Recenzja filmu

Lost River (2014)
Ryan Gosling
Christina Hendricks
Iain De Caestecker

W nurcie zagubionej rzeki...

Nie lubię głupich porównań, ponieważ głupie porównania mają to do siebie, że wprowadzają poznawczy dysonans. Sa jak zbyt długa anegdota, która przesłania sens rozmowy, której miała być jedynie
Nie lubię głupich porównań, ponieważ głupie porównania mają to do siebie, że wprowadzają poznawczy dysonans. Są jak zbyt długa anegdota, która przesłania sens rozmowy, której miała być jedynie urozmaiceniem. Używanie głupich porównań niesie poza tym jeszcze jedno niebezpieczeństwo: świadomie czy nie – używanie głupich porównań deprecjonuje lub dezawuuje twórcę i jego dzieło; zaciemnia prawdziwy sens recenzji; przesłania celowość krytyki i oceny, a tych, którzy oczekują na rzetelną i uczciwą opinię odsyła w nieskończenie odległą rzeczywistość odmiennych narracji, wątków pobocznych oraz swobodnych skojarzeń krytyka.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w przypadku filmu Ryana Goslinga Lost River. Nie czytałem właściwie żadnej jego rzetelnej recenzji; żadnej sensownej krytyki lub – wprost przeciwnie – pochwały. Za to niemal każda z nich zawierała w sobie całą masę porównań do Davida Lyncha – od Twin Peaks aż po "Mulholland Drive" (tak, jakby to właśnie były jego najważniejsze filmy i jakby tylko on kręcił filmy nadające się w tym przypadku do porównania). Może takie porównania płynące z ust laików nie powinny wywoływać zdumienia, ale kiedy słyszymy je od ludzi poważnych dziwią wprawiają w osłupienie. Wszyscy wiemy, że stoi za tym dystrybutor, który już na plakacie nie szczędzi nam podobnych porównań (szkoda, że zamiast skupiać się na plakatach serwuje nam premierę z ponad rocznym opóźnieniem). Jednak skąd ten powszechny pęd i uwielbienie do głupich porównań?

Oczywiście nietrudno dostrzec, że jedyne filmy, których dystrybucja oraz oceny nie opierają się na porównaniach, to amerykańskie superprodukcje o superbohaterach lub super-sequele super-serii. Innymi słowy, wszystko co nie jest super – a więc wszelka obyczajowość, dramatyzm, eksperymentalność, wszystko to, co pozamainsteramowe – potrzebuje nieco make-upu, swoistego ekwiwalentu nadzwyczajności, aby w naszych oczach również stać się super. Dopiero wtedy misja dystrybucji oraz krytyki zostaje spełniona – a nam dostarcza się produkt, który co prawda superprodukcją nie jest, nie jest też może arcydziełem, ale zostaje tak właśnie opakowany i sprzedany. Produkt – film – twórca – przestają mieć tutaj jakiekolwiek znaczenie, bo to marketing staje się samym tym produktem. Marketing zastępuje sens i staje się wartością samą w sobie...

Może ten nieco przydługi wstęp sam w sobie może wydawać się zbyt anegdotyczny i zagmatwany, jednak opisuje metodę, której wykorzystanie w kontekście filmu Goslinga zakrawa co najmniej na ironię losu.

Mamy oto bowiem do czynienia z amerykańską (właściwie kanadyjską) supergwiazdą, idolem wszystkich kobiet, najpiękniejszym mężczyzną w historii ludzkości etc., etc. Kimś, komu wprost nie przystoi robienie filmów, ponieważ ma on w nich występować! Cała ta oszalała zgraja fanów nie chce przecież chodzić do kina, aby widzieć nazwisko Gosling jedynie w czołówce! Bądźmy poważni – nie na tym polega przecież marketing!

Tymczasem, w moim przekonaniu, Gosling zrobił rzecz bardzo ciekawą i odważną: nie tylko wyszedł poza rolę aktora (która najwidoczniej zaczęła wydawać mu się zbyt ciasna), ale stworzył film, w którym sam nie występuje – napisał do niego scenariusz i jeszcze go wyreżyserował.

Nie chciałbym operować skrajnościami, aby wykorzystać ostrze głupich porównań przeciwko nim samym i zamiast do Lyncha zacząć porównywać Goslinga do największych buntowników kina. Nie o to tutaj chodzi i chyba nie taki był jego cel. W wywiadach podkreślał, że stworzył swój film nie jao wyraz antysystemowego sprzeciwu, anarchizującej potrzeby serca, tylko pewnego rodzaju impresję – wyrażenie odczuć towarzyszących mu podczas obecności z zrujnowanym Detroit. W tym więc ujęciu Gosling jawi się nie tylko jako aktor, ale twórca obdarzony własną wrażliwością i intuicją, która podpowiada mu, aby robić filmy i dzielić się przez nie własnymi przeżyciami i przemyśleniami. Czy to nie zabawne, że dopiero przestając być aktorem najpełniej realizuje jeden z najstarszych i najbardziej podstawowych celów kinematografii – opowiadać świat?

W swojej recenzji celowo pomijam wątek fabularny oraz samą historię: trzeba przyznać, że nie powala ona finezją, stopniem skomplikowania oraz realnością, ale – z drugiej strony – nie sposób odmówić jej swoistego "pełzającego" magnetyzmu. Jest powolna, nieśpieszna i bezpretensjonalna. (Swoją drogą, ciekawe, jak to tempo jest zbliżone do tego, co można by określić manierą Goslinga jako aktora) Brakuje jej nieco humoru (nawet czarnego), aby chociaż na chwilę przełamać konwencję wszechobecnego rozpadu i rozkładu – ale i to uzasadnić można paletą, z której czerpie Gosling. Nie jest to paleta wytrawnych i nasyconych smaków – raczej przetrawionych i przegniłych odcieni porzucenia i samotności (podkreślają to świetne zdjęcia (Benoîta Debie – którego styl i filmografia jest tematem na osobny artykuł oraz nostalgiczna, ale bardzo współczesna muzyka Johnnego Jewela).

Nie ma tu miejsca na Lyncha (na szczęście – a nie: niestety). Nie ma tu miejsca na surrealizm, metafizyczne zło (a propos - nie sugerujcie się proszę kategorią fantasy, do której ten film jest przypisany - to jakaś kompletna pomyłka], skomplikowane rozważania nad naturą i kondycją ludzką. Nie ma tu miejsca na głupie porównania, bo chociaż film Goslinga rzeczywiście nie jest arcydziełem, to jako pewien portret (chociaż fabularny, to jednak traktowany jako "fabularna impresja") udaje się zaskakująco dobrze. Wystarczy po jego seansie w swoją wyszukiwarkę wpisać hasło "Detroit". To, właśnie na poziomie intuicyjnym i wrażeniowym, są rzeczywistości paralelne - w żadnym razie sprzeczności. Dla mnie ten rodzaj ufności we własną władzę sądzenia powinien być czasem wystarczającym probierzem oceny filmu (a w przypadku twórcy decyzji o jego nakręceniu). Nie mam wątpliwości, że tak właśnie jest w tym przypadku i do tego zachęcam tych, którzy zastanawiają się nad jego obejrzeniem.

Głupie porównania odejdą wtedy w niepamięć. Niestety ich miejsce zastąpią rozważania nasączone nutą przemijania rzeczywistości, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni tak bardzo jak do głupich porównań. To niezły, ale raczej smutny film.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na polskich plakatach reżyserskiego debiutu Ryana Goslinga widnieje hasło "Bohaterowie Miasteczka Twin... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones