"John Wick" to rasowe kino klasy B, którego największą cnotą jest uczciwość. Nikt nie próbuje wmówić widzowi, że chodzi tu o coś więcej niż maraton strzelanin, ciosów "z karata" i smoliście
Na sam dźwięk nazwiska John Wick rosyjscy mafiozi żałują, że nie byli rano u spowiedzi, aby pojednać się z Najwyższym. Emerytowany zabójca zyskał w półświatku przydomek Baba Jaga po tym, jak w pojedynkę odesłał do krainy wiecznych łowów wszystkich konkurentów gangstera Viggo Tarasova. Teraz trzęsący Nowym Jorkiem boss sam trzęsie się ze strachu. Jego lekkomyślny syn ukradł bowiem samochód Wicka (przepięknego Mustanga '69), zabijając przy okazji suczkę będącą prezentem od zmarłej żony. Na nic zdają się prośby, groźby oraz wielomilionowe odszkodowanie. Dla bohatera zemsta to kwestia zasad, których – w przeciwieństwie do kręgosłupów wrogów – nie łamie.
Za realizację "Johna Wicka" odpowiada para kaskaderów-weteranów oraz facet piszący do tej pory scenariusze filmów z Dolphem Lundgrenem. Tercet z takimi referencjami nie wchodzi na plan zdjęciowy z zamiarem nakręcenia subtelnej żałobnej psychodramy. "Wick" to rasowe kino klasy B, którego największą cnotą jest uczciwość. Nikt nie próbuje wmówić widzowi, że chodzi tu o coś więcej niż maraton strzelanin, ciosów "z karata" i smoliście czarnych żartów. Niech Was nie zwiedzie rzewny prolog mający uwiarygodnić psychologiczne motywacje bohatera. Z chwilą, gdy John wytapetuje plutonem płatnych morderców ściany swojego salonu, karuzela atrakcji rozkręci się na całego.
Fenomenalnym scenom akcji bliżej jest do przestylizowanego baletu śmierci Johna Woo aniżeli królującego dziś w Hollywood chropowatego realizmu à la Jason Bourne. Przyodziany wyłącznie w szykowne garnitury Wick traktuje pole bitwy niczym parkiet, zaś nacierających zewsząd wrogów jak partnerów do tańca w rytm energetycznych bitów Castle Vanii lub elektronicznych ballad M86 i Kaleidy. Elegancki, precyzyjny styl walki bohatera współgra z wizualną tożsamością filmu. Ruchliwa kamera nigdy nie jest prowadzona z ręki, zaś montażysta nie musi przesadnie szatkować scen naparzanki, aby przykryć niedostatki inscenizacji. To w dużej mierze zasługa Keanu Reevesa. Mimo pięćdziesiątki na karku gwiazdor "Matriksa" wciąż sprawdza się wybornie jako heros kina akcji. Nawet jego kanciasta gra aktorska tutaj wydaje się na miejscu. Pasuje bowiem do charakteru Wicka – małomównego, komiksowego twardziela, którego można zabić, ale nie złamać.
Reevesa wspiera przed kamerą zastęp świetnych aktorów drugoplanowych. Po bezpłciowym występie w "Mission: Impossible – Ghost Protocol" Michael Nyqvist zagrał wreszcie czarny charakter z prawdziwego zdarzenia: odpowiednio przerysowany, non stop balansujący między grozą a zgrywą. Podobnie ma się sprawa z niezastąpionym Ianem McShane'em wcielającym się we właściciela ekskluzywnego hotelu dla płatnych zabójców. Jeśli wydaje się Wam, że wspomniany przybytek to najdziwniejsze miejsce, do jakiego zabiorą Was twórcy filmu, radzę zastanowić się dwa razy. Jedno jest pewne: wszędzie, gdzie pojawi się John Wick, kroczyć za nim będą chaos i zniszczenie.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu