Kino grozy w przeżywa w ostatnich latach drugą (trzecią?) młodość. Istny wysyp obrazów nowatorskich, świeżych, kręconych przez szereg młodych i kreatywnych twórców już od niemal dekady zalewa zarówno kina studyjne, jak i multipleksy. Obrazy takie jak
"The VVitch" czy ostatnio
"Hereditary" rozciągają swoje ponure macki daleko poza obskurne fora fanów gatunku, próbując twardym uściskiem opleść mainstreamową publiczność (w przypadku
"Hereditary" mówiono nawet o Oscarach). Kochane przez jednych, nienawidzone przez innych, nie dają przejść obok siebie obojętnie.
W takiej niepewnej scenerii na ekrany (nie polskie, niestety) wchodzi
"Possum". Nie mam wątpliwości, że wyreżyserowany przez debiutanta, brytyjskiego satyryka
Matthew Holnessa, horror podzieli w pewnym stopniu los powyższych produkcji. Oparty na krótkim opowiadaniu autorstwa samego
Holnessa obraz, jednocześnie subtelny i depresyjny, niektórzy zmieszają z błotem, inni zaś wsiąkną całkowicie w wypływającą z filmu smolistą czerń.
Powracający do rodzinnego miasta straumatyzowany lalkarz Philip (
Sean Harris) musi zmierzyć się z demonami przeszłości, spersonifikowanymi w postaci ojczyma (przekonująco odpychający
Alun Armstrong). Nosząc ze sobą wszędzie tajemniczą brązową torbę, przemierza ponure, brytyjskie przedmieścia, odwiedza miejsca nawiedzające go we wspomnieniach. Tymczasem w miasteczku do domu nie wraca nastoletni chłopiec, a policja zaczyna interesować się Philipem…
Nawet z powyższego, zwięzłego opisu można zauważyć jedną rzecz:
"Possum", mówiąc delikatnie, na pewno nie będzie box office’owym hitem na miarę
"Hereditary". Do takich samych wniosków doszli producenci, wystawiając film w zaledwie pięciu (sic!) kinach w USA. Dzieło
Holnessa jest filmem powolnym, niemal zupełnie pozbawionym jakiejkolwiek akcji, z nielicznymi dialogami nakręconymi w ten sam zimny, bezosobowy sposób. Przez większość filmu obserwujemy głównego bohatera snującego się po przytłoczonych jesiennym klimatem polach, szarych, opuszczonych budynkach lub równie nieprzyjemnym rodzinnym domu, którego odrapane ściany i wiecznie zamknięte drzwi stanowią antonim ogniska domowego.
Nie sposób nie wspomnieć o lalce Philipa, której opisywanie uznać by można za lekki spoiler gdyby nie to, że twórcy sami zdecydowali się umieścić ją na plakacie. Stworzenie to jest jedną z najbardziej odrażających, potwornych kreatur, jakie widziało kino. Świetnie zaprojektowana, wyjęta wprost z sennego koszmaru kukła wzbudza autentyczny, atawistyczny strach, kiedy tylko pojawi się na ekranie. Z czasem staje się też coraz bardziej oczywiste, jaką rolę odgrywa w całej historii.
Filmowy rodowód
"Possum" nietrudno prześledzić: dzieli DNA z bodaj najmniej "horrorowym" filmem
Cronenberga –
"Pająkiem", gdzieniegdzie zbacza w stronę
lynchowskiego surrealizmu, sam reżyser za inspirację wymienia m.in.
"Nosferatu". Mnie natomiast, patrząc na brudne, przygnębiające brytyjskie pejzaże będące niejako wizualizacją tego, co dzieje się w głowie bohaterów, na myśl przychodzi
"Trainspotting".
Matthew Holness zgrabnie wykorzystuje położone przez innych fundamenty, by zbudować na nich własną, autorską wizję. Film z gracją balansuje między horrorem (scen, po których ciężko będzie zasnąć nie brakuje) a subtelniejszym, nieśpiesznym dramatem.
"Possum" jest trudnym seansem nie z powodu wolnego tempa, lecz przez samą postać Philipa. Obcowanie przez blisko półtorej godziny z człowiekiem o psychice tak zniszczonej, skrzywionej i kruchej jest emocjonalnie poniewierające dla samego widza. Wiele słów powiedziano na temat granic w kinie, szczególnie w kontekście horroru. Łatwo zrozumieć, dlaczego tematy coraz bardziej naturalistycznie przedstawianego seksu lub fetyszyzowania pomysłowych tortur i morderstw są tak bulwersujące. W
"Possum" nie uświadczymy nagości ani krwi, ale jeśli chodzi o bezkompromisowo wyłożony temat stresu pourazowego i mentalnych obrażeń, wielu w tym filmie znajdzie swoją granicę. Natknąłem się kiedyś na ranking zatytułowany "Świetne filmy, których nie będziesz chciał obejrzeć po raz drugi". Panie redaktorze, ranking wymaga aktualizacji.