Teoria względności według Hollywood: co się stało, wciąż może się odstać. Choć przez ostatnią dekadę szefowie DC Studios próbowali rozwinąć prędkość światła, by dogonić konkurentów z Marvela, dopiero gdy zaciągnęli hamulec, zostawili ich w tyle. Zmiany kierownicze, cięcia, zamrażarka pełna filmów, kominek pełen scenariuszów,
Ezra Miller jako bomba z opóźnionym zapłonem, kosztowne dokrętki… Powiedzieć, że "
Flash" rodził się w bólach, to nie powiedzieć nic. A jednak, jakimś cudem, film
Andy'ego Muschiettiego ("
To") odhacza niemal wszystkie punkciki spełnionego kina: jest zabawny, niegłupi, świetnie zagrany, napisany z szacunkiem dla bohaterów, widza oraz komiksowej tradycji. Wygląda na to, że możesz stracić masę czasu, jeszcze więcej pieniędzy, a i tak wyjdziesz na swoje.
Barry Allen alias
Flash (
Ezra Miller) pojawił się w filmowym uniwersum
DC Comics jako postać na poły komediowa, millennials wśród superbohaterskiej starszyzny, chodzący worek kompleksów. Lecz to, co w drużynowej przygodzie było puentą żartów, w solowym filmie wydaje się ciężką neurozą. Barry, podobnie jak w komiksie "Flashpoint", w którym poszarpał czasoprzestrzeń, by uratować swoją matkę przed śmiercią, jest znacznie bardziej skomplikowaną postacią. Wracamy do niego w kapitalnej slapstickowej scenie, w której – niczym w "radzieckich jajeczkach" – ratuje wypadające ze szpitalnego okna noworodki. Podziękowań się nie doczeka, lecz to najmniejszy z jego problemów. Pragnąc odwrócić bieg wydarzeń, które zaprowadziły jego matkę do grobu, a ojca do więzienia, bohater zaczyna majstrować przy multiwersach, zmarszczkach czasu i alternatywnych rzeczywistościach. Gnając na złamanie karku w stronę przeszłości, przypadkiem tworzy świat, w którym jego matka wiedzie szczęśliwe życie z ojcem, lecz nad całą ludzkością wisi widmo zagłady.
Generał Zod znów przybywa na Ziemię w pościgu za zbiegłym
Kal-Elem i ponownie ma zamiar zamienić błękitną planetę w jałową pustynię. Tyle że tym razem
Supermana,
Aquamana,
Wonder Woman i spółki ani widu, ani słychu. Osłabiona niewolą
Supergirl (
Sasha Calle) wydaje się marnym zastępstwem dla Syna Kryptonu, podstarzały Batman (
Michael Keaton) nie rwie się do walki w obronie ludzkości, z kolei młodsza wersja Flasha (
Ezra Miller) przypomina bohatera "
Zemsty frajerów". Mamy Ligę Sprawiedliwości w domu.
Paradoksy, wyrwy, sploty, węzły – w zależności od scenariopisarskiej potrzeby, kluczowe fabularne "mechaniki" działają w filmie inaczej. W jednej scenie czas jest włosem z rozdwojoną końcówką, kiedy indziej rozsypanymi bierkami, to znów miską pełną spaghetti. Nie szkodzi. Chodzi przecież o samego Barry'ego oraz o jego podróż ku oświeceniu. A raczej o dwóch Barrych, gdyż film czerpie narracyjną energię z motywu zderzenia osobowości.
Ezra Miller jest niekwestionowaną gwiazdą tej komedii charakterów, w obydwu wcieleniach to prawdziwy aktorski żywioł – zarówno jako bezpretensjonalny w swojej głupocie nastolatek, jak i zdesperowany neurotyk sprawdza się fantastycznie. I to właśnie opowieść o życiu, które nigdy nie nadeszło, wypełnia pierwszą połowę filmu. To fajne kino, z precyzyjnie zaakcentowaną, wysoką stawką, pełne żartów pisanych przez człowieka, a nie ChatGPT, osadzone w świecie, w którym
Eric Stolz dostał rolę w "
Powrocie do przyszłości",
Michael J. Fox wybrał "
Footloose", a
Kevin Bacon musiał zadowolić się "
Top Gun".
Z chwilą, gdy bohaterowie przekraczają próg posiadłości Wayne'a, "
Flash" zmienia tor. Odtworzone z dbałością o detale labirynty domostwa, wraz z korytarzem pełnym rycerskich zbroi, ekspresjonistyczną klatką schodową oraz rustykalną kuchnią, w której Vicky Vale, Alfred i Bruce Wayne uprawiali small-talk w "
Batmanie"
Tima Burtona, to spełniony sen wszystkich ultrasów
DC Comics. Zaś to, co dzieje się później, pozostaje intrygującym dialogiem z całą tradycją filmów o Batmanie i Supermanie. Nie tylko na poziomie fan service'u, który można przerzucać tu łopatą, lecz również na poziomie intelektualnym. W przeciwieństwie do Człowieka ze Stali i Mrocznego Rycerza Flash nie chce być definiowany przez tragedię z przeszłości, chętnie przehandlowałby jedną tożsamość za drugą. Natomiast sposób, w jaki twórcy zderzają jego śmiałe plany z rzeczywistością, prowokuje naprawdę odważne, jak na standardy kina suprerbohaterskiego, wnioski (niestety, pozostawię je w sferze ciężkich spoilerów). Podobnie jak w "
Speedzie"
Jana De Bonta czy "
Niepowstrzymanym"
Tony'ego Scotta czarnym charakterem we "
Flashu" nie jest szaleniec w maszynie zagłady. Jest nim czysta abstrakcja. Wówczas – prędkość. Teraz – czas.
Ezra Miller dzieli i rządzi,
Michael Keaton odnalazł autentyczną frajdę w powrocie do roli, która przyniosła mu sławę (choć umówmy się, że nie każdy dialog musi być wyimkiem z Burtona), a
Sasha Calle jest na tyle charyzmatyczna, by nadać tekturowej postaci Supergirl ludzki rys. Pomijając wątpliwą jakość komputerowej animacji (dobre pomysły inscenizacyjne do pewnego stopnia niwelują techniczne braki), "
Flash" to kino, którego ze świecą szukać we współczesnym superbohaterskim uniwersum. Wyborne aktorsko, napisane bez fałszywej nuty, emocjonalnie angażujące oraz – najzwyczajniej w świecie – pełne niespodzianek. Film, który nie miał prawa udać się w przeszłości i być może dlatego dziś wyprzeda konkurencję. Czas to pieniądz? Nawet w Hollywood bywają wyjątki od reguły.