U Bakera prawda tłucze z każdej strony – jego film to ironiczny portret sflaczałej męskości oraz czuła opowieść o odroczonym przez życie rachunku krzywd.
"Jesteś błogosławiony" – słyszy z ust nieletniej kochanki Mikey Saber (Simon Rex) po namiętnym seksie w samochodzie. Błogosławiony czy nie, na pewno impregnowany na sukces. Po latach spędzonych w Los Angeles Mikey wraca z podkulonym ogonem do miasteczka w Teksasie. Jego powrót ilustruje szlagier "Bye Bye Bye" autorstwa błogosławionego zespołu N'Sync, w którym chłopaki śpiewają, dosłownie, o byciu "uderzonym prawdą". U Bakera prawda tłucze z każdej strony – jego film to ironiczny portret sflaczałej męskości oraz czuła opowieść o odroczonym przez życie rachunku krzywd.
Mikey melduje się na ganku swojej wściekłej żony i obiecuje pokutę za grzechy. Żona ulega nieodpartemu czarowi męża marnotrawnego i przygarnia go pod swój dach. Poszukiwania pracy idą dokładnie tak, jak możecie sobie wyobrazić, zaś gdy Mikey wypala w trakcie jednej z rozmów rekrutacyjnych o swojej przeszłości w branży porno, jedyną słuszną reakcją po drugiej stronie ekranu wydaje się sarkastyczne westchnienie: "czego to te przegrywy nie wymyślą, żeby zapaść w głęboki, amerykański sen". Cóż, tym razem to my dostajemy prawdą na odlew. Mikey, ekhm, Saber, to w istocie przebrzmiały gwiazdor filmów dla dorosłych, a jego żona – przeżuta i wypluta przez pornobiznes emerytka – powróciła do miejsca urodzenia, by rozpocząć nowe-stare życie. Teraz, pełni resentymentów, ale i dawnej czułości, mocują się w bezkrwawym klinczu. W wolnych chwilach natomiast Mikey przemierza jałową ziemię na rozklekotanym rowerze, handluje ziołem i wzdycha do nastoletniej pracownicy sklepu z pączkami, w której błyskawicznie dostrzega materiał na gwiazdę i zarazem swój bilet powrotny na pornosalony. "Mówię tu o poziomie Jenny Jameson i Sashy Grey" – przekonuje swojego kumpla z przypadku, dzieciaka z wyrokiem za podszywanie się pod weterana wojny w Iraku. Boże, błogosław Amerykę.
Choć Mikey ewidentnie wierzy w to, co mówi (a mówi m.in. o wpływie kosmosu na sprężystość swoich mięśni oraz precyzję myśli), nie wygląda wcale, jakby miał powrócić na czerwone dywany – choćby te po drugiej stronie wzgórz Hollywood. Wygląda natomiast na gościa, który doprowadzi w końcu do tragedii i każe sobie za to podziękować. Wcielający się w niego Simon Rex ma za sobą karierę, która nadaje się na ponury dokument Michaela Glawoggera albo na kolejny hitowy serial Netfliksa: był modelem L'Oreal, VJ-em w programach MTV, członkiem "Słonecznego patrolu", raperem o pseudonimie Dirty Nasty, chłopakiem Paris Hilton i Meghan Markle, a także – duuuh – aktorem porno specjalizującym się w scenach masturbacji oraz zdobywcą nagrody AVN, która dla Mikeya jest symbolem ostatecznego etapu człowieczej ewolucji. Łatwość, z jaką bohater zjednuje naszą sympatię, ma – pomijając niewątpliwą charyzmę i aktorskie umiejętności Rexa – źródła w owej symbiozie życia ze sztuką, jednak sztama nie trwa długo. W momencie gdy Mikey zaczyna urabiać małoletnią wybrankę swojego serca i pchać ją siłą do Los Angeles, śmiech więźnie nam w gardle. Zrywając z bohatera kolejne pancerze, Baker odsłania całkiem podłego i bezwzględnego gościa, którego największym grzechem nie jest wcale cynizm, tylko bezbrzeżna głupota – Mikey odtwarza w końcu schemat, który zaprowadził go na samo dno.
W swoich dotychczasowych, fantastycznych filmach, od "Take Out" przez "Mandarynkę" po "Florida Project", Baker portretował wspólnoty kształtujące się na społecznych marginesach, ludzi skłóconych z życiem na najniższym poziomie politycznej wojny oraz prowincję, która – w myśl zasady, że nieczystości spływają w zgodzie z prawami grawitacji – staje się oczyszczalnią ścieków dla liberalnych elit. W "Red Rocket" ten wątek powraca, a zderzenie niepisanego kodeksu konserwatywnej, teksańskiej "rodziny" z nieostrą, ciężką do zdefiniowania wrażliwością Mikeya musi w końcu doprowadzić do eksplozji. Czytaj: do obnażenia fasadowości jednego świata i podważenia rytuałów rządzących drugim. I choć nie ma wątpliwości, po której ze stron opowiada się Baker, trudno go za to winić – jego świetnie napisany, wyreżyserowany z biglem i koncertowo zagrany film to kolejna opowieść o prawie do życia na własnych warunkach, poszukiwaniu komunii dusz w znoju oraz toczącej się gdzieś ponad głowami bohaterów wojnie o Amerykę. Gdy reżyser puszcza spoconego, nagiego Mikeya w szaleńczy bieg po ulicach, wśród powiewających gwieździstych flag i równo przystrzyżonych trawników, trudno o jaskrawszą metaforę osi tego społeczno-politycznego konfliktu. Biegnij, Mikey, biegnij! Może się uda.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu