Obok
"Matki Teresy od kotów" Pawła Sali,
"Wenecja" była najlepszym filmem tegorocznego, mizernego festiwalu w Gdyni. W przeciwieństwie do ogromnej większości utworów, nie sprawiała wrażenia pisanej i reżyserowanej na kolanie. Miała wstęp, rozwinięcie i – może trochę zbyt pospieszne – zakończenie; dramaturgię i kreacje aktorskie; dobre zdjęcia i czysty dźwięk. Była też efektem zdrowej relacji wypracowanej między kinem a literaturą. Dzięki prozie
Włodzimierza Odojewskiego Kolski zdołał narzucić swojemu autorskiemu kinu zbawienne ograniczenia. Z kolei za sprawą warsztatowej sprawności
Kolskiego świat autora
"Kwarantanny" ożył na ekranie w kształcie, do którego trudno mieć jakiekolwiek zarzuty.
Tej podróży nie było. Małoletni Marek (nagrodzony za debiut
Marcin Walewski) dzień i noc marzy o Wenecji. Wizyty w mieście miłości to w jego rodzinie rytuał. Czerpiący wiedzę z opowieści rodziców, rozmiłowany w architekturze, wyuczony na pamięć nazw ulic, skwerów i zabytków chłopak nie doczeka jednak swojej pierwszej wyprawy do Italii. W jego życie brutalnie wkroczy wojna. Symboliczna inicjacja w dorosłość, związana z długo oczekiwaną podróżą, zostaje odroczona. Włócząc się bo babcinym dworze i okolicach, chłopak szuka choćby namiastki wrażeń, które zostały mu odebrane. Wkrótce los się do niego uśmiecha – w zalanej piwnicy, mocą swojej wyobraźni, wraz z przyjaciółmi i rodziną, Marek odtwarza wenecką ziemię obiecaną.
Główna postać filmu zbudowana jest na kontrze do obdarzonych romantycznym "trzecim okiem" bohaterów
Kolskiego, uwikłanych w wielką historię albo w miłosne dramaty. To nie dziecięca frajda z bujania w obłokach nakazuje Markowi poszukiwać magicznych pierwiastków w nudnej rzeczywistości. Jego przygoda zaczyna się od frustracji, złości, rozczarowania. Dzieciak szuka azylu, bo jest obrażony na świat. Bezustannie tupie nogą, marszczy czoło, niecierpliwi się, irytuje. "Nie chcę tu być" – powtarza jak w transie. Nie chce, ale jest. Ostatecznie, wszelkie próby ucieczki w wymyślone miejsca okazują się bezcelowe. Kiedy w samym środku przedstawienia w Teatro La Fenice do piwnicy wkraczają niemieccy żołnierze, niewinna zabawa zamienia się w teatrzyk grozy. Gdzieś wokół Mareczka orbitują inne postaci – nie mniej ciekawe, choć potraktowane ze zbyt małą atencją – jadowita cioteczka Barbara (
Agnieszka Grochowska) oraz introwertyczny ojciec (
Mariusz Bonaszewski).
I jak to jest fantastycznie zrobione!
Kolski wie, jak zainicjować na ekranie grę napięć między akcją i dialogiem, między długimi panoramami i dynamicznymi ujęciami, przestrzenią otwartą i zamkniętą. Korzystając z talentu uhonorowanego za zdjęcia
Artura Reinharta, tworzy spójną wizję prowincjonalnej rzeczywistości, spalającej się w ogniu wielkiej wojny. Wisienką na torcie jest scena ataku lotniczego na wracających z frontu żołdaków – poszatkowany montaż i poszatkowane członki oraz ziarnisty filtr rodem z
"Kompanii braci". Kilkoma najwyższej klasy eksplozjami
Kolski kompromituje większość kolegów po fachu, strzelających na planie z petard i kapiszonów. To nie jedyny powód, dla którego warto odwiedzić jego
"Wenecję".