"Latający mnich i tajemnica da Vinci" Mariany Čengel-Solčanskiej przypomina obrazy zachodu słońca, jakie kupić można przy krakowskiej Bramie Floriańskiej – z pewnością znajdzie swoją publiczność, ale z dobrym smakiem i prawdziwą sztuką ma niewiele wspólnego. Skąpana w estetycznych naddatkach opowiastka o rzezimieszku, który stał się mnichem, jest równie malownicza, co pusta i niepotrzebna. Słowacka debiutantka zbytnio troszczy się bowiem o urodę swego pierwszego filmu, zupełnie zapominając o spójności opowieści i jej choćby pozorowanym przesłaniu.
W polsko-słowackiej koprodukcji aż roi się od wątków, które zostają przez twórców porzucone, albo traktowane są po macoszemu i sprowadzone zostają do ciągu klisz, fabularnych schematów i psychologicznych frazesów. Opowieść o legendarnym bracie Cyprianie, który w XVIII wieku żył sobie i tworzył (głównie swój wielki zielnik) w Czerwonym Klasztorze u podnóża Pienin, w
"Latającym..." okazuje się nudną historią nawrócenia i pokuty inkrustowaną całą serią efekciarskich motywów. Mamy więc historię niemożliwej miłości łotrzyka (przyszły Cyprian –
Marko Igonda) i blondwłosej piękności (
Karolina Kominek-Skuratowicz), mamy złodziejskie przygody i złego włodarza (
Aleksandr Domogarow) jako żywo przypominającego szeryfa z Nottingham. Jest nielegalne polowanie na jelenie, niewinna śmierć i okrutna zemsta. Jest wina, jest kara, pokuta, wielkie namiętności i duchowa droga, którą przebyć musi łobuzowaty bohater. Wreszcie – tajemnicze manuskrypty Leonarda da Vinci, które dzięki polskiemu tytułowi zupełnie niesłusznie stają się jednym z głównych bohaterów filmu (najwyraźniej skojarzenia z powieściami
Dana Browna wciąż działają jak marketingowy magnes). U
Mariany Čengel-Solčanskiej wszystkiego jest za dużo. Podniosłe chorały nie milkną i – choć bywają piękne – doprowadzają do iście szewskiej pasji, drażnią stylizowane retrospekcje nadużywane przez twórców, pseudo-filozoficzne dialogi i komunały o naturze czasu wygłaszane przez mnichów. Słowacko-polski obraz zawodzi oczekiwania – najpierw kusi blichtrem filmowego kadru, urodą górskich pejzaży i muzycznym bogactwem, by na koniec umęczyć nas przerostem formy nad treścią i estetycznym kiczem.
Całości nie ratują nawet nieźli aktorzy.
Marko Igonda w roli tytułowego mnicha nie przekonuje – jego rozterki, wyrzuty sumienia, niespełnienie i ból wydają się wykoncypowane i zupełnie nieszczere, gdyż słowacki aktor otrzymuje od scenarzystów postać skonstruowaną naprędce i bez konsekwencji. Wiele do zagrania nie mają także inni aktorzy:
Paweł Małaszyński jako towarzysz łotrzykowskich przygód czy urodziwa
Karolina Kominek-Skuratowicz pełnią tu głownie funkcje dekoracyjne,
Aleksandr Domogarow straszy wciąż tą samą zaciętą miną, a
Rafał Fudalej nie musi nawet pokazywać swojego potencjału, gdyż wciela się w postać skrajnie schematyczną. Przyglądając się wysiłkom tej zdolnej ekipy, żałować można, że scenariusz
"Latającego…" tak niewiele miał im do zaoferowania. Bo obraz
Mariany Čengel-Solčanskiej próbuje żenić traktat o winie i pokucie z niewinnym kinem awanturniczo-przygodowym. W efekcie otrzymujemy banalną pocztówkę z gór, pustą, nieco kiczowatą i w gruncie rzeczy – diabelnie nudną.