Tego jeszcze nie było. Oto
Sam Mendes zrobił film o szczęśliwych ludziach. Ten specjalista od sfrustrowanych panów w średnim wieku, mafiosów targanych moralnymi wątpliwościami oraz znawca toksycznych małżeństw opowiedział o młodej, całkiem szczęśliwej parze. I choć
"Para na życie" jest filmem zupełnie innym niż wcześniejsze dokonania
Mendesa, ta ciepła komedia okazuje się obrazem równie znakomitym.
Mendes odwraca schemat znany z
"American Beauty" i
"Drogi do szczęścia". Podczas gdy bohaterowie tamtych filmów mieli wszystko, czego mogli zapragnąć – rodzinę, niezłą pracę i sielski domek, tytułowa
"Para na życie" nie ma prawie niczego. Burt (
John Krasinski) i Verona (
Maya Rudolph) mieszkają w zapuszczonym mieszkaniu, którego jedno z okien wypełnione jest kartonową płytą, a ich wiekowe Volvo z pewnością pamięta lepsze czasy. Nie są nawet małżeństwem, bo dziewczyna nie pała entuzjazmem dla tej społecznej instytucji. W ogóle są jacyś inni. "Nikt nikogo nie kocha tak, jak my siebie" – mówi Verona, a w jej wyznaniu nie ma pychy, lecz strach. Trzydziestoparoletnia para mierzy się bowiem z poczuciem inności. Tym bardziej intensywnym, że Burt i Verona właśnie spodziewają się dziecka. W związku z tym wyruszają w podróż po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, odwiedzają znajomych, rodzinę i przyjaciół, by znaleźć nowe, lepsze miejsce do życia dla siebie i przyszłej latorośli.
Reżyser
"Jarhead" nie uznaje sztywnych konwenansów. Przełamywał je w swoich poprzednich filmach, robi to i teraz. Jego bohaterowie śmiało rozmawiają o smakowych doznaniach towarzyszących seksowi oralnemu, o cielesności i strachu przed światem. Ale nie dlatego film
Mendesa jest obrazem odważnym. Jego siła bierze się nie z obyczajowej śmiałości, lecz stąd, że angielski reżyser obnaża słabość społecznych konwencji, instytucji i konwenansów.
Portretując drugoplanowe postaci,
Mendes celnie pokazuje ich teatralność i umiłowanie sztuczności. Ojciec Burta (
Jeff Daniels) wciąż nadużywa wartościujących, nadętych przymiotników; szefowa Verony (świetna
Allison Janney), choć pozuje na zdystansowaną ironistkę, okazuje się wrzaskliwym babsztylem bez serca; a dawna przyjaciółka Burta (brawurowa
Maggie Gyllenhaal) jest szurniętą entuzjastką New Age i zagorzałą przeciwniczką wózków dziecięcych. Zderzeni z sympatyczną Veroną i nieporadnym Burtem, wszyscy oni wydają się ofiarami ogólnie przyjętych konwencji, ludźmi zmiażdżonymi przez społeczną presję. Opowiadając o nich
Mendes pokazuje, jak budujemy wokół siebie ściany pozorów, tworzymy własne legendy, by chociaż na chwilę wygrać w urojonej rywalizacji o to, kto będzie lepszy, normalniejszy, bardziej poprawny.
W jednej ze scen Verona pyta swojego chłopaka, czy aby oboje nie są popaprani.
Mendes zdaje się odpowiadać – owszem, wszyscy jesteśmy popaprani. I bardzo dobrze. Nie warto bowiem uciekać przed samym sobą, chować się przed własną innością. Burt i Verona, którzy przemierzają trasę między Phoenix, Tucson, Madison, Montrealem i Miami ostatecznie znajdują swój własny świat. Nie jest idealny, lecz własny. Taki jest cel podróży, w którą zabiera nas
Sam Mendes. Ten ostatni pokazuje, że najważniejszym kluczem do szczęścia jest oswojenie własnych kompleksów, lęków i samotności.
Mendes w swojej historii przekonuje, że czasem nie warto prężyć ambicjonalnych muskułów, emocjonalnie napinać się i puszyć. I chyba dlatego tak bardzo kibicujemy jego bohaterom, dzięki którym
"Para na życie" okazuje się przeżyciem niemalże intymnym, prostą i bezpretensjonalną opowieścią o nas samych.
Bartosz Staszczyszyn