"Damulka warta grzechu" przypomina widzom o tym, do czego zdolny jest Robert Rodriguez. Twórca "Maczety" do perfekcji opanował zasady operowania językiem filmowym i jego najnowsze dzieło
Spotkałem się kiedyś z opinią, że "Sin City" należy do grona tych filmów, które można albo pokochać albo znienawidzić. Trudno się z tym nie zgodzić. Wystylizowane kadry, przerysowani bohaterowie, ucieczka od prezentowania typowej dla komiksu walki dobra ze złem - wszystko to, co dla jednych stało się wyznacznikiem nowego standardu, co bardziej konserwatywnych widzów wprawiało w niemałe zakłopotanie. Wątpliwości nie ulegał jedynie fakt, że było to dzieło przełomowe. Robert Rodriguez do spółki z Frankiem Millerem, autorem obrazkowego pierwowzoru, na nowo zdefiniowali bowiem pojęcie "filmowej adaptacji komiksu" - ich sztuka polegała nie tyle na przenoszeniu rysunkowych historii na język kinematografii, co na ich dosłownym "ożywieniu" na ekranie. "Damulka warta grzechu" takim przełomem nie jest, ale i być nim nie próbuje. Twórcy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że arcydzieła nie da się prześcignąć, nie robią nic, by na siłę trafić do szerszego grona odbiorców niż za pierwszym razem, a w zamian za to oferują powtórkę z rozrywki na najwyższym poziomie. Wtórność? W tym przypadku to zaleta. Fani oryginału już od pierwszym minut seansu powinni poczuć się jak w domu.
Podobnie jak w przypadku poprzednika, na "Damulkę" składa się kilka segmentów. Nie zagłębiając się w zawiłości chronologii wystarczy wiedzieć, że akcja pierwszych trzech toczy się przed wydarzeniami przedstawionymi w "Sin City", a ostatni funkcjonuje jako sequel pierwowzoru. Na starcie ponownie spotykamy poczciwego Marva, który w swoim stylu rozprawia się z grupą młokosów. Następna w kolejce jest historia hazardzisty Johnny'ego, próbującego przechytrzyć największego złoczyńcę w mieście. W centralnej części filmu twórcy umieścili natomiast tytułowy wątek - prywatny detektyw Dwight rusza z misją wybawienia swojej dawnej kochanki z rąk jej sadystycznego męża. Na koniec przenosimy się wreszcie do przyszłości, gdzie striptizerka Nancy Callahan pragnie dokonać zemsty na potężnym senatorze Roarku.
Wprawdzie żadne z czterech opowiadań nie dorównuje rozmachem tym zaprezentowanym dziewięć lat temu, ale wszystkie - utrzymane w unikalnym klimacie oryginału - są na swój sposób interesujące. Ponownie przewijają się motywy bezprawia i korupcji, zemsty i pożądania, a ulice miasta w dalszym ciągu zaludniają uwodzicielskie kobiety idące pod rękę z twardzielami o złotych sercach. Warto zwrócić jednak uwagę, że tym razem te pierwsze odgrywają dużo większą rolę niż to miało miejsce poprzednio (może z wyjątkiem gangu niezależnych prostytutek rządzących Starym Miastem, które już wtedy udowodniły swoją silną pozycję). Nie oznacza to bynajmniej, że film ma wymowę feministyczną. Panie po prostu nadrabiają zaległości z pierwszej odsłony, podczas gdy ich mężczyźni mierzą się głównie z demonami przeszłości. Nieodłącznym elementem kluczowych postaci są natomiast ich monologi wewnętrzne, które, wypełnione sarkastycznymi uwagami i celnymi puentami, łatwo zapadają w pamięć. Nie zabrakło też charakterystycznego dla Rodrigueza czarnego humoru, doskonale kontrastującego ze scenami pełnymi napięcia.
Jednak bez względu na to jak barwny by nie był język, którym posługują się poszczególni bohaterowie, to nie słowa a obrazy "napędzają" akcję filmu. Tak jak na poziomie narracyjnym, tak i pod kątem technicznym reżyser czerpie pełnymi garściami z tradycji kina noir. "Damulce" nie można zatem odmówić ponurej atmosfery, co sprawia, że obraz jest równie estetycznie satysfakcjonujący jak poprzednie przedsięwzięcie. Co prawda wygenerowane komputerowo tło nie przynosi już tego elementu zaskoczenia, ale nadal zapiera dech w piersiach. Ponownie zachwycają monochromatyczne kadry. Czerń i biel przełamywana jest akcentami intensywnych kolorów, które uwydatniają pojedyncze detale - sukienkę, szminkę czy talię kart. Do tego dochodzi mistrzowska gra światłocieniem. Rodriguez jak nikt inny potrafi bawić się komiksową konwencją, dzięki czemu nawet sugestywnie ukazana przemoc (łamanie palców, wydłubywanie oczu, odcinanie głów) przybiera niekiedy wręcz subtelną formę. Wizualnie "Damulka" prezentuje się po prostu znakomicie, a niektóre sceny, jak ta, w której bohaterka grana przez Eve Green bierze kąpiel w basenie, to małe realizacyjne perełki.
Doskonale spisuje się też gwiazdorska obsada. Znane z poprzedniej części nazwiska i tym razem nie zawodzą, ale trzeba zaznaczyć, że to nowo przybyli kradną show dla siebie. Największy popis umiejętności daje Eva Green jako dwulicowa Ava Lord. Ci, którzy pamiętają jej Artemizję z sequelu "300", mogą doznać wrażenia deja vu ze względu na wspólne cechy występujące u obydwu tych postaci. Francuska aktorka, ze swoimi czerwonymi ustami i zielonymi oczami, tworzy tutaj femme fatale z prawdziwego zdarzenia, a sceny z jej udziałem należą do najlepszych, a zarazem najzabawniejszych w całym filmie. Wyglądająca jak prawdziwa bogini, Green przykuwa całą uwagę widza niezależnie od tego, czy akurat jest ubrana czy nie (ze wskazaniem na to drugie) i decyduje o tym, że główny wątek wyraźnie przewyższa pozostałe trzy historie. Mocne wejście zaliczył także Joseph Gordon-Levitt. Widać, że narzucona przez twórców konwencja wyraźnie mu odpowiada , bo w roli niepokornego hazardzisty-mądrali rozkoszuje się każdą sceną swojego bohatera, który sprawia wrażenie najszczęśliwszego mieszkańca Basin City. Pozostała część obsady zostaje w cieniu wyżej wymienionej dwójki, ale i tak trzyma wysoki poziom. Mickey Rourke po raz kolejny elektryzuje jako nieobliczalny Marv, Josh Brolin (przejmuje rolę od Clive’a Owena) potrafi wstrzyknąć emocje nawet w najbardziej teatralne frazy Dwighta, a skorumpowany senator Roark w wykonaniu Boothe'a budzi niewymuszony respekt. Na deser pozostaje zmysłowy taniec seksownej Jessiki Alby oraz epizodyczne, aczkolwiek zapadające w pamięć występy Lady Gagi i Christophera Lloyda.
"Damulka warta grzechu" przypomina widzom o tym, do czego zdolny jest Robert Rodriguez. Twórca "Maczety" do perfekcji opanował zasady operowania językiem filmowym i jego najnowsze dzieło odzwierciedla dokładnie to, czym w istocie powinno być kino; nikt tu nie próbuje zamieniać fantazji w rzeczywistość, a cel jest wręcz odwrotny - stworzyć świat, który nie ma prawa w tej rzeczywistości istnieć. W tytułowym mieście, skąpanym we krwi swoich obywateli, kolor i światło podlegają innym regułom, prawo grawitacji może obowiązywać lub nie, a kodeks moralny został zastąpiony przez wypaczone pojęcie honoru. Kontynuacja oferuje nie mniej urozmaiconą plejadę antybohaterów co oryginał, wśród których znajdziemy skorumpowanych policjantów, psychopatycznych bogaczy i zepsute do szpiku kości sekutnice; do tego jeszcze więcej krwi (tryskającej w oślepiająco białym kolorze), nagości i przemocy. Czy można chcieć czegoś więcej? Chyba tylko tego, by na kolejną wizytę w Mieście Grzechu nie trzeba było czekać tyle czasu, ile przyszło nam czekać na tą.