Marshall wie, jak nie nudzić. Zgrabnie tasuje kolejnymi historiami, regularnie odpala race humoru i raz na jakiś czas umieszcza w filmie sceny-wyciskacze łez.
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o filmie Gary'ego Marshalla, ale boicie się zapytać w kasie kina, znajduje się w jego polskim tytule. Nowy Jork szykuje się do sylwestra, a ponad tuzin gwiazd szuka sensu życia i miłości. Mamy więc cierpiącą na nerwicę natręctw szarą mysz (Pfeiffer) starającą się spełnić listę postanowień z ubiegłego roku. Jest śliczny hipster (Kutcher), któremu nie w smak noworoczne imprezy. Są wreszcie kucharka (Heigl) obrażona na gwiazdora rocka (Bon Jovi) za to, że ją porzucił, oraz samotna mamusia (Parker) planująca zepsuć ostatni dzień w roku swej dorastającej pociesze (Breslin).
Postaci, wątków i znanych aktorów jest w filmie jeszcze więcej, ale by je wszystkie wymienić, musiałbym poświęcić dodatkowe dwa akapity. Napiszę więc tylko, że na ekranie dzieje się – cytując klasyka – dużo i ciekawie. Reszta zależy od Was. Jeśli lubicie bajki, to z pokazu sylwestrowej komedii wyjdziecie w szampańskim nastroju. Nowy Jork został tu pokazany jako magiczna kraina, której mieszkańcy znajdują szczęście w najmniej oczekiwanym momencie. Za baśniowy artefakt służy gigantyczna rozświetlona kula opuszczana o północy na ulicę Manhattanu. Ten widok warto mieć pod powiekami nawet wtedy, gdy oddaje się ostatnie tchnienie.
Marshall wie, jak nie nudzić. Zgrabnie tasuje kolejnymi historiami, regularnie odpala race humoru i raz na jakiś czas umieszcza w filmie sceny-wyciskacze łez. Co bardziej cyniczni widzowie powiedzą, że problemy niektórych bohaterów wydają się wydumane, a część fabularnych rozwiązań jest naiwna i do bólu zgrana. Nie ma co się jednak zżymać – do świętych praw autorów bajek należy patrzenie na świat przez różowe okulary.
Z "Sylwestra w Nowym Jorku" wyniosłem kilka nauk. Po pierwsze, wiem już, że Zac Efron powinien częściej grać drobnych cwaniaczków. Jako Paul – kurier próbujący wysępić bilety na najlepszą imprezę w mieście – jest świetny. Po drugie, Hollywood zaczęło wreszcie doceniać Polaków! Geniuszem elektryki, któremu w ostatniej chwili udaje się naprawić sylwestrową kulę, jest osobnik o swojsko brzmiącym nazwisku Kominsky (grany, notabene, przez Latynosa, Hectora Elizondo). Po trzecie zaś, ostatni wieczór w roku powinno się spędzać wyłącznie z bliskimi. Tym razem można więc bez żalu podziękować za zaproszenie na modne party i objadać się z rodziną sernikiem przed telewizorem.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu