Słysząc nazwisko
Sacha Baron Cohen, duża część niedzielnych kinomanów postawi oczy w słup ze zdumienia, zupełnie nie kojarząc wspomnianej osoby. Gdy jednak dodamy do tego słówko-klucz "
Borat", większość dozna olśnienia, kojarząc (głównie wizualnie) znanego komika ubranego w jednoczęściowy, bezwstydnie obcisły kostium kąpielowy. Postać Kazachskiego reportera wykreowana przez
Cohena zakorzeniła się w kulturze popularnej przede wszystkim dzięki (choćby połowicznej) autentyczności zapisu wideokasetowego (jakby to zgrabnie ujął wspomniany jegomość) z prawdziwymi reakcjami Amerykanów na poczynania konserwatywnego, seksistowskiego i wulgarnego obcokrajowca, któremu nie straszne są tematy tabu.
W przypadku "
Dyktatora",
Cohen postawił na zupełnie fikcyjną historię (jak i we wcześniejszym "
Ali G"), usiłując stworzyć komedię wyśmiewającą rozmaite aspekty szeroko pojętego życia kulturowego (tak Stanów Zjednoczonych, jak i innych krajów). Tym razem niezłomny komik wcielił się w rolę Aladeena, miłościwie panującego dyktatora bliżej nieokreślonego kraju arabskiego, z niezwykłą pasją pełniącego swe obowiązki. Dbanie o uciśniony lud, nadzorowanie budowy nuklearnego pocisku, wielogodzinne orgie z
Megan Fox… To tylko nieliczne z zobowiązań głowy całego państwa. Sprawy komplikują się jednak, gdy Tamir (
Ben Kingsley), jeden z członków świty Aladeena, postanawia pozbyć się niewygodnego ciemiężyciela… pardon, dobrodzieja. Koniec końców, były dyktator trafia w objęcia swego najgorszego wroga, "Stanów Zjednoczonych Ameryk". W tym zepsutym demokracją kraju zapoznaje niejaką Zoey (
Anna Faris), która (nie od razu) przypada Aladeenowi do gustu. Dzielny dyktator staje zatem przed trudnym zadaniem – musi jednocześnie odzyskać władzę i zyskać wybrankę swego serca. Czy uda mu się doprowadzić sprawy do szczęśliwego finału?
Postanawiając iść konwencją filmu fabularnego,
Cohen zrezygnował jednocześnie z największego atutu "
Borata" – wspomnianej wyżej autentyczności. Świadomość iż reakcje ludzi na absurdalne zachowania Kazacha nie były (w znacznej części) ustawiane sprawiała, że jego poczynania były jeszcze śmieszniejsze. "
Dyktator" oparty jest zaś na równie absurdalnych scenach (czasem aż do przesady), pozbawionych jednak płaszczyka realizmu. Co prawda
Cohen wyraźnie pokazuje środkowy palec poprawności politycznej (wyśmiewanie kalectwa, gadki o wyrzucaniu noworodków do śmietnika…), robi to jednak zbyt często w niesmaczny i siermiężny sposób.
Jak to w przypadku lwiej części komedii bywa, poziom humoru jest różny, momentami bawiąc dobrze rozpisanymi dialogami celnie puentującymi obawy Amerykanów (cała konwersacja w helikopterze o 9/11), momentami zaś odpychając żenującymi gagami. Więcej w "
Dyktatorze" jest jednak scen przeciętnych, załamujących swą głupotą (głupi =/= śmieszny, o czym wielu twórców coraz częściej zapomina…) i potwierdzających stereotypy o jakości obecnych filmów nastawionych na rozśmieszanie widza.
Pod względem konwencji, "
Dyktator" to kino w stylu "
Nagiej broni" (z braku lepszego porównania), jednak o blisko paręnaście klas gorsze. W obu produkcjach świat przedstawiony odzwierciedla do pewnego stopnia rzeczywistość, pełen jest jednak absurdów. Główny bohater obu tytułów także wypowiada obrazoburcze teksty z poważną miną, święcie wierząc w artykułowane słowa. W trylogii tercetu ZAZ (
Zucker,
Abrahams i
Zucker) granica dobrego smaku nigdy nie została przekroczona, zaś humor tam zawarty bawi po dziś dzień. W "
Dyktatorze" zaś niesmaczne żarty sprawiają, iż o seansie widz woli zbyt długo nie pamiętać, uśmiechając się zaledwie na myśl o paru niezłych momentach.
Jakby nie patrzeć, jednym z głównych wątków "
Dyktatora" jest... rodzące się uczucie pomiędzy zapatrzonym w swą doskonałość despotycznym władcą a walczącą o równouprawnienie każdej żyjącej istoty Zoey. Poprzez zbytnie wyeksponowanie romansu między dwójką bohaterów, film
Cohena zbyt często przypomina (mocno nietypową co prawda) produkcję z nurtu "komedii (niepoprawnie) romantycznych" ...z epitetami i kąśliwymi uwagami skierowanymi do mniejszości rasowych w tle.
Połączenie podcierającej swe "cztery litery" tematami tabu komedii z wątkami romantycznymi wyszło zaledwie połowicznie. Są w filmie sceny, które autentycznie bawią, większość jednak powoduje lekkie uczucie zażenowania. Sama postać Aladeena jest dość charakterystyczna, jednak przytaczany wcześniej
Borat ze swoim akcentem i "dobrą inaczej" składnią pozostawia potężnego władcę w swoim skromnym cieniu. Niech stracę: można zaryzykować seans dla paru zabawnych scen.