Recenzja filmu

Wicher – dzikie konie (2017)
Katja von Garnier
Hanna Binke
Jannis Niewöhner

Dziki gon

"Jeśli kochacie konie, to dla Was pozycja obowiązkowa" – twierdzą niemieccy recenzenci i cóż, trudno odmówić im racji. Jest coś imponującego w kasowym sukcesie podobnych filmów, bo o ile łatwo
"Jeśli kochacie konie, to dla Was pozycja obowiązkowa" – twierdzą niemieccy recenzenci i cóż, trudno odmówić im racji. Jest coś imponującego w kasowym sukcesie podobnych filmów, bo o ile łatwo jest złowić na marketingowy haczyk ludzi, którzy, dajmy na to, nienawidzą policji, o tyle trudno zbijać kokosy na miłośnikach jeździectwa. Wchodzący na nasze ekrany film Katji von Garnier to już trzecia odsłona familijnej serii, która sprzedaje się w Niemczech jak świeże bułeczki. Przyczyny triumfu pozostają jednak tajemnicą.  



Powiedzieć, że konie są pierwszoplanowymi bohaterami opowieści, to nie powiedzieć nic. Tytułowy Wicher – kruczoczarny rumak o przenikliwym spojrzeniu – pojawia się na ekranie niczym amant ze złotej ery Hollywood. Świergoczące turystki zamierają z mieszaniną zachwytu i strachu na twarzach, z kolei Wicher robi klika rundek wokół placu (obowiązkowo w zwolnionym tempie), by następnie przystanąć obok swojej pani – słynnej na cały świat nastoletniej zaklinaczki Miki (Hanna Binke). Dziewczyna jest całkiem fajną bohaterką, potrafi odstraszyć samym spojrzeniem, posiada też rzadki dar, coś pomiędzy empatią a telepatią, który pozwala jej nawiązać więź z Wichrem oraz jego zwierzęcą bracią. W nowym filmie, podążając za tajemniczym symbolem ze snów, udaje się ze swoim kompanem do słonecznej Andaluzji. Tam stanie w obronie dzikich mustangów i przejdzie kolejny, przyspieszony kurs dorastania. Nihil novi sub sole

Kiedy w pierwszych minutach filmu kamera wynurza się z rwącego strumienia, a zieleń trawy i błękit nieba zaczynają bić po oczach, reżyserskie priorytety stają się jasne. Są tutaj przepiękne panoramy gór i dolin oraz kręcone z ręki ujęcia pustynnych krajobrazów. Konie w galopie stają się efektownym symbolem żywiołu kina, zaś cud narodzin źrebaka – filmową epifanią. Nie mam z takim podejściem najmniejszego problemu, podobnie zresztą jak z wieńczącą obraz sekwencją wyścigu – nieco kiczowatą, ale imponującą od strony realizacyjnej i koncepcyjnej. Żaden z tego Herzog, co nie zmienia faktu, że tak delikatną materię wizualną jak przyroda potraktowano z czułością i szacunkiem.  



Tym, z czym mam natomiast problem, jest w gruncie rzeczy cała reszta, czyli napisana na kolanie historia inicjacyjna. Mówiąc krótko, filmowy świat zaludniają nieciekawe postacie wygłaszające mało interesujące kwestie w średnio zajmujących sytuacjach. Kolejne wątki wydają się jedynie marnym interludium pomiędzy scenkami rodzajowymi z życia zwierzęcych bohaterów, a scenariusz szeleści aż miło – dialogi są deklaratywne i nienaturalne, tekstowi wyraźnie brakuje lekkości i przygodowej nuty. Proekologiczne przesłanie wypada pochwalić, akcenty komediowe docenić, a odgrywającej Mikę Hannie Binke pogratulować. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom – ci z Was, którzy nie kochają koni, odpadną w przedbiegach. 
1 10
Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?