"The Raid" przypomniał mi o skali pokoleniowego przeżycia, jakim dla naszych ojców, wujów i starszych braci było
"Wejście smoka". Film robił ponoć takie wrażenie na kanapowych lwach, że po powrocie z kina chcieli kopniakami obrócić w perzynę pół domu i przy okazji rozwiązać zaległe spory z sąsiadem. Po seansie utworu
Garetha Evansa chyba pojąłem ten ekscytujący stan. Kiedy dorosnę, chcę być komandosem z Dżakarty.
Fabułę da się streścić w jednym zdaniu i choć ikonografia plasuje film w rejonach kina akcji, strategia narracyjna przywodzi na myśl horror. Oto policyjna grupa uderzeniowa planuje zająć trzydziestopiętrową przestępczą melinę w sercu indonezyjskich slumsów. Na miejscu antyterroryści wpadają w pułapkę zastawioną przez gangsterów. Zalewani kolejnymi falami wrogów torują sobie drogę do zawiadującego komitetem powitalnym narkotykowego bossa. Przerażenie i panika szybko ustępują miejsca instynktowi przetrwania. Kto przeżyje? Ile kończyn zachowa? To pytania, które będziecie sobie zadawać podczas nielicznych chwil wytchnienia.
W dziewięciu na dziesięć przypadków byłby to film o zombie. Sprzyja temu nie tylko scenografia, ale i liczebność oraz stan higieny filmowych przedstawicieli "zła". Zombie mają jednak zasadniczą wadę – nie znają karate. I właśnie na tej nieskomplikowanej refleksji bazuje fenomenalny utwór
Evansa. Pochodzący ze Szkocji i wychowany w Indonezji reżyser przypomina z jednej strony pioniera gatunku, a z drugiej – genialnego ucznia, który przerósł wielu mistrzów. Stąd mamy w filmie przedziwny stop krystalicznie czystej konwencji oraz języka zadłużonego u klasyków azjatyckiej rozwałki (od
Johna Woo po
Kinjiego Fukasaku). Biorąc pod uwagę frajdę płynącą z oglądania ultrabrutalnej, ekranowej rzezi, na nietrafione próby zasygnalizowania fabularnej głębi (wątek "braterski" oraz motyw konspiracyjny) i tak będziecie patrzeć przez palce.
Zaczyna się niewinnie, od paru obrazków "ciszy przed burzą". Lecz gdy komandosi wkraczają na włości gangsterów, a pierwsza kula opuszcza lufę karabinu, krwawe show rozkręca się na dobre. Nie sposób zliczyć kapitalnych pomysłów inscenizacyjnych i choreograficznych, które stały się ciałem na planie
"Raid". Dość powiedzieć, że do wzajemnej eksterminacji służy bohaterom nie tylko broń palna, sieczna i obuchowa, ale również sprzęty RTV i AGD, ściany nośne i ścianki działowe, stoły i krzesła, framugi, elewacje, barierki, świetlówki oraz większość asortymentu budowlano-remontowego. Kiedy zaś szeregi obydwu stron zostaną już nieco przerzedzone i na pierwszy plan wyłoni się duet antagonistów
Iko Uwais-
Yayan Ruhian, to już w ogóle mamy koniec biwaku. Panowie potrafią zrobić ze swoim ciałem rzeczy, o których nie śniło się tancerzom Teatru Bolszoj, a ich finałowa konfrontacja to czysta, stuprocentowa zgroza.
Uczciwość i pomysłowość to najważniejsze cnoty kina akcji. W czasach poszukiwań spadkobierców zapomnianych herosów oraz hegemonii realistycznej poetyki łatwo o tym zapomnieć. Oglądając film
Garetha Evansa, podskakując co chwilę w spazmatycznych wybuchach radości i zaciskając spocone dłonie na oparciach fotela, dochodzi się do dwóch wniosków: że
Charlie Chaplin pozazdrościłby
Evansowi miłości do kina, a
Bruce Lee marzyłby o tym, żeby stłuc kogoś przed jego kamerą.