Recenzja filmu

Spokojne serce (2016)
Eitan Anner
Ania Bukstein

Trelkovsky w Jerozolimie

Wiara w Boga to sprawa intymna, a jej brak to wybór wolnej jednostki. Ten prywatny wybór nie powinien w ogóle interesować ludzi wierzących.
UWAGA, SPOILER! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Kinematografia izraelska jak każda inna odzwierciedla spojrzenie swoich obywateli na otaczającą ich rzeczywistość. Jakkolwiek tu - z filmowego punktu widzenia - podobieństwo do jakiegokolwiek innego kraju się kończy. W Izraelu spokojnie można wskazać pięć głównych problemów o jakich, za pomocą swoich dzieł, chcą dyskutować twórcy znad Jarkonu i Jordanu. Pierwszym z tych tematów jest Holocaust. Nie jest to dziwne ze względu na historię narodu żydowskiego i na specyficzne żydowskie przeżywanie historii Izraela jak cząstki historii swego życia. Obojętne czy chodzi o wyjście z Egiptu, niewolę babilońską czy właśnie szoah. W porównaniu z filmami amerykańskimi ("Lista Schindlera", "Pianista") czy europejskimi ("Życie jest piękne", "Chłopiec w pasiastej piżamie") Izraelczycy jednak dają za wygraną, bo nawet takie perełki jak "Pociąg życia", "Los utracony" czy "Zmartwychwstanie Adama" są międzynarodowymi koprodukcjami z Izraelem jako jednym z ogniw. Dalej jest temat, na który powstaje nawet więcej filmów niż o zagładzie - wojny żydowsko-arabskie. Sprzed czasów powstania współczesnego Izraela ("Mały zdrajca") i z klasycznych wojen ("Liban"). Niedaleko tego, ale jednak znacznie dalej niż na pierwszy rzut oka widać, plasują się obrazy obracające się w tematyce okołowojennego konfliktu z Palestyńczykami i innymi Arabami ("Drzewo cytrynowe", "Syryjska narzeczona"), które poruszają trudy wzajemnej koegzystencji, w tym także terroryzm. Dość mocną pozycję w kinie izraelskim mają również filmy LGBTQ, co w końcu nie dziwne, skoro nawet palestyńscy homoseksualiści wolą zamieszkać we wrogim Tel Awiwie niż być zabici albo uwięzieni w Nablusie. Tu warto przytoczyć choćby znakomite "Oczy szeroko otwarte" bądź filmy Eytana Foxa. Na końcu wyliczanki mamy ciekawostki spod znaku Festiwalu Sundance - niedomknięte fabularnie dramaty o kruchości związków i o rozpadzie rodziny; do wzruszenia i do pośmiania się zarazem. Pomijając cały unikalny dla Izraela miks powyższych tematów, który również daje sobie całkiem nieźle radę, na salony coraz częściej zaczynają pukać filmy o charedim, czyli o ultrakonserwatywnych wyznawcach judaizmu. Nie tyle może o nich samych, co ścieraniu się z nimi przez świecką część społeczeństwa. "Spokojne serce" Eitana Annera jest kolejnym już w ostatnich latach udanym przykładem takiego właśnie filmu, który - dodatkowo - z powodzeniem zdobywa widzów w Europie i Ameryce Północnej.

Naomi (Ania Bukstein) jest byłą zawodową pianistką, która przeprowadziła się z Tel Awiwu do Jerozolimy, uciekając przed przeszłością. Współczesne żydowskie powiedzenie mówi, że Hajfa pracuje, Tel Awiw się bawi, a Jerozolima modli. Jakby tego było mało, Naomi zamieszkuje w dzielnicy Kiryat HaYovel - niegdyś postępowej okolicy, dziś mocno zdominowanej przez szybko rozrastającą się wspólnotę ortodoksyjną. Nie jest to jeszcze Mea Szarim, gdzie chasydzi rzucają kamieniami w autokary turystyczne czy naprzykrzają się kobietom, które nie są odziane - według nich - skromnie, ale wciąż to terytorium niezbyt przyjazne dla obcych. Naomi decyduje się wynająć mieszkanie po zmarłej lokatorce, która uczyła gry na pianinie. Jako że nie zakrywa włosów, chodzi w spodniach czy jeździ samochodem, pada ofiarą mniej lub bardziej przykrych docinek ze strony mieszkańców czy nawet strażnika miejskiego. Jedyne osoby, które wydają się być co najmniej neutralnie nastawione do Naomi to opóźniony w rozwoju chłopiec Simcha (Lior Lifshitz) i jego matka, Jehudit (Irit Kaplan), która jednak dość szybko ujawnia swoje misjonarskie zapędy względem młodej dziewczyny. Naomi na razie broni się w delikatny i niezbyt stanowczy sposób, ale najgorsze będzie ją czekać, gdy zdecyduje się brać lekcje gry na organach kościelnych u mnicha w jednym z klasztorów z pobliskiego En Kerem. Wieści rozchodzą się szybko jak ogień i ich konsekwencje bywają tak jak ogień straszne. Będąca pomiędzy chłopcem, z którym nawiązała więź, a jego konserwatywną matką, pomiędzy coraz bardziej wrogą okolicą a ruchem antyortodoksyjnym oraz pomiędzy zauroczeniem chrześcijańskim mnichem a swoją żydowską tożsamością, Naomi musi wyjść naprzeciw wrogom i być gotowa na konsekwencje swoich czynów. Ponury dramat, poprzeplatany delikatną "kolszczyzną" zamienia się w... thriller.

Thriller godny Romana Polańskiego. Oglądając film, od pewnego momentu ma się wrażenie, że Naomi jest opętywana przez sąsiadów niczym Trelkovsky w "Lokatorze". Pojawiają się "nieznani sprawcy" z łatwością naruszający komfort i bezpieczeństwo kobiety. Pojawiają się silni w grupie bogobojni młodzieńcy, których agresja wobec niej jest bliska wyładowaniu pod postacią zgwałcenia czy pobicia. Pojawiają się też posłańcy dobrej rady, którzy próbują indoktrynować Naomi pod pozorem nijakiej pomocy w rozwiązaniu problemu. Są też policjanci, będący z jednej strony nieudolni, a z drugiej na tyle pragmatyczni, by nie wchodzić pomiędzy młot a kowadło. Ostatecznie widzimy też ojca kobiety czy byłego chłopaka, ale nie wnoszą oni nic szczególnego do filmu, a ich wątki pozostaną urwane, stąd przypuszczenie, że są jakimś wewnętrznym głosem, czy to sumienia czy wsparcia, bo w jej rzeczywistym życiu brakuje i samokrytyki, i bezinteresownego współczucia z zewnątrz. Również zwykłej radości z życia, tytułowego spokoju w sercu. Co ciekawe, najbardziej niewinną i bezbronną postacią wydaje się być wspomniany Simcha, na którym Naomi najbardziej zależy, a słowo "simcha" po hebrajsku oznacza radość. Praca kamery i montaż również starają się "uwięzić" widza. Zdjęcia osiedla, na którym mieszka pianistka, ukazują szaro-brunatne, klaustrofobiczne korytarze, przypominające słynne warszawskie osiedle z "Dekalogu" Kieślowskiego. Atmosferę przygnębienia i strachu potęguje kręcenie z ręki, które większości filmów szkodzi, ale tu dopełnia wysoką jakość. Atmosfera gęstnieje na tyle, że zarówno ostatnia, li tylko zwykła rozmowa Naomi z mnichem jak i fizyczne wzięcie spraw w swoje ręce i rozpaczliwa odwaga dziewczyny w ostatecznym starciu z sąsiadami tak samo wbijają w fotel. Epilog niekoniecznie będzie odpowiadał fanom gatunku, ale jest w nim zawarty tylko mikroświat, a nie cała otaczająca dziewczynę rzeczywistość i nie pozwala on na stuprocentowy osąd.

"Spokojne serce" jest - mimo trudnej tematyki - dość łatwym w odbiorze filmem. Zawiłości starcia pomiędzy dwoma Izraelami: postępowym a konserwatywnym oraz hipokryzja tego drugiego są podane bez niedomówień. Opresyjność społeczności ortodoksyjnej pokazuje nawet "randka" z zaborczym ochroniarzem, do której Naomi została zmuszona. Pojawiające się na pierwszej schadzce z czerwonymi różami słowa, że organy są "chrześcijańskim instrumentem" i słysząc je w reformowanych amerykańskich synagogach "chce się wymiotować", na pewno mówią nam o tym, na którym miejscu w takim związku byłaby kobieta, a na którym religia. Powolne wyniszczanie przez jednokomórkową społeczność pokazano tu znacznie lepiej niż w innym izraelskim - również bardzo dobrym - obrazie "Sąsiedzi Boga", gdzie szło to jednak w kierunku narracji rodem z filmów Guya Ritchiego niż czegoś głębszego. Jest tu też podobieństwo do kilku filmów o tematyce charedim, na czele ze znanym w Polsce obrazem "Góra", gdzie ortodoksyjna matrona, niejako znudzona życiem i swoją rolą z ciekawością obserwuje świeckich Żydów, ale na tyle na ile pozwala jej na to niewiedza społeczności, w której żyje. "Spokojne serce" wniesie do serca widza sporo niepokoju, lecz o to reżyserowi bez dwóch zdań chodziło. Jak mielibyśmy zjednoczyć się z bohaterem inaczej niż czując to, co on? Nawiązując do wstępu, jest to film, który uświadamia nam, że Izrael to nie tylko strach przed zagładą, wojnami, terroryzmem i to nie tylko klasyczna mieszanka kulturowo-religijno-światopoglądowa znana nam z przekazów medialnych. Są takie miejsca w Izraelu, gdzie ortodoksyjny Żyd podniesie rękę na innego Żyda, bo ten nie przestrzega przykazań. Są takie miejsca, gdzie ortodoksyjni Żydzi palą flagi izraelskie i stoją z Palestyńczykami ramię w ramię w protestach przeciwko państwu, które ich utrzymuje i chroni przed terroryzmem, bo ten ostatni nie pyta, kogo oszczędzić. Wiara w Boga to sprawa intymna, a jej brak to wybór wolnej jednostki. Ten prywatny wybór nie powinien w ogóle interesować ludzi wierzących. Tym bardziej nie powinno im to pozwalać na szykanowanie tych, którzy wybrali inną drogę oraz na krzywdzenie tak niewierzących jak innowierców czy wątpiące jednostki we własnych stadach. Reżyser przemyślenia na ten temat chciał wypowiedzieć w sposób jasny, a zarazem taki, który zapadnie widzowi w pamięć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?