Ten film byłby dobry, powiem więcej – byłby znakomity - gdyby wyreżyserował go Richard Donner, gdyby zagrali w nim: Gregory Peck, Harvey Stephens, David Warner i Billie Whitelaw, a zdjęcia
Ten film byłby dobry, powiem więcej – byłby znakomity - gdyby wyreżyserował go Richard Donner, gdyby zagrali w nim: Gregory Peck, Harvey Stephens, David Warner i Billie Whitelaw, a zdjęcia wykonałby Gilbert Taylor. Niestety jego prawdziwi twórcy się nie bali i w słusznym przekonaniu, że i tak swoje zarobią, postanowili zrobić "lepszą" wersję "Omena".
Są filmy, których nie powinno się poprawiać, tylko oglądać, oglądać, oglądać... Nawet jeśli mają swoje lata i niektórym się wydaje, że unowocześnienie ich dobrze im zrobi. Nic bardziej mylnego. Urok filmów grozy z lat 70-tych polega między innymi na tym, że były zrobione w latach 70-tych. Na takiej, a nie innej taśmie filmowej, w takich, a nie innych kolorach, z taką właśnie specyficzną grą aktorską (być może komuś może się ona wydawać archaiczna), z długimi ujęciami (że nudne dłużyzny?), ze zbliżeniami twarzy i przerażonych oczu (no tak - zbyt pretensjonalne), z kostiumami przystającymi do tamtych czasów (już niemodne), z taką, a nie inną muzyką (wiem - zbyt patetyczna), itd., itp… Jeśli komuś się wydawało, że zrobi coś lepszego od "Omenu" z 1976 r., kalkując go toczka w toczkę i ubierając w nowomodne szatki to grubo się pomylił. Ale na pewno zarobił swoje i prawdopodobnie wyłącznie o to szło…
Nic tego filmu - na wyrost nazwanego "Omenem" - nie uratuje. Ani ciekawy scenariusz (ciekawy, bo przeniesiony żywcem z 1976 roku...), ani dobrzy skądinąd aktorzy pojawiający się na drugim planie (Mia Farrow, Pete Postlethwaite, David Thewlis), którzy tutaj tracą cały swój blask, ani łopatą kładzione tzw. "odniesienia" (np. jednego z reporterów przed gmachem amerykańskiej ambasady w Londynie gra Harvey Stephen – odtwórca roli Damiena w oryginalnym "Omenie"). W "Omenie" z 2006 r. nie znajdziesz drogi Widzu ni grozy, ni napięcia, bo zostaniesz zagadany na śmierć, a twórcy filmu, którzy prawdopodobnie uważają Cię za ociężałego umysłowo, wyjaśnią Ci wszystkie niedopowiedzenia jak 6-letniemu dziecku.
Samo pojawienie się pani Baylock w domu Thornów w "Omenie" z 1976 r. powodowało gęsią skórkę, na widok oczu Damiena ciarki przebiegały po plecach i człowiek po prostu wiedział, że to samo zło i diabelskie nasienie, a scena śmierci księdza Brennana oglądana nawet 10-ty raz z rzędu wywołuje ten sam rodzaj obawy o jego życie mimo, że przecież doskonale wiemy, że ta iglica wreszcie spadnie i przygwoździ go do ziemi.
"Omen" z roku 2006 ciągnie się niczym guma do żucia, już dawno bez smaku i zapachu, aktorzy smętnie przechadzają się po planie, nawet nie starają się czegokolwiek wyrazić, a człowieka ogarnia z każdą minutą coraz większa rozpacz, bo przecież można było to zepsuć (żeby jednak nie używać brzydkich wyrazów) o wiele lepiej. Pani Baylock (w tej roli anielska Mia Farrow, niezapomniana Rosemary w "Dziecku Rosemary" Polańskiego, odtwórczyni ról w niezliczonej liczbie filmów Woody Allena) przypomina raczej dobrą wróżkę, która przybyła na jednorożcu, żeby nakarmić Damiena truskawkami i prawdopodobnie potem zamienić go w księcia czy inną dynię, natomiast wcale a wcale nie podejrzewa się jej o bycie potępioną, morderczą wysłanniczką piekieł. Zmartwiony wielce ksiądz Brennan (Pete Postlethwaite - znakomity aktor drugoplanowy, np. w "Obcym 3", "Kronikach portowych" czy "Dark water" ) - nerwowo nagabuje nieco zdezorientowanego Roberta Thorna (w tej roli równie zdezorientowany Liev Schreiber), a Damien (Seamus Davey-Fitzpatrick) o turkusowych oczętach stroi swoje smętne minki i nic z tego wszystkiego nie wynika. Zmieniają się plenery, ludzie chodzą, mówią (zdecydowanie za dużo), wykonują czynności, nie ma w tym żadnej tajemnicy zagadki i bać się też nie ma czego, więc z czystym sumieniem mogę polecić ten film 6-latkom, gdyż zasną na nim z nudów po pierwszych 10 minutach.
Reżyser - John Moore - nie pokusił się o żadne zmiany w stosunku do oryginału, nie przesunął akcentów (bo je po prostu usunął), nie dodał niczego od siebie. Wykonał robotę, spełnił oczekiwania producentów, zarobił pieniądze i w moim świecie okrył się hańbą na wieki.
Dałam "Omenowi" z 2006 roku aż 3 na 10 możliwych gwiazdek - a to za całkiem niezłe zdjęcia autorstwa Jonathana Sela'a - jedyny jasny punkt tego filmu.