Gdyby sprowadzić film
Brada Birda tylko do jednego fragmentu, bez dwóch zdań byłby to mrożący krew w żyłach "spacer"
Toma Cruise'a po najwyższym budynku świata, monumentalnej wieży Burdż Chalifa w Dubaju. Scena, będąca atrakcją przedpremierowych zapowiedzi, została nakręcona przy tak skromnej pomocy dublerów i tak niewielkim wsparciu grafików komputerowych, że aż trudno w to uwierzyć. A jednak! Można
Cruise'a lubić albo nie, można być odpornym na jego narcyzm, albo mieć zgagę na widok wyszczerzonych w uśmiechu samozadowolenia zębów, ale jedno nie ulega wątpliwości – facet oddał się sprawie. I podobna uczciwość cechuje cały film – nikt tu nie zatrzymuje się wpół kroku, wszyscy, od wózkarzy po reżysera, dociskają gaz do dechy, zamieniając serię "M:I" w autopastisz, w przegięty, niedorzeczny, komediowy balet akcji.
Powodem tego festiwalu strzelanin, eksplozji i pościgów samochodowych jest kolejna misja niemożliwa, w której stawką są – uwaga na spore novum! – losy całego świata. Zło tym razem nadciąga z mroźnej Skandynawii, ma nienagannie skrojony garnitur i cierpi na brak charyzmy. Tęsknota za kapitalnym
Philipem Seymourem Hoffmanem z poprzedniej części trwa jednak krótko. Kiedy
Bird puszcza fabułę w ruch, jego bohaterowie zachowują się jak kulki we flipperze. Rzucani z miejsca na miejsce inicjują kolejne, coraz bardziej pomysłowe sekwencje akcji, których scenarzyści musieli balansować na granicy dzielącej szaleństwo od geniuszu. Zaczyna się niewinnie, od rozróby w podmoskiewskim więzieniu, lecz reszta filmu to już pełen barok – najpierw wybucha Kreml, potem mamy akrobacje na wysokości ponad 800 metrów, wreszcie burza piaskowa pochłania cały Dubaj. Tak,
Tom ucieka przed nią na piechotę. Nie, morderczy bieg na orientację nie psuje mu fryzury.
Wygrywanie napięć między członkami specjalnej jednostki IMF wychodzi
Birdowi nieźle, dopóki na tapetę nie bierze ciężkich traum z przeszłości i czerstwych rozmów o sensie życia. Pojawiają się one wprawdzie w drugiej części utworu, ale szybko zostają zepchnięte na margines ogłuszającej akcji. Ta zazwyczaj skrzy się również humorem, co jest naturalną ewolucją cyklu
"M:I" – seria, choć stosunkowo młoda, jest na tyle okrzepła, że każdy autocytat i "oczko" puszczone do widza mają w filmie odpowiednią, komediową wagę.
Bird, który wcześniej nakręcił m.in.
"Iniemamocnych" i
"Ratatuja", korzysta ze swoich doświadczeń na polu animacji. Spektakularny finał nie bez przyczyny przypomina wprowadzenie do innego filmu emanującego tak intensywną, "kinetyczną" energią, czyli "Aut 2" Johna Lassetera.
Gwiazdorska popisówka pojawiającej się w jednej ze scen ikony Bollywood,
Anila Kapoora, wydaje się kluczem do całej produkcji. Gwarantuję, że nie bylibyście zdziwieni, gdyby
Cruise przerwał nagle misję niemożliwą i próbował wytańczyć swoją gażę na szczycie Burdż Chalifa.