Kiedy Marlo (
Charlize Theron) w środku nocy odchodzą wody płodowe, reżyser
Jason Reitman filmuje ten moment z dyskrecją: widzimy tylko stopy drepczącej do łazienki bohaterki, po czym kamera pokazuje ją już w samochodzie, odwożoną do szpitala przez męża imieniem Drew (
Ron Livingston). Nie padają między nimi żadne słowa, a Marlo ani przez moment nie zdradza oznak bólu ani nerwowości. To już trzecie dziecko; "najłatwiejsze", jak powiada kilka scen wcześniej Elyse, irytująco doskonała bratowa bohaterki (
Elaine Tan).
Ten rutynowy, powtarzalny aspekt rodzicielstwa zostaje podkreślony w filmie
"Tully" z całą mocą także w kilka scen później, kiedy
Reitman i jego montażysta
Stefan Grube serwują nam kilkuminutową mini-etiudę o przewijaniu, bezlitosnych pobudkach, utylizacji pieluch i wiecznym niedospaniu, której rytm wybijają klikane ciemną nocą włączniki światła. Rodzicielstwo rozbija rozdział dnia od nocy, każe przedefiniować pojęcie domowego nieładu (tolerancja na rozgardiasz nagle wzrasta), a nade wszystko – by zacytować scenariusz
Diablo Cody – czyni z kobiecego ciała "mapę strefy wojny, z żyłami wyrastającymi na żyłach".
I właśnie o tym – o wypychanym poza mainstream znoju i biologicznym chaosie macierzyństwa – jest
"Tully", trzecia pełnometrażowa współpraca
Reitmana z
Cody, przychodząca do nas w 11 lat po
"Juno" (2007): dyskretnie pro-life’owej komedii w stylu indie, która dla obydwojga twórców stanowiła błyskawiczną dźwignię kariery (a debiutującej scenarzystce przyniosła Oscara).
Nowy film zastaje jednak
Reitmana z dość mocno poobijaną karierą i z wyraźnie zmieniającą się wrażliwością – zarówno
"Długi, wrześniowy weekend" (2013), jak i
"Uwiązani" (2014) to filmy przyjęte fatalnie. Bystry i bezczelny styl wczesnych filmów, rozkochanych w sypiących ripostami cynikach (zapoczątkowany w
"Dziękujemy za palenie" (2005), a doprowadzony do perfekcji za sprawą
"W chmurach" (2009), rozmył się w złotej poświacie i bliżej nieokreślonym mistycyzmie dnia codziennego, które są wyraźnie obecne także w
"Tully". Film ma dość koślawą konstrukcję, a większość z 95 minut projekcji mija na meandrowaniu wokół tematów i relacji, które nie zostają ani w pełni określone, ani dramaturgicznie wyzyskane.
Mniej więcej w jednej trzeciej opowieści pojawia się tytułowa Tully – "nocna niania" wynajęta przez zamożnego brata Marlo w celu ulżenia jej w wykańczających obowiązkach matki trojga dzieci, zmagającej się na dodatek z histerycznymi atakami nadwrażliwego na bodźce zewnętrzne synka imieniem Jonah (
Asher Miles Fallica). Tully pojawia się pod osłoną nocy i znika o poranku, zostawiając za sobą ład i poczucie harmonii, które wydają się niemal nadnaturalne. Jest jednocześnie seksowną smarkulą (podarte dżinsy, zwiewny top odsłaniający pępek, etc.), super-nianią obdarzoną totalną intuicją w kontakcie z niemowlakiem, a wreszcie New Age’ową filozofką, od pierwszej sceny diagnozującą problemy Marlo językiem life coachów w typie Tony’ego Robbinsa ("Nie uleczymy twojej całości bez uleczenie wszystkich twoich części").
Innymi słowy, Tully jest dziwacznym amalgamatem
Geeny Davis z
"Przypadkowego turysty" (seksownej ekscentryczki naprostowującej życie bohatera), recytującego mądrości mistrza Yody i latającej niani Mary Poppins: najsłynniejszej popkulturowej anielicy życiowej przemiany. Tully jest w tym filmie obdarzona rozświetloną twarzą
Mackenzie Davis, sugerującą idealną fuzję rysów
Laury Dern i
Nataschy McElhone – zawieszoną między figlarnością kumpeli a ciepłem idealnej matki. Nic dziwnego, że Marlo ulega jej urokowi do tego stopnia, że w pewnym momencie
Cody i
Reitman dyskretnie flirtują z możliwością delikatnego lesbijskiego romansu, leczącego siniaki twardej burżuazyjnej heteronormy, w której małżeński seks dawno wygasł. (W scenie z przyjaciółką ze studiów pojawia się nawet ślad wcześniejszych doświadczeń tego typu – koniec końców
Cody i
Reitman optują jednak za osobliwym trójkątem, którego w recenzji zdradzać nie wypada).
Nie jest to pierwszy film ostatnich kilku lat, w którym nakaz absolutnej matczynej perfekcji ulega terapeutycznemu uchyleniu. Dwie części
"Złych mamusiek" (2016-17) robiły to samo w kluczu wyzwalającej anarchii.
"Tully" luzuje więzy, ale robi to w kluczu niemal onirycznym, czyniąc tytułową nianię postacią prawie mistyczną – nie dziwi więc, że Reitman raz po raz powraca do sennej wizji syreny, koniec końców wyzwalającej naszą bohaterkę z pułapki w odmętach błękitnej wody. Można powiedzieć, że chronicznie przepracowana Ameryka, w której standard domu na przedmieściu z dwoma samochodami na podjeździe jest coraz trudniejszy do utrzymania, wyśniła sobie Tully jako dostarczycielkę chwilowej ulgi i prorokinię duchowej przemiany w jednym.
Charlize Theron - Bron Studios
- Right Way Productions
- Denver and Delilah Productions
Dla
Cody i
Reitmana film ten znaczy domknięcie swoistej trylogii – po zachodzącej w niechcianą ciążę nastolatce z
"Juno" (2007) i unikającej macierzyństwa bohaterce
"Kobiety na skraju dojrzałości" (2011) – także z główną rolą
Theron – w
"Tully" mamy postać matki stopniowo godzącej się na rutynę życia i rozpoznającej w niej enklawę bezpieczeństwa, którą nawet tytułowa bohaterka afirmuje w pewnym momencie jako szczyt marzeń każdego człowieka. Jest to wizja konserwatywna, ale wyczulona na psychiczny i fizyczny koszt dźwigania odpowiedzialności za rodzinę w świecie późnego kapitalizmu.
Na koniec wypada dodać, że głównie dzięki
Charlize Theron – równie przekonującej w momentach absolutnego przemęczenia, w których Marlo potrafi co najwyżej zażerać się nachosami, gapiąc się w reality show pod tytułem "Żigolaki", co w scenach głębokiej intymności między matką a dzieckiem, jaką Reitman otwiera film –
"Tully" mimo wszystko działa. Jest to mały, dziwny i niespodziewany film; równie chimeryczny jak mały nadwrażliwiec Jonah i równie zagadkowy, jak pojawiająca się i znikająca znienacka bohaterka tytułowa.