"Ukryte piękno" Davida Frankela to nic innego jak "Opowieść wigilijna", na którą nas stać w dobie pop-filozofii, kursów samorealizacji i manii coachingu. Zamiast duchów przyszłych, przeszłych i
"Ukryte piękno"Davida Frankela to nic innego jak "Opowieść wigilijna", na którą nas stać w dobie pop-filozofii, kursów samorealizacji i manii coachingu. Zamiast duchów przyszłych, przeszłych i obecnych świąt, mamy personifikacje trzech abstrakcji - Śmierci, Miłości oraz Czasu. Zaś po ekranie - w zastępstwie zgorzkniałego Ebenezera Scrooge’a - snuje się Howard Inlet (Will Smith), guru reklamy oraz mężczyzna, który pochował własną córkę. Tym, czego zabrakło, jest oczywiście przewrotna istota moralitetu Dickensa - przemiana bohatera wynika nie tyle z jego moralnej odbudowy, co z egoizmu i strachu przed samotnością.
Pozbawiony chęci do życia Inlet zaczyna pisać listy do Śmierci, Miłości i Czasu (to rzecz, nad którą musicie przejść do porządku dziennego, jak nad "Pewnego razu, w odległej galaktyce…"). Kiedyś wykorzystywał owe pojęcia w marketingowych gadkach, teraz szuka odpowiedzi na najważniejsze pytania. Jako że jego depresja oraz nowa, ekstrawagancka rutyna szybko zaczynają odbijać się niekorzystnie na obrotach firmy, zatroskani wspólnicy i przyjaciele, powodowani naprzemiennie czułością, troską o innych pracowników oraz strachem o swoje portfele, postanawiają działać. Wynajmują trójkę aktorów, którzy, celem przeprowadzenia eksperymentalnej psychoterapii, wcielają się w abstrakcyjnych adresatów korespondencji Howarda. Zaczyna się seans melodramatycznych gestów, deklamowanych ze stuprocentową powagą banałów oraz fotogenicznego cierpienia.
W tym ostatnim celuje oczywiście Smith - to kolejna z jego ról, w których powagę utożsamia z nadekspresją, a metoda Stanisławskiego przynosi mu więcej szkody niż pożytku. "Ukryte piękno" jest zresztą przykrym dowodem na to, że nazwiska - podobnie jak w futbolu - "nie grają". Edward Norton wygląda, jakby potrzebował snu i nowego agenta, Kate Winslet - nie wiedziałem, że to w ogóle możliwe - wykorzystana jest jedynie w charakterze ozdobnika, zaś Keira Knightley podkręca manieryzmy do granic przyzwoitości. Jedynie Helen Mirren w roli kobiety, dla której partia Śmierci ma być aktorskim opus magnum, igra z wizerunkiem egocentrycznej diwy.
Cała ta mizeria jest w dużej mierze winą scenarzysty Allana Loeba, który od pełnokrwistych postaci woli chodzące postulaty, a od fabularnego mięcha - zamaszyste metafory, sceny, w których wyroki losu ilustrują składające się kostki domina albo zbitki montażowe rodem z kiepskich reklam. O reżyserze Davidzie Frankelu również można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że ma lekką rękę i ucho do dialogów. Ekranowe konflikty są grubo nakreślone i choć filmowy świat zaludniają ciekawe postaci, ich wątki sprawiają wrażenie dopisanych na kolanie, służą jedynie odwracaniu uwagi od wątłej opowieści o Howardzie.
Rezultat jest o tyle przykry, że "Ukryte piękno" skrojono ewidentnie na przystawkę pod bożonarodzeniową ucztę. A święta to przecież nie tylko czas wielkich abstrakcji, emocjonalnej emfazy oraz postanowień, w których wytrwamy do końca świata. To również niepozorne chwile, czułe i łatwe do przeoczenia gesty oraz emocje, które można - zwłaszcza w kinie - zapisać małymi literami.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu