Recenzja filmu

Na chwilę, na zawsze (2022)
Piotr Trzaskalski
Martyna Byczkowska
Paweł Domagała

Na jakiś czas

Reżyser "Mojego roweru" i "Ediego" wciąż mówi własnym głosem, a przewrotny scenariusz pióra Domagały, Mirelli Zaradkiewicz i Magdaleny Wiśniewolskiej wydaje się dla niego stworzony: wszelkie
Najpierw jest banał o rysie na szkle. Łzy w bladym świetle jarzeniówki, potem makijaż, barwy ochronne, no i koncert, w trakcie którego supergwiazda Pola (Martyna Byczkowska) niby spala się na scenie, ale tak naprawdę jest gdzie indziej, poza swoim ciałem, w jakiejś otchłani. Dalej już z górki: imprezka, alkohol, narkotyki, przejażdżka samochodem i brzemienny w skutkach wypadek. Ojciec i zarazem menadżer dziewczyny umieszcza ją w ośrodku leczenia uzależnień, z pomocą rusza terapeuta o pokomplikowanym życiorysie (Paweł Domagała), a my możemy odetchnąć z ulgą – opowieść o dziewczynie, która musi sobie wybaczyć, to znacznie ciekawsze kino niż sugerowałaby początkowa relacja z Babilonu. 


Dziewczyna z mikrofonem, facet z gitarą, destrukcyjne nałogi, sztuka jako azyl i odpowiedź… Najłatwiej byłoby ometkować nowy film Piotra Trzaskalskiego czymś w rodzaju polskiego "Sound of Metal" skrzyżowanego z polskim "Once", co, umówmy się, brzmi jak obietnica łamania kołem. Na szczęście reżyser "Mojego roweru" i "Ediego" wciąż mówi własnym głosem, a przewrotny scenariusz pióra Domagały, Mirelli Zaradkiewicz i Magdaleny Wiśniewolskiej wydaje się dla niego stworzony: wszelkie proste opozycje (miasto – prowincja, symularkum show-biznesu – "prawdziwy świat", gitara akustyczna – autotune) oraz wątpliwa dbałość o środowiskowy detal działają w służbie uniwersalnej historii. Lubię ten rodzaj kina, jest odzwierciedleniem najciekawszej międzyludzkiej dynamiki – wzajemnego zdzierania z siebie kolejnych pancerzy, odkrywania, że czyjeś emocje, motywacje, obsesje i lęki są w gruncie rzeczy skomplikowane. 

Scenariopisarski tercet też zaczyna od radzieckiego typażu, podrzuca nam cynicznego menago, surowego, acz sprawiedliwego dyrektora, skrywającą wrażliwe wnętrze twardzielkę i milczącego mędrca. Z czasem jednak okazuje się, że ogry mają warstwy, a emocjonalny pejzaż filmu staje się coraz barwniejszy. Trzaskalski potrafi znaleźć poezję w misce z krupnikiem, umie zamienić kulminację alkoholowej eskapady w oniryczną miniaturę o samotności (w czym zresztą pomaga mu kapitalne wyczucie przestrzeni oraz piękne zdjęcia surowej przyrody autorstwa Witolda Płociennika), wie też, że pewne rzeczy trzeba zostawić między słowami. Nie ma jednak w jego strategii jakiejś artystowskiej pozy, moralistycznego zacięcia, reżyser nie próbuje ustrzelić rykoszetem mediów społecznościowych i "tych dzisiejszych czasów". Gatunek lajtowego dramatu o drugiej szansie i emocjonalnej reedukacji traktuje z szacunkiem, nie uszlachetnia go na siłę. 


Mając to wszystko na względzie, jestem natomiast nieco skonfundowany językiem jego kina. Jeśli chodzi o ton, konwencję i nastrój, "Na chwilę, na zawsze" fruwa po całej skali. Sekwencja fotogenicznego upadku Poli to jakiś vegański Gaspar Noe, jej pierwsze dni w ośrodku przypominają horror o nawiedzonym domu, potem mamy sceny egzystencjalnej gehenny a'la południowoamerykański minimalizm. Wizualnym leitmotivem są zaś ujęcia z tzw. snorricamu, czyli kamery przytroczonej na stelażu do klatki piersiowej bohaterki, która "unieruchamia" ją w centrum kadru i w trakcie nienaturalnego ruchu zniekształca kontury pędzącego wokół niej świata. To ciekawy zabieg i zazwyczaj ilustruje wszelkie stany "klaustrofobii ducha", uwięzienia we własnym ciele albo życia spętanego jakimś społecznym gorsetem. Tutaj jednak ilustruje zbyt dużo, i zbyt często, od niespodziewanej pobudki w środku nocy po kaca stulecia.  

Jako wielki fan opowieści, w których sytuacja A prowadzi do sytuacji B, ich konsekwencje dają sytuację C, tkwię w masochistycznej relacji z polskim kinem. I po prostu lubię, gdy wszystko ma swój fabularny, intelektualny i emocjonalny sens – nawet jeśli nikt nie sprzedaje mi tego w oscarowym stylu. Film Trzaskalskiego nie zostanie z Wami na zawsze, ale też nie wyparuje z głowy na chwilę po seansie. Jest dość rzadkim dowodem na to, że potrzeby opowiedzenia jakiejś historii – podobnie zresztą jak pasji do opowiadania – nie da się zamarkować. W tych dzisiejszych czasach to chyba coś bezcennego.
1 10
Moja ocena:
6
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?