Film wygląda i brzmi wspaniale, ale bywa męczący, gdyż budowanie i utrzymywanie niepokojącej atmosfery wydaje się w nim celem nadrzędnym. I jeśli coś pozwala przełamać artystyczny monopol
Brytyjski komik i reżyser Richard Ayoade nie jest najoczywistszym partnerem do dialogu dla Fiodora Dostojewskiego. Panów dzieli wiele, głównie zaś – poczucie humoru. U Dostojewskiego komizm – jak słusznie zauważył kiedyś Stephen King – jest jak gniew z makijażem. Z kolei współtwórca serialu "Technicy-magicy" oraz reżyser "Mojej łodzi podwodnej" przydaje śmiechowi moc wyzwalania ze społecznych gorsetów, widzi w nim klucz do prywatnej wolności. Spotkanie dwóch tak skrajnych wrażliwości jest jednak ciekawe: im więcej komediowych nut wygrywa Ayoade, tym mocniej Dostojewski ściąga opowieść w mroczną i duszną otchłań znaną z literackiego "Sobowtóra".
Simon James (Jesse Eisenberg) to facet, który boi się własnego cienia. Zgarbiony, mamroczący pod nosem, chodzi przy ścianach, patrzy w podłogę i z częstotliwością Franka Drebina albo inspektora Clouseau zbiera razy od wrednego losu. Za dnia pracuje w tajemniczym urzędzie, w nocy przykłada oko do teleskopu i podgląda swoją sąsiadkę oraz współpracowniczkę, Hannah (Mia Wasikowska). Dzień od nocy trudno jednak odróżnić: klaustrofobiczne, tonące w brudno-brązowej poświacie biuro, skąpane w deszczu ulice, wieczny mrok i zaduch – pomyślcie o scenografii tego świata jak o połączeniu "Brazil" Terry’ego Gilliama z "Delikatesami" Jean-Pierre'a Jeuneta i Marca Caro.
Wszystko w życiu bohatera staje na głowie wraz z pojawieniem się jego sobowtóra – Jamesa Simona. James ma tę samą powierzchowność i ten sam głos, lecz poza tym wydaje się spełnionym marzeniem zakompleksionego bohatera: jest elokwentny, agresywny i zabawny; finezyjnie uwodzi kobiety, z polotem urabia szefów. Negując naturalne prawo niepowtarzalności, szybko wpędza bohatera w traumę. I w przeciwieństwie do apatycznego Simona, jest nienasycony: pnie się po szczeblach firmy w mgnieniu oka, na jego celownik z czasem trafia Hannah. Tego już za wiele?
Przerażająco-absurdalna wizja korporacji z "Sobowtóra" jest produkcją kilkunastu autorów. Wspomniani Gilliam, Jeunet i Caro jedynie otwierają korowód, w którym drepczą jeszcze Lynch ze swoją "Głową do wycierania", Michael Radford z orwellowskim "1984" i – last but not least – duchowy patron podobnej narracji, Franz Kafka. Atmosfera kojarzy się także satyrycznymi odjazdami Pythonów i z keatonowskim slapstickiem, gdy bohater pada ofiarą kolejnych, coraz to bardziej absurdalnych sytuacji. W końcu jednak śmiech więźnie w gardle: podobnie jak literacki oryginał, "Sobowtór" jest bowiem metaforą rozpadu osobowości. W tym względzie Ayoade wydaje się podążać wiernie za literą powieści. Lecz – co działa na niekorzyść filmu – cała warstwa merytoryczna to dla niego tylko pretekst do inscenizacyjnych popisów, pomysłowej pracy z operatorem i kompozytorem, katowania nas swoim portfolio reżyserskich chwytów.
Film wygląda i brzmi wspaniale, ale bywa męczący, gdyż budowanie i utrzymywanie niepokojącej atmosfery wydaje się w nim celem nadrzędnym. I jeśli coś pozwala przełamać artystyczny monopol zakochanego we własnym dziecku Ayoade'a, to jest to podwójna rola Jessiego Eisenberga. Aktor pozostaje w swoim ukochanym emploi – cwanego lub zahukanego dzieciaka – ale obie "wersje" są przepięknie zniuansowane i zbalansowane, podparte nieoczywistą mimiką i językiem ciała – to może być jego najlepsza rola od czasu "The Social Network" Davida Finchera.
Dla roli Eisenberga, a także nieźle wyważonego miksu grozy i humoru warto "Sobowtóra" zobaczyć. Resztę odsyłam raczej do Dostojewskiego – mniej tam popisów i formalnych zabaw, więcej, za przeproszeniem, ciała i ducha.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu