Ach, liceum, to były czasy. Prawie jak studia, ale z sesją raz, po trzech latach... A jak powszechnie wiadomo "prawie robi wielką różnicę", jeśli wierzyć pewnemu browarowi. A polskie liceum jest
Ach, liceum, to były czasy. Prawie jak studia, ale z sesją raz, po trzech latach... A jak powszechnie wiadomo "prawie robi wielką różnicę", jeśli wierzyć pewnemu browarowi. A polskie liceum jest już prawie jak amerykańskie. Co prawda metalowe szafki na korytarzach już mamy, własne quasi-"Wredne dziewczyny" tak samo, automaty z coca-colą i hamburgery w stołówkach też. Brakuje nam jednak w klasach nastoletnich... wampirów. Albo kosmitów.
Numer Cztery aka John Smith (Alex Pettyfer) jest przystojny, dobrze zbudowany, zabawny, inteligentny, wygadany, nieco tajemniczy, a więc jednym słowem: ideał! Ale to jeszcze nie wszystko. Nasz wymarzony kandydat na chłopaka jest dosłownie i w przenośni nie z tej ziemi! To gość z innej planety, swego rodzaju kosmiczny uchodźca: jego lud został wybity niemal do nogi przez pewną agresywną rasę, która przybywa teraz na Ziemię, aby zabić jego i pozostałą szóstkę uciekinierów. Trzech już nie żyje, a John jest następny i dobrze o tym wie. Na szczęście może liczyć na swojego opiekuna (Timothy Olyphant) i własne niezwykłe moce. Na nieszczęście oto po kolejnej przeprowadzce spotyka Sarę (Dianna Agron), w której się zakochuje. Narażając siebie i wszystkich w najbliższej okolicy postanawia bliżej poznać dziewczynę i wreszcie posmakować normalnego, licealnego życia...
"Jestem numerem cztery" to ekranizacja powieści dla młodzieży pod tym samym tytułem, która ukazała się w Stanach w 2010 roku jako pierwsza część zaplanowanej na sześć tomów sagi o kosmicznych nastolatkach. Co prawda książka przez półtora miesiąca królowała na liście bestsellerów "New York Timesa", ale dziwi mnie nieco fakt, że Hollywood upomniało się o nią tak szybko. Ale przyznaję, że jeśli coś teraz jest w modzie, są to na pewno nastoletnie dzieciaki z mocami albo z wampirami za chłopaków. Boli mnie jednak schematyczność tego rodzaju historii, ale podobno najbardziej lubimy piosenki, które znamy czy jakoś tak.
Chciałabym napisać, że przygody blond ciacha z kosmosu (i odpowiednio blond cuda z Ziemi dla płci brzydkiej) ogląda się dobrze, ale tak nie jest. Film zaczyna się co prawda dosyć dynamiczną sekwencją, ale potem jest niestety nudnawo: brniemy w szkolno-miłosną rutynę, która nawet mnie - fankę romansików z nieśmiertelnymi amerykańskimi szafkami i byczkami z drużyny futbolowej w tle - nie rusza, żeby na sam koniec jego twórcy zaserwowali nam akcję w najczystszej postaci. Finałowy pojedynek to widowiskowa, pełna dobrych efektów specjalnych i niezłej choreografii scena, która wynagradza nam słaby środek filmu pełen takich schematów, jak choćby starcia z eks najładniejszej dziewuszki w szkole czy pomóc uważanemu za kujona i dziwaka milczkowi.
Caruso kręci ostatnimi czasy filmy dla nastolatków i o nastolatkach. Przyznaję jednak, że jego młodzi bohaterowie nie tylko zamartwiają się pryszczami czy randkami, zdarza im się także tropić mordercę z sąsiedztwa czy walczyć o życie, więc nie jest źle. "Niepokój" i "Eagle Eye" trzymają pewien poziom w przeciwieństwie do nierównego "Jestem numerem cztery". Ten ostatni broni się jedynie urodą Pettyfera, dobrą muzyką Trevora Rabina i efektami specjalnymi od Industrial Light & Magic (chociaż walka chimer według mnie była zupełnie niepotrzebną przechwałką studia, bo przecież do portfolio podobnych scen nie potrzebują). Pochwalić muszę także zdjęcia Guillermo Navarro. Scenariusz niestety leży, gra aktorska też nie łapie za serce.
"Jestem numerem cztery" to pozycja dla nieco młodszych fanów sci-fi. To znośna historia o miłości, przyjaźni i przeznaczeniu w sosie z licealnych i kosmicznych kłopotów. Na kolana jednak nie rzuca. Do obejrzenia raz, bo wątpię, czy Idealny Numer Cztery zastąpi pewnego Idealnie Idealnego Wampira. Ja wolę jednak świecące dłonie od diamentowo lśniącej w promieniach słońca klaty. A już zdecydowanie wolę lepsze niż dziełko Caruso filmy. Kwestia gustu.