Powtórzę za
Davidem Fosterem Wallace'em: tenis nie jest sportem, który przebija się przez ekran. W telewizyjnym skrócie perspektywicznym ginie tempo gry i poczucie dystansu, jaki musi pokonać serwowana piłka, nie czuć tam siły kolejnych uderzeń. Gdy za tenis zabierają się zaś filmowcy, zamiast naprawiać powyższe błędy, produkują nowe: stawiają na montaż i szatkują rozgrywkę niczym jakieś sceny akcji, dość mechanicznie podwyższając widzom ciśnienie i gubiąc poezję tenisowego detalu. Fakt: żeby tę poezję zachować, w filmie o – dajmy na to –
Federerze musiałby zapewne zagrać sam
Federer (ewentualnie
Daniel Day-Lewis). Nic zatem dziwnego, że
"Wojna płci" nie stanowi rewolucji w "ekranizowaniu" tenisowej rozgrywki. Ma to jednak sens o tyle, że w meczu, o którym będzie tu mowa, nie szło o sport, ale o gender.
Choć trudno dziś w to uwierzyć, ta historia wydarzyła się naprawdę. Przebrzmiały gwiazdor tenisa
Bobby Riggs (
Steve Carell), niegdyś trzykrotny zwycięzca Wimbledonu, wpadł na pomysł, jak urozmaicić sobie życie na emeryturze i wrócić z pompą na pierwsze strony gazet. Jego koleżanki po fachu właśnie zaczynały głośno domagać się równouprawnienia płac,
Riggs postanowił tymczasem udowodnić światu, że mężczyźni nieprzypadkowo zarabiają na grze w tenisa kilkakrotnie więcej niż kobiety. W tym celu wyzwał na pojedynek najwyżej notowaną tenisistkę, inaugurując tytułową wojnę (a w zasadzie bitwę) płci. W 1973 roku
Riggs stawił czoła na korcie wielokrotnej zwyciężczyni Wimbledonu,
Billie Jean King (
Emma Stone). Mecz miał ostatecznie rozstrzygnąć palącą kwestię: czy "tenis" równa się "penis"?
Zanim do głosu dorwą się specjaliści od dowodzenia fizycznej przewagi męskiego nad żeńskim – a także
John McEnroe – spieszę donieść, co następuje: King nie argumentowała, że byle tenisistka jest w stanie pokonać byle tenisistę. W "bitwie płci" naprzeciwko siebie stawali przecież sportwoman u szczytu formy i 55-letni emeryt; mecz nie miał więc charakteru eksperymentalnego, ale symboliczny.
Riggs, samozwańczy – i faktyczny – szowinista, obrażał przecież kobiety "po całości", delegując je do statusu obywateli drugiej kategorii.
King przystąpiła do meczu świadoma, że jego postawa może jedynie powiększyć społeczne nierówności, promieniując także poza świat sportu. Zamierzała wygrać więc nie tylko z byle podtatusiałym bufonem, ale i z ciążeniem płciowego stereotypu.
Nie powinno zatem dziwić, że reżyserski duet
Jonathan Dayton-
Valerie Faris przepisuje tu kino sportowe na poetykę "niezalu" rodem ze swoich poprzednich produkcji,
"Małej Miss" czy
"Ruby Sparks", doprawiając całość ziarnistą patyną konotującą lata 70.
"Wojna płci" jest przede wszystkim słodko-gorzkim filmem drogi, w którym fotogeniczny spleen życia w trasie spotyka się ze skeczową groteską. Mamy tu rodzaj narracyjnego parytetu: na dwoje głównych bohaterów przypadają dwie tonacje.
Emma Stone głównie jeździ po Stanach, rozdarta między mężem (
Austin Stowell) a zakochaną w niej fryzjerką Marilyn (
Andrea Riseborough).
Carell natomiast błaznuje w kolejnych urządzanych przez
Riggsa pokazówkach. Ten aktorski pojedynek płci wygrywa zdecydowanie
Stone, mimo że scenarzysta
Simon Beaufoy dopisuje
Riggsowi parę charakterologicznych zmarszczek w rodzaju kryzysu wieku średniego, żeby
Carell miał się w co wgryźć. To wciąż jednak mało, zwłaszcza że
Stone popisowo przekracza swoje emploi wielkookiej, charakternej dziewczyny na rzecz schowanej za grzywką i okularami nieśmiałej-choć-w-głębi-duszy-silnej
King. Ale to rola godna lepszego filmu.
"Wojna płci" rozmienia się bowiem na drobne w natłoku tematów i bohaterów.
Dayton,
Faris i
Beaufoy poświęcają tak dużo miejsca kolejnym wygłupom
Riggsa, że nie starcza im już czasu na pogłębienie kwestii, które naprawdę ich interesują. Nie sposób uwierzyć w szalone zauroczenie, jakiemu ulega
Billie, jej ukochana Marilyn przypomina bowiem raczej scenariuszowy mechanizm do komplikacji fabuły niż postać z krwi i kości. "Sensualne" sekwencje z rozmytym obrazem i kamerą na zbliżeniu nie zastąpią braku chemii między bohaterkami. Wątek homoseksualny zostaje więc siłą rzeczy sprowadzony do taniego romansidła o wzdychających do siebie
Stone i
Riseborough, a potem jeszcze spuentowany łopatologiczną przepowiednią lepszego świata wygłoszoną przez
Alana Cumminga w roli chodzącego gejowskiego stereotypu.
Ta deklaratywność jest zrozumiała: twórcom ewidentnie zależało na jasnym wyrażeniu stanowiska. Szkoda jednak, że postawili na hasłowość, bo to nie szczytne deklaracje bohaterek ani łopatologiczne pyskówki między
King a tenisowym promotorem
Jackiem Kramerem (
Bill Pullman) są tu najbardziej wymowne. Dużo mocniej uderzają niuanse epoki, rzeczy wówczas niewidzialne, a dziś kłujące w oczy: choćby poufały gest, z jakim telewizyjny prezenter obejmuje na wizji jedną z tenisistek. W
"Wojnie płci" takie szczegóły giną jednak między kolejnymi kolorowymi ekscesami
Riggsa. W sumie dziwne to równouprawnienie: szowinistyczny klaun dostaje dla siebie aż pół filmu, a równościowy morał zostaje podany na tacy, byle szybko, jakby od niechcenia.