Remake
"Siedmiu wspaniałych" jeszcze nie zdążył przygalopować na ekrany, a z for internetowych już posypał się grad oskarżeń. W negatywnych komentarzach powtarza się jeden zarzut: oszalałe na punkcie poprawności politycznej Hollywood na siłę wcisnęło do tytułowej bandy czarnoskórego łowcę głów, skośnookiego zabójcę oraz wojownika z plemienia Komanczów. Emocje wokół filmu
Antoine'a Fuqui dowodzą, że nostalgia prowadzi czasem w ślepą uliczkę. Popkultura od zawsze opierała się przecież na recyklingu – żonglerce archetypami, odświeżaniu sprawdzonych pomysłów i dostrajaniu ich do nowych epok i szerokości geograficznych. Dowodem na to są m.in. oryginalni
"Wspaniali", którzy powstali z inspiracji nakręconymi sześć lat wcześniej
"Siedmioma samurajami" Akiry Kurosawy. Wydaje mi się jednak, że pomimo kontrowersji twórca
"Dnia próby" zaspokoi apetyty fanów westernu. Zrobiony z miłości do gatunku film opowiada prostą, ale chwytającą za serce historię o męskiej przyjaźni, honorze oraz sprawiedliwej zemście.
Większe zróżnicowanie rasowe w obsadzie to oczywiście nie jedyna zmiana w stosunku do oryginału. Scenarzyści dopisali choćby postać nieugiętej młodej kobiety, która nie boi się postawić silniejszym, a w razie czego potrafi chwycić za strzelbę. Z kolei zakończenie nie ma gorzkiego wydźwięku jak finał filmu
Johna Sturgesa. To, co najważniejsze, pozostało niezmienione:
"Siedmiu wspaniałych" wciąż są historią bandy wyrzutków, którzy być może pierwszy raz w życiu mają okazję zrobić coś dobrego dla innych. Obrona miasteczka przed psychopatycznym bogaczem (
Peter Sarsgaard) i armią jego siepaczy początkowo wydaje się jedynie biznesem. Z czasem okazuje się jednak kwestią zasad. Fabuła goni od jednej strzelaniny do drugiej, kowboje galopują pośród majestatycznych krajobrazów prerii, a wszelkie antagonizmy wewnątrz grupy zostają zażegnane w trakcie obowiązkowych nasiadów przy ognisku i w saloonie. Czyli tak jak
Ford,
Hawks i
Leone przykazali.
Fuqua nie ma ambicji, by stać się reformatorem gatunku. Nie interesuje go wywracanie schematów, pastisz i puszczanie oka do widza. Jego film, choć opowiedziany językiem współczesnego kina akcji, trzyma się tradycji tak blisko jak się da. A przy tym po brzegi wypełniony jest frajdą płynącą z zabawy ikonografią westernu. I choć bohaterowie nie zostali nakreśleni ani subtelnie, ani szczególnie wnikliwie, każdy jest wyrazisty i budzi sympatię.
Denzel Washington i
Chris Pratt grają tu w zgodzie ze swoim dotychczasowym
emploi. Pierwszy jest obdarzonym niezachwianym kodeksem moralnym, charyzmatycznym twardzielem z nieodłączną cygaretką w zębach. Drugi kolejny raz wciela się w złotoustego zabijakę, który zawsze znajdzie sposób, aby wyprowadzić w pole wrogów. Świetnie wypada również
Vincent D'Onofrio jako obdarzony piskliwym głosem traper, który na polu bitwy zamienia się w rozjuszonego niedźwiedzia.
Finałowy akt to oczywiście wielki koncert na strzelby i rewolwery.
Fuqua inscenizuje go z rozmachem i nerwem, ze śladowym wsparciem magii z komputera. Co ważne, w bitewnej wrzawie nie gubią się bohaterowie, a akcja nawet przez moment nie traci na przejrzystości. Każdy z siódemki ma tu popisową solówkę, która podniesie Wam poziom adrenaliny. W jednej ze scen grany przez
Washingtona Sam Chisolm powiada:
Wierzę w to, że każdy człowiek ma prawo wybrać, w jaki sposób chce umrzeć. Cóż, siedmiu wspaniałych robi to tak, że po seansie chce się za ich zdrowie wypić szklanicę whisky.