Reżyserski duet nie uchwycił klimatu obrazu braci Pang, ma też problemy z wykreowaniem choć szczątkowej atmosfery grozy. Ta indolencja jest zaskakująca, ponieważ "Oko" to jedna z najbardziej
Grząski teren remake’ów azjatyckiego kina grozy jest dla zachodnich filmowców jak bokserski ring. Możliwości są ograniczone: od razu rzucić ręcznik i przyznać prymat wschodniemu pierwowzorowi lub stoczyć męską walkę o odrębny styl i osadzić znaną historię w kulturowo odmiennym systemie postrzegania świata (i kina!). Wóz albo przewóz. To poniekąd tłumaczy, dlaczego najlepiej "w tym temacie" radzą sobie artyści ekranu (jak Walter Salles) albo rzemieślnicy z klasą (jak Gore Verbinski). Francuski duet Palud-Moreau ma za sobą udany horror "Ils" ("Oni"), a przed sobą zapewne świetlaną przyszłość w gatunku. Nie zmienia to faktu, że panowie na ring weszli tylko po to, żeby paść na deski już w pierwszej rundzie. W oryginale napisy początkowe układają się z liter alfabetu Braille’a, wytłoczonych na białej tkaninie, którą odkształcają czyjeś ręce. Ciekawa introdukcja starcza za metaforę sytuacji głównej bohaterki. Mun, dotychczas niewidoma, po transplantacji rogówki staje u progu świata metafizyki. Dziewczyna widzi duchy zmarłych oraz "przewodników", którzy dbają o to, by żadna duszyczka nie zbłądziła podczas wojaży w zaświaty. Remake rozpoczyna się monologiem Jessiki Alby, która płynie z uśmiechem przez morze ludzi na nowojorskiej ulicy i gdyby nie biała laska oraz ciemne okulary, nadawałaby się bardziej do "Seksu w wielkim mieście". Reżyserski duet nie uchwycił klimatu obrazu braci Pang, ma też problemy z wykreowaniem choć szczątkowej atmosfery grozy. Ta indolencja jest zaskakująca, ponieważ "Oko" to jedna z najłagodniejszych, najbardziej przystępnych i jednocześnie "zachodnich" historii z dreszczykiem. W przeciwieństwie do horrorów japońskich, w filmie z Hong Kongu nie ma apokaliptycznej wizji życia pozagrobowego, odnaleźć można za to po europejsku romantyczną koncepcję połączenia między światem ludzi i widm. Naczelne pytanie, czy wobec tego, że bohaterka wie, kto umrze, ma moc sprawczą i może temu zapobiec (czyli de facto pytanie o obecność przeznaczenia), jest tylko wymówką dla dopięcia fabuły. Jej finał jest zresztą inny niż w azjatyckiej wersji, co wyraźnie zawęża granice pola interpretacyjnego. Skazy scenariusza, niechęć do dłuższego przytrzymania w kamerze emanacji zła i nerwowy montaż rodzą poczucie obcowania z filmem, na który zabrakło pomysłu. Zostaje po nim tylko wspomnienie ładnej buzi niewidomej skrzypaczki. Ale nawet to wrażenie nie jest niezastąpione. Wystarczy obejrzeć oryginał, który wchodzi do kin równocześnie z przeróbką, żeby się o tym przekonać.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu