Zanim komedia
Kuby Nieścierowa ujrzała światło dzienne, reżyser przyznawał, że inspiracją do jej powstania były wczesne filmy braci
Coen. Na pierwszy rzut oka zgadza się parę rzeczy: jest małżeńska zdrada, poczciwiec pakujący się w kłopoty i nieporadni policjanci. Są nawet pojedyncze ujęcia i ustawienia kamery wypożyczone od amerykańskich mistrzów. Ale na tym koniec. Drugi rzut oka odziera ze złudzeń -
"Kochanie, chyba cię zabiłem" z kinem
Coenów ma niewiele wspólnego, bliżej mu do
"13 posterunku" i
"Rancza" aniżeli
"Fargo" czy
"Śmiertelnie prostego". Postaci wycięte są z grubego kartonu, za poczucie humoru robią czerstwe dowcipasy okraszone wulgaryzmami, aktorzy wypadają bardzo przeciętnie (z wyjątkiem, o którym później), a fabuła zbudowana jest z klisz rodem z hollywoodzkiego kina lat 80. i 90. Brakuje tylko reżysera, który tchnąłby życie w to filmowe monstrum.
Nieścierowowi nie wystarcza bowiem filmowego warsztatu, czego dobitnym dowodem są pierwsze sekwencje filmu. Reżyser rozstawia swych bohaterów na fabularnej szachownicy, za nic mając prawa logiki i języka filmowego. Podczas gdy w jednej scenie filmowy twardy gliniarz siedzi na komisariacie, w następnym ujęciu widzimy go już w wypożyczalni wideo.
Nieścierow przymyka oko na tego typu nonsensy, byle tylko wplątać swych bohaterów w kryminalną intrygę i puścić film w komediowy dryf. Przecież jakoś to będzie.
Najpierw poznajemy Pokojskiego (
Zbigniew Zamachowski), analityka finansowego z warszawskiego City (tak, u
Nieścierowa polska stolica to metropolia pełną gębą). Wiedzie spokojne i dobre życie aż do czasu, gdy przyłapuje swą żonę i szefa na łóżkowych harcach. Podczas szamotaniny przypadkowo zabija oboje kochanków. Pech w tym, że jego zbrodnia zostaje uwieczniona przez zaprzyjaźnionego detektywa, a feralne nagranie trafia w ręce Kacpra (
Marcin Korcz), nieporadnego pracownika wypożyczalni płyt DVD. Wkrótce drogi mordercy i młodego chłopaka się skrzyżują, a obaj panowie ruszą w podróż, zostawiając za sobą kolejne trupy. W ślad za mordercą i jego zakładnikiem podąży także dwójka warszawskich policjantów: samozwańczy twardziel (
Ireneusz Czop) pozujący na Brudnego Harry’ego oraz jego nowy partner – przesądny i ponury Graś (grany przez łysego
Arkadiusza Jakubika).
To właśnie ten ostatni ratuje film
Nieścierowa.
Jakubik kradnie dla siebie kilka najważniejszych scen, wcielając się w gliniarza trzęsącego się ze strachu przed pechem i… kotami. Niestety na tym kończy się lista plusów, które postawić można przy
"Kochanie, chyba cię zabiłem". Pozostali aktorzy wypadają bowiem dość blado, a
Nieścierow, który debiutuje na dużym ekranie, prowadzi swoją opowieść niepewną ręką. Co gorsze – nie potrafi wyściubić nosa poza wytarte fabularne schematy. I choć w jego filmie na pozór dzieje się sporo (pościgi, trupy, narodziny męskiej przyjaźni), kolejne fabularne wolty raczej nikogo nie zaskoczą. Bo
"Kochanie…" to filmowa przejażdżka, którą odbywaliśmy już setki razy. Zazwyczaj w lepszym towarzystwie.