"Stażyści" to prawie dwugodzinna reklamówka – dokładnie taka, jaką powinna mieć w swoim portfolio każda korporacja z sześćdziesięcioma milionami dolarów na drobne wydatki. Co zaskakujące, jest to również przyzwoity film, w którym ciężki marketingowy rdzeń pokryty został warstwą humoru i komediowego ciepełka. Recz dotyczy firmy Google. Jeśli wierzyć scenarzystom – instytucji będącej szczytowym osiągnięciem myśli humanistycznej XXI wieku.
Gigantycznych rozmiarów siedzibę firmy zwiedzamy razem z Billem i Nickiem – wyrzuconymi na bruk handlowcami, facetami pamiętającymi czasy świetności telefonów z tarczą i pieszej akwizycji. Zdesperowani i pozbawieni grosza przy duszy bohaterowie zapisują się na staż w Google'u. Tam, oprócz darmowych obiadów, salonów spa i kolorowych czapeczek, czeka na nich życiowe wyzwanie: dostosowanie się do cyfrowych czasów, a także wydarcie etatów młodym i ambitnym okularnikom o mózgach zsynchronizowanych z globalną siecią.
Punkt wyjścia wydaje się kuriozalny, jednak bronią go decyzje obsadowe. Jeśli istnieją w Ameryce faceci, którzy nie potrafią obsłużyć poczty elektronicznej, drapią się po głowach, słysząc słowo "Chrome" i próbują przemawiać do kamerki internetowej, to na pewno mają twarze
Owena Wilsona i
Vince'a Vaughna. Ten pierwszy wygląda jak po odwyku: zapadłe policzki, włosy w kolorze siana, niepokojące, rozedrgane spojrzenie. Drugi nie traci wdzięku jowialnego wujka-podrywacza i zachowuje dobrą minę nawet podczas najgorszej gry. Obaj napędzają komediową karuzelę i podobnie jak w
"Polowaniu na druhny" bazują na kumpelskiej chemii. Nawet największe banały, wezwania do walki o lepsze jutro i artykułowane bez żenady zapewnienia o wzajemnej przyjaźni przełyka się podczas seansu bez trudu.
Momentów, w których nasza ręka lądować będzie na czole, nie ma znowu tak wielu.
Shawn Levy to zdolny reżyser, ma też smykałkę do kina gatunków. Pełno w jego filmie udanych gagów i żartów sytuacyjnych. Świetna jest sekwencja na meczu Quidditcha, niezłym pomysłem na komediowe interludium jest ciągłe wspominanie bohaterki "Flashdance", fantastycznie poprowadzony został
Max Minghella w roli czarnego charakteru. Twórcy podążają wydeptanym traktem, finał ani punkty węzłowe tej historii nikogo raczej nie zaskoczą, a jedyne zdziwienie powodowane jest skromnymi rozmiarami google'owskiego call-center. To jednak niewielki zarzut w stosunku do filmu, w którym wyznacznikiem klasy statusu towarzyskiego jest stara, dobra i "analogowa" odporność na promile.