego, międzypokoleniowe tarcia na przestępczych szczytach. W pierwszej scenie obserwujemy utrzymaną w humorystycznym tonie rozmowę trzech mężczyzn w salonie fryzjerskim "U Aziza". Chwilę później w ruch idzie brzytwa, a z rozharatanego gardła tryskają fontanny krwi. W ten bury świat wkraczamy wraz z pielęgniarką Anną, kartkującą pamiętnik zmarłej narkomanki. Przed śmiercią dziewczyna zdążyła urodzić dziecko. Przejęta losem noworodka, Anna zagłębia się w przeszłość nieboszczki, co prowadzi ją pod drzwi restauracji, należącej do bezwzględnej mafijnej rodziny. Staje w nich poczciwy Siemion i zaprasza kobietę na pierożki. Anna nieufnie przekracza próg, ale zamiast delektować się pierożkami, wpada w niezły pasztet.
Zmyłka szczwanego lisa: choć Cronenberg chwyta się tematów publicystycznych, są one zaprzęgnięte w służbę autorskiej filozofii i wpisane w treść tego samego, powtarzanego od lat wykładu o powabie filmowej przemocy. Autor "Muchy" uprawia tu raczej pop-publicystykę i daje pop-wariację na każdy temat, który uznalibyśmy za społecznie ważki. Z tych wariacji tworzy jednak fabułę o sile rażenia serii z kałasznikowa. Banał historii o przestępczym światku został przykryty tak grubą warstwą emocji, że przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Film zwodzi i uwodzi, napina nerwy i rozluźnia je czarnym humorem. U Cronenberga, podobnie jak u Tarantino, okrucieństwo urasta do rangi narracyjnego żywiołu.
Panem tej rzeczywistości, podobnie jak we wcześniejszej "Historii przemocy", jest Viggo Mortensen. Legenda głosi, że przygotowując się do roli ochroniarza i szofera, Nikolaia, Amerykanin wyruszył w podróż po Rosji, nauczył się syberyjskiego akcentu, studiował pilnie przez całe ranki kodeks mafijnych worów, a przyczepę zamienił w galerię rosyjskich ikon. Na ekranie jest świetny – na jego nieruchomej, pokerowej twarzy malują się siła i słabość, pewność i niepewność siebie. Nasyca Nikolaia tyloma sprzecznościami, że starczyłoby ich na resztę bohaterów. Pokaz atletycznego ciała w realistycznej scenie jatki w miejskiej łaźni oraz aktorskie "błyskotki" w rodzaju papierosa gaszonego na języku, dopełniają tylko formalności. Szkoda, że trafił mu się oscarowy sezon, w którym do biura przyszedł Daniel Day-Lewis.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu