Recenzja filmu

Furioza (2021)
Cyprian T. Olencki
Mateusz Banasiuk
Weronika Książkiewicz

Na gołe pięści

Frajda z seansu "Furiozy" nie płynie ani z misternie utkanej intrygi, ani z zapisanych w scenariuszu złotych myśli. Ma swoje źródła w reżyserskiej energii, warsztatowej sprawności oraz
"Kibol zawsze będzie kibolem" – słyszymy w buchającej testosteronem "Furiozie". I cóż, trudno oprzeć się wrażeniu, że polskie kino też zawsze będzie polskim kinem – zwłaszcza kiedy rzuca na kibola światło. Punkt wyjścia to zazwyczaj coś na kształt poematu heroicznego o prężeniu muskułów, nimbach świętego bractwa oraz "psiarni" z krainy mroku. Punktem dojścia jest natomiast moralitet o opłakanych skutkach tej maczystowskiej jazdy bez trzymanki. Choć reżyser Cyprian T. Olencki nie robi zbyt wiele, by zrzucić krępujący gorset konwencji, gangsterską bajkę z morałem opowiada z przekonaniem godnym większej sprawy. Będę się upierał, że w tego rodzaju kinie to rzadkość. I najwyższa cnota.   


Akcja rozpoczyna się w torpedzie Polskich Kolei Państwowych, co jest jasnym sygnałem: to nie będzie film dla mięczaków. Do wagonu wpada grupa łysych zabijaków, zaczyna tłuc pasażerów bez litości i jedynie tajemniczy facet w kapturze (Mateusz Banasiuk) wydaje się nie żałować, że przepłacił za bilet. Nic dziwnego – kiedyś sam chodził na ustawki i gruchotał kości, ale gdzieś po drodze wziął kurs na odkupienie i kastet zamienił na stetoskop. Teraz policjantka Dzika (Weronika Książkiewicz) – dawna miłość i kumpelka z kibolskiej drużyny – robi z szaraka tajniaka i wysyła go z misją infiltracji tytułowej grupy. A jest co infiltrować – nie dość że krewkie chłopaki regularnie obijają sobie gęby po lasach, to jeszcze zaczynają nieśmiało flirtować z lokalnymi mafiozami. Jest wśród nich brat pokutującego lekarza i zarazem lider Furiozy (Wojciech Zieliński). Jest i Golden (Mateusz Damięcki), chłopak co najwyżej pozłacany, za to z glacą połyskującą w słońcu i zaciśniętą pięścią wytatuowaną na klacie. A dookoła rzeczywistość, którą znamy głównie z kina: szybkie fury, młode wilki, dziunie zagrzewające do boju i stary gangster zaczytany w Szekspirze. Najbardziej lubi, szokers, "Juliusza Cezara". 

Gangster powie Goldenowi tak: "gdybyś przeczytał, wiedziałbyś, jak to wszystko się skończy". Dobra rada, ale bez przesady – przecież i tak wiadomo jak. Frajda z seansu "Furiozy" nie płynie ani z misternie utkanej intrygi, ani z zapisanych w scenariuszu złotych myśli. Ma swoje źródła w reżyserskiej energii, warsztatowej sprawności oraz narracyjnej frajdzie, z jaką Olencki opowiada o tym egzotycznym świecie. Jasne, to rzeczywistość złożona w dużej mierze z klisz i prefabrykatów, słychać w niej echa "chuligańskich" klasyków, zaś krew i kości bohaterów widać dopiero, gdy skruszeje powłoka gatunkowych figur. A jednak wszelkie konflikty –  te tragiczne i te błahe – wybrzmiewają na ekranie bez fałszywej nuty. Być może dlatego, że niemal wszystkich bohaterów napędzają tu najniższe pobudki: potrzeba zaznaczenia terenu, błahe resentymenty, "kwestia honoru" albo stara dobra zemsta. Oczywiście, i panowie, i panie muszą sobie najpierw potrajkotać o kibicowskich cnotach, o kodeksie, w którym dżentelmeński pojedynek odbywa się na gołe pięści, a kij bejsbolowy jest symbolem barbarzyństwa. Lecz gdy przychodzi co do czego, Olencki i współscenarzysta Tomasz Klimala (ostatnio: "Lokatorka") są precyzyjni i bezlitośni: śmierć to na ekranie żaden rycerski romans, raczej naturalistyczna tragedia.  


O łysym i przypakowanym Mateuszu Damięckim powiedziano już w wiele. W ramach komplementu dodam jedynie tyle, że w trakcie seansu zapomniałem o innych Damięckich – o idącym w czole rewolucji Cezarym Baryce, fikającym koziołki bohaterze polskiego "Dirty Dancing" oraz piłkarzu Zbyszku Grunwaldzie, ewidentnie stylizowanym na Roberta Lewandowskiego. Świetna jest także Książkiewicz i to nie z powodu nowej fryzury. Imponuje delikatnością, z jaką sygnalizuje wielokierunkową presję, pod którą żyje i pracuje Dzika – wiedziona pragnieniem rewanżu wobec Furiozy, hamowana lojalnością wobec dawnego chłopaka, trzymana za kark przez cynicznego policyjnego partnera (Łukasz Simlat). Skłamałbym, pisząc, że w pewne emocje nie trzeba tu wierzyć na słowo, a miłosne i nienawistne deklaracje momentami nie szeleszczą. Lecz jeśli gatunkową referencją mają być "Skrzydlate świnie" albo kino Patryka Vegi, to mogę z czystym sumieniem zapewnić, że Rzym wciąż leży gdzie indziej niż Krym.  


Fakt, iż scenarzyści udali się na konsultację z kibicami Lecha Poznań, zaś cały film jest w dużej mierze trawestacją chuligańskich ballad, może być jedynie marketingowym haczykiem. Myślę jednak, że to nie ten przypadek. Olencki nakręcił wcześniej "PolandJę", niezbyt udaną, choć wyładowaną intrygującymi pomysłami opowieść o tym, że Polska to wieczna chłosta – losy jej wściekłych bohaterów krzyżowały się w budzie z kebabem, co spełnia moje standardy wybitnej metafory. Zarzucałem mu wówczas, że ślizga się po powierzchni, że nie interesuje go szczegół, a jedynie efekciarska synteza. Dziś jednak myślę o tym filmie cieplej, może dlatego, że "Furioza" jest opowieścią o wyprutej podszewce tamtej rzeczywistości; o normalizowaniu jej tworów w rodzaju kibolskiej "kultury". I choć przekonywanie, że szlachetnego rycerza stadionu od pospolitego bandyty odróżnia kawałek gazrurki w dłoni, jest, delikatnie mówiąc, ryzykowne, Olencki pamięta o najważniejszym: wiadomo, jak to wszystko się skończy. 
1 10
Moja ocena:
7
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Furioza
Prawdopodobnie pierwszym świadomym filmem, jaki w życiu obejrzałem, był "Hooligans" w reżyserii Lexi... czytaj więcej