Choć dekoracje ze styropianu oraz gumowe potwory zostały zastąpione kosztownym CGI, widowisku Rolanda Emmericha bliżej do "Najeźdźców z Marsa" czy "Bloba – zabójcy z kosmosu" niż na przykład
Drugi "Dzień Niepodległości" to film absurdalny i rozkosznie zły jak przystało na dzieło oddychające atmosferą B-klasowego kina science fiction z lat 50. Choć dekoracje ze styropianu oraz gumowe potwory zostały zastąpione kosztownym CGI, widowisku Rolanda Emmericha bliżej mimo wszystko do "Najeźdźców z Marsa" czy "Bloba – Zabójcy z kosmosu" niż na przykład niedawnego "Na skraju jutra". Jeśli koktajl patosu, napuszonych dialogów, karykaturalnych bohaterów, dziur fabularnych wielkości Gwiazdy Śmierci oraz czerstwych żarcików wydaje się Wam obietnicą przepysznej zabawy, najprawdopodobniej wyjdziecie z seansu w doskonałych nastrojach. Pozostali widzowie powinni jednak rozważyć inwazję na inną salę kinową.
Twentieth Century Fox Film Corporation
Tak jak twórcy ostatnich "Gwiezdnych Wojen"Emmerich zaprasza przed kamerę zarówno aktorów znanych z kasowego oryginału (ukłon w kierunku starych fanów), jak i młodą obsadę (wabik na nową, niezaznajomioną z klasyką widownię). W tym wypadku stara gwardia okazuje się jednak bezkonkurencyjna w porównaniu ze swoimi potencjalnymi następcami. Nawet bez charyzmatycznego Willa Smitha weterani mają więcej ikry i wdzięku niż Jessie T. Usher, Liam Hemsworth czy Maika Monroe. Nie mówiąc o tym, że lepiej odnajdują się w nie całkiem poważnej konwencji zaproponowanej przez reżysera. Świetnie widzieć zwłaszcza Jeffa Goldbluma, który po dłuższej przerwie wraca do występów w wysokobudżetowych produkcjach. Jako sypiący sarkastycznymi uwagami doktor Levinson gwiazdor wprowadza na ekran luz i zbawienny dystans.
Emmerichowi trzeba przyznać, że nie idzie po linii najmniejszego oporu i nie kopiuje fabuły pierwszej części w skali jeden do jednego. Oczywiście zgodnie z hollywoodzką tradycją kręcenia sequeli główny statek najeźdźców musi być nieporównywalnie większy od tego z jedynki. Niemniej jest tu kilka ciekawych pomysłów. Choćby ten, by Ziemianie po zwycięstwie nad galaktycznymi agresorami zaanektowali ich technologie i w ten sposób niewyobrażalnie przyspieszyli postęp cywilizacyjny. Rozsądny wydaje się także koncept zakładający, iż po inwazji skłócone dotąd narody zapomną o dawnych niesnaskach i ręka w rękę zaczną budować nowy wspaniały świat. Inna sprawa, że gdy zaczyna się druga runda zmagań z najeźdźcami, supernowoczesne myśliwce okazują się tyle samo warte co stare dobre F-16. Z kolei amerykańscy wojacy i naukowcy wciąż wydają się bezkonkurencyjni w przerabianiu ufoludków na mięso mielone. Wyjątek stanowi tu afrykański watażka, który w przerwach między łamaniem praw człowieka opanował superskomplikowany język obcych i z maczetą w garści wymierza srogą pomstę na kosmicznych stawonogach.
Dawno temu amerykańscy krytycy obwołali Emmericha zaszczytnym mianem "Master of Disaster". Szlachectwo zobowiązuje, więc w "Odrodzeniu" Niemiec z zapałem kolejny raz bierze się za demolowanie biednej Matki Ziemi. 2016 rok to jednak nie 1996 ani nawet "2012". Na współczesnym widzu, który przeżył już w kinie niejedną apokalipsę, znacznie trudniej jest dziś zrobić wrażenie. Dlatego, choć reżyser dwoi się i troi, by efektownie zainscenizować zagładę z pomocą statku kosmicznego dysponującego własnym polem grawitacyjnym, jego film nie stanowi nowego otwarcia w kategorii ekranowych katastrof. To raczej dobra "średnia krajowa". Mistrz nie powiedział jednak jeszcze ostatniego słowa – już trwają przygotowania do trzeciego "Dnia Niepodległości". Czekam na kolejną porcję fajerwerków.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu