By przedstawić nieprzedstawialne, można użyć dwóch metod – jedna z nich, naukowa, operuje możliwie pełnym zebraniem wszystkich danych dotyczących zdarzenia, gruntownymi analizami, zestawieniami, wykresami, próbuje wykazać zależności przyczynowe między wieloma różnym zmiennymi, wspiera się eksperymentami i studiami przypadków. Wymaga to wielkiego umysłu naukowca. Jest też druga metoda – prostsza, ale trudniejsza. To opowieść przez symbol – symbol, który swym wielorakim, paradoksalnym znaczeniem przebija się przez wszystkie poziomy analizy i dotyka czasem pełniejszego, głębszego znaczenia niż wielkie studia. Oczywiście, wymaga on wielkiej wrażliwości artystycznej. Która, jak się okazało, cechowała
Boba Fosse'a. "
Kabaret" to film genialny. Nie boję się powiedzieć, że jeden z najgenialniejszych w historii. Taki film, dla którego warto było wynaleźć kinematograf. Taki film, przy którym wreszcie ma się wrażenie, że sztuka jest niezbędna człowiekowi do zwykłego funkcjonowania. A cóż o tym decyduje? O, tu już trudniej o analizę. Mamy wszak w filmie trójkąt miłosny – ale ileż to trójkątów oglądaliśmy! Jest też porywająca muzyka i wspaniałe sceny wodewilowe – ale takich akurat szczególnie w teatrach rewiowych nie brakuje. Nazizm również jest tematem przez kino wykorzystywanym z powodzeniem – od komediowo-dramatycznej analizy fenomenu Hitlera w "
Dyktatorze" po szukających swej Wunderwaffe nazistów w "
Indianie Jonesie". Żaden film jednak nie pokazuje tak genialnie momentu dojścia hitlerowców do władzy. I, co niezwykłe, "
Kabaret", historia muzycznego klubu w Berlinie na początku lat 30., pokazuje to w sposób delikatny, bez nazwisk, bez żadnych wielkich epopei. W takim oto zwyczajnym klubie śpiewa sobie Sally, młoda Amerykanka (śliczna, naiwna, ale pełna emocji
Liza Minnelli, archetyp uwodzicielki). Poznaje ją przyjeżdżający do Berlina zwykły, przeciętny Anglik (
York, poprawny). Zawiązuje się romans (z... pewnymi perypetiami), wszystko to dzieje się w onirycznym świecie szalonych lat 30., w takt wariackiej muzyki, w świecie, w który pomału, pomału... I w chwili wytchnienia, gdy wszyscy główni bohaterowie wybierają się na przejażdżkę na wieś – następuje moim zdaniem najwspanialsza scena filmu, ta dziwna, przerażająca scena śpiewu w wiejskiej pijalni piwa. Scena więcej mówiąca o nazizmie niż opasłe tomiszcza historyków. To powstawanie i podchwytywanie banalnej pieśni o lepszym jutrze, ta nadzieja i zaufanie, z jakim melodia ta jest wraz z młodym Hitlerjugend śpiewana – przeraża. A Mistrz Ceremonii tylko się uśmiecha – bo wie, co będzie dalej... No właśnie, Konferansjer. To najwspanialsze wcielenie Bachusa w historii kina. Szalony, tańczący i śpiewający
Joel Grey zapada w pamięć na zawsze. Fascynuje, poraża i przeraża – tym makijażem, upodabniającym go z jednej strony do błazna, z drugiej – do śmierci; tymi gestami, przerysowanymi, ale chwilami ironicznie inteligentnymi; całym sobą. Pokazuje on, że mimo swej boskości nawet ta postać się w Berlinia lat 30. musi zmienić – zaczyna wszak od pogardzania i wyśmiewania Hitlera, a kończy na zachwycie nad małpą-nieżydówką. Bo Bachus, choć potężny, jest wszak błaznem – a błazen zawsze jest odbiciem i karykaturą swoich czasów. Gdy kończył się film, a Konferansjer pytał mnie, gdzie są moje problemy i czy o nich zapomniałem – dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo ten film mnie pochłonął. Od tego czasu oglądałem go kilka razy – i zawsze tak samo, zawsze pod koniec uświadamiałem sobie, że nie myślę w ogóle o tym, co się dzieje wokół mnie, co mam do zrobienia - a w głowie mam tylko piękną
Lizę Minnelli, nieśmiałego
Michaela Yorka i szalony śmiech
Joela Greya. Bo sztuka jest po to, by zapomnieć – o codzienności. Ale jednocześnie też po to, by nie zapominać – o tym, co liczy się naprawdę.