Superbohaterowie DC Comics ratują świat na lądzie, pod wodą i w powietrzu, a producenci kinowego cyklu dokładają starań, by w myśl zasady "panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek" ukręcić koktajl
Zbiórka! Superbohaterowie DC Comics ratują świat na lądzie, pod wodą i w powietrzu, a producenci kinowego cyklu dokładają starań, by w myśl zasady "panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek" ukręcić koktajl spektakularnej akcji i bezpretensjonalnego humoru. Szału nie ma. W swoich najgorszych chwilach "Liga sprawiedliwości" ledwo zipie - scenariusz to jedna wielka stajnia Augiasza, zaś fundamenty pod uniwersum wylano niechlujnie. W najlepszych przypomina zwiastun filmu, który być może kiedyś zobaczymy - poważnej historii osadzonej w niepoważnym świecie.
Czarnym charakterem jest tym razem gwiezdny tyran Steppenwolf. W komiksie wytrawny strateg i manipulator, w filmie - facet z elektrycznym toporkiem i sporymi ambicjami, unaoczniający jakimś cudem wszystkie problemy filmu: od przesadnej wiary w moc komputerowej animacji, po fatalnie zarysowane tło fabularne. Za pośrednictwem potężnego artefaktu oraz armii skrzydlatych demonów, Steppenwolf próbuje zamienić naszą planetę w gorejącą breję, toteż Batman (Ben Affleck) montuje w biegu nadludzką partyzantkę i wysyła ją w bój. Sam bój to oczywiście groteskowy flipper, w którym nie czuć ani siły ciosów, ani ciężaru superbohaterskich ciał. Na szczęście wątek docierania się członków ekipy sprawia, że "Liga sprawiedliwości" pozostaje czymś więcej niż sumą swoich składowych.
Ustawiczny zarzut o spięte pośladki wszystkich tych kosmicznych królów, półbogów i ćwierćksiążąt zostaje odparty lekką, komediową narracją. Ktoś będzie narzekał, że wieje tu Marvelem, lecz cóż mogę powiedzieć - jeśli ceną mają być dialogi, od których nie krwawią uszy, to jestem za. Bohaterowie zostali nakreśleni bez pudła, aktorzy wyrabiają normę za siebie i scenarzystów, zaś charakter postaci zostaje odzwierciedlony także w scenach akcji. W przeciwieństwie do podobnego spędu w "Avengers", bohaterowie "Ligi sprawiedliwości" sprawiają wrażenie drużyny, a każdy trzyma się swojej pozycji: Flash śmiga jak wiatr i wyciąga ludzi z opałów, Cyborg robi za dyżurnego speca od technologii, Aquaman i Wonder Woman tłuką się bez litości na pierwszej linii frontu, zaś Batman, jak to Batman, szasta forsą nawet na polu walki. W trakcie fajrantu jest jeszcze lepiej: pomiędzy herosami przeskakują iskry, na każdą żenującą linijkę dialogu przypadają dwie celne riposty, zaś show kradnie Ezra Miller w roli Flasha, neurotyka z zaskakującymi erupcjami samozachwytu. Bijącym sercem filmu - nihil novi - pozostaje Gal Gadot jako Wonder Woman. Zacka Snydera w większym stopniu niż Patty Jenkins interesuje oczywiście jej krótka spódniczka, lecz to jedna z niewielu postaci w całym uniwersum, która ma jakąkolwiek przeszłość, a do działania popycha ją coś więcej niż ustęp w scenariuszu.
Jest tutaj wątek erozji społeczeństwa i scena prześladowań rodziny imigrantów. Jest pogrążona w egzystencjalnym kryzysie Lois Lane, historia sprzedaży rodzinnej farmy przez Marthę Kent i gościnny występ religijnego fanatyzmu. Pojawia się motyw technofobii, dyskusja o etyce władzy, a także odklejona stylistycznie opowieść o rodzinie zaskoczonej gdzieś na krańcu świata przez inwazję Steppenwolfa. Wreszcie - złożona zostaje obietnica kolejnych przygód, jeszcze większych wojen z jeszcze potężniejszymi siłami. Upchnięte w dwugodzinnym filmie, sklejone na dobre słowo i porzucające logikę na rzecz "budowy uniwersum", historie unieważniają się wzajemnie i odzierają film z jakiejkolwiek dramaturgii. W budowaniu tejże nie pomaga zresztą strona formalna - pomysły inscenizacyjne ustawicznie mylone są tu z efektami specjalnymi, Snydera nie obchodzi ani wyjątkowa atmosfera kolejnych scenerii, ani wizualny potencjał tkwiący w mocach bohaterów.
Prowadzi to wszystko do spektakularnego i zarazem kuriozalnego finału, w którym przypominamy sobie opowieści o wyboistej drodze do realizacji filmu. Pytania o terminy dokrętek (Ben Affleck naprzemiennie chudnie i tyje, zaś na cyfrowo usunięte wąsy Henry’ego Cavilla po prostu nie jesteście gotowi), nagłe zmiany tonacji (związane zapewne z przejęciem reżyserskiej pałeczki przez Jossa Whedona) oraz stylistyczny rozkrok są oczywiście zasadne. Ja jednak patrzę tak sobie na te eksplozje z zer i jedynek, skaczące ludziki o martwych twarzach oraz fruwające demony, które zgubiły tekstury i pytam: gdzie, do jasnej cholery, podziało się te 300 milionów dolarów?
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu