Jak na mędrca Malick nieco zbyt ufnie korzysta ze skrótów myślowych, rozmaitych wytrychów. Ma być dekadencja? To jedziemy: blichtr hollywoodzkich bankietów w willach z basenami, kluby ze
"Och, życie!", pada w którymś momencie najnowszego filmu Terrence'a Malicka, a przez widownię przebiega nieśmiały chichot. Niezamierzona ironia tej frazy polega na tym, że życia tu tyle, co kot napłakał. Szumnych deklaracji jednak nie brakuje. "Sny są miłe, ale nie da się w nich żyć", słyszymy. "Teraz nauczam, jak żyć chwilą", mówi w jednej ze scen nauczyciel medytacji. Ale życie u Malicka przypomina raczej taniec nowoczesny uprawiany w designerskich pomieszczeniach niż cokolwiek zwyczajnie, banalnie – hmm – życiowego. Jest w "Knight of Cups" piękno obrazów, jest szlachetność dobrych intencji, ale jest też pustka frazesów i kaznodziejska maniera.
Ale to Malick, było do przewidzenia. Już w ciągu pierwszych kilku minut reżyser (jakże po swojemu!) pokazuje nam Ziemię widzianą z kosmosu, powołuje się na słynną chrześcijańską alegorię "Wędrówka pielgrzyma" i rozpoczyna ciąg nawiązań do Tarota. Tytułowy "rycerz kielichów" (względnie "pucharów") to jedna z kart ezoterycznej talii. Symbolizuje ona młodego, wrażliwego mężczyznę, kochanka, marzyciela i poetę, wiecznie znudzonego i szukającego nowych doznań, mogącego mieć problemy z odróżnianiem prawdy od fałszu. Wypisz, wymaluj: Rick (Christian Bale). Rick pracuje w Hollywood, choć z filmu nie do końca wynika, w jakim charakterze (według opisu fabuły jest scenarzystą). Czas wolny dzieli między bardziej lub mniej poważne romanse z kolejnymi kobietami (Imogen Poots, Cate Blanchett, Teresa Palmer, Natalie Portman, Isabel Lucas), spięcia z bratem lub ojcem (Wes Bentley i Brian Dennehy) oraz nostalgiczne wpatrywanie się w dal. Tęskne spojrzenia rzuca zresztą w zasadzie non stop. Generalnie przechadza się tu i tam, emanując poczuciem niespełnienia, może winy, może skruchy. Ze strzępów rozmów i wydarzeń docierają do nas jakieś fakty z jego życia: jeden z braci Ricka nie żyje, Rick porzuca żonę, Rick ucieka w zapomnienie hulaszczego trybu życia. Ale głębokie oczy Bale'a wciąż uciekają ku horyzontowi, ku sensom, odpowiedziom i tajemnicom.
Niedaleko stąd do fragmentów "Drzewa życia", w których Sean Penn dramatycznie snuł się po jakichś wieżowcach. Można by złośliwie podsumować, że "Knight of Cups" przypomina w zasadzie swój własny zwiastun – tyle że rozciągnięty w czasie do dwóch godzin. Kto widział trailer, ten ma pojęcie, co go czeka. Przed oczami przelatują nam sceny z życia Ricka, płynące z offu monologi wewnętrzne kolejnych postaci zlewają się w jeden strumień świadomości. Ten potok słów i obrazów hipnotyzuje, ale jest raczej bezładny, cokolwiek przypadkowy. Z pomocą natchnionej kamery Emmanuela LubezkiegoMalick ewidentnie próbuje nauczyć nas czułego, wrażliwego patrzenia na świat, medytacji nad chwilą obecną. Szkoda tylko, że zainscenizowane przez niego momenty nie mają w sobie zbyt wiele prozy życia. Bohaterowie, nawet kiedy przechadzają się ulicą czy plażą, poruszają się z wystudiowaną manierą, zataczają wokół siebie kręgi, kreślą jakieś niby-choreograficzne esy-floresy. Powtórzę: bliżej stąd do spektaklu tańca nowoczesnego niż realiów ludzkiej codzienności.
Oczywiście, Malick to raczej filmowy poeta niż prozaik. Jego styl zdążył już zresztą stać się tematem żartów. "Pływające" ujęcia, narracja zza kadru, rozluźniona fabuła, "przeboje" muzyki klasycznej na ścieżce dźwiękowej – "Knight of Cups" nie zawodzi w żadnej z tych kategorii. Ale upór, konsekwencja i oryginalność twórcy "Badlands" nie mogą nie imponować. Kiedy przegryzał on epicki rozmach fabuły "Niebiańskich dni" nowofalowym luzem formy, kiedy odnajdował duchowość na wojennym froncie w "Cienkiej czerwonej linii", własnoręcznie pisał nowe rozdziały historii kina. Kiedy jednak kieruje swój zadumany obiektyw na wielkomiejską bohemę, wychodzi mu banał, teledysk, film przyrodniczo-modowy. Wcale nie tak daleko stąd do takiego… Michaela Baya. Malick pożycza przecież ikonografię od twórcy "Transformers": jest spektakularna architektura Los Angeles, są wdzięczące się do kamery modelki, są i ludzie patrzący gdzieś w dal. Z tą różnicą, że u Baya nad głowami wiszą im zazwyczaj jakieś statki kosmiczne, a u Malicka już tylko bóg.
I to jest chyba największy problem tego filmu (a może i "późnego Malicka" w ogóle): powierzchowność. "Knight of Cups" mierzone jest na filmowy traktat filozoficzny, na kino głębokie szlachetną głębią dokonań reżysera-odludka, reżysera-indywidualisty, reżysera-mędrca. Jak na mędrca Malick jednak nieco zbyt ufnie korzysta ze skrótów myślowych, rozmaitych wytrychów. Ma być dekadencja? To jedziemy: blichtr hollywoodzkich bankietów w willach z basenami, kluby ze striptizem, imprezy techno i obściskiwanie się z półnagimi panienkami. Nie trzeba przez dwie godziny patrzeć na zapierające dech w piersi zdjęcia Lubezkiego, by dojść do wniosku, że nie tędy droga do oświecenia. Żeby chociaż Malick powstrzymał się przed dopowiadaniem sensów. Ale raz na jakiś czas wybrzmiewa tu jakaś szumna sentencja, wskazówka: dokąd iść, co myśleć, jak żyć.
Czyli co: przerost formy nad treścią? Właśnie nie. Przecież gdyby nie montażowa brawura i hipnotyczny rytm całości, gdyby nie miejscami olśniewające wybory muzyczne ("Ashtray Wasp" Buriala!), o operatorskiej maestrii nie wspominając, zostalibyśmy sam na sam z katalogiem kinematograficznych klisz i płaskim morałem. Dopiero wówczas "Knight of Cups" byłoby nachalnym kazaniem, pościelówą, filmidłem. Żeby zrobić kicz, Malick musiałby jednak zacząć schlebiać pospolitym gustom, nadskakiwać widzowi, równać w dół. Grafomanem też raczej się nie stał – wciąż zbyt zajmująco opowiada obrazem, zbyt często ma przebłyski narracyjnego geniuszu. Chciałoby się jednak, żeby "Knight of Cups" było arcydziełem absolutnym. Ewentualnie chociaż spektakularną porażką. A tu figa.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu