Najnowsza ekranizacja "Diuny" znacznie lepiej oddaje ducha książki Franka Herberta niż jakakolwiek poprzednia. Tutaj aż czuć piasek pod stopami, surowość pustynnego krajobrazu planety Arrakis i
„Stańmy, bracia, wśród poległej braci. Jedno życie i śmierć jedną mamy. Duchy zawsze pójdą razem z nami. Stańmy, bracia, wśród poległej braci, czas obłudy odrzućmy za siebie. Ich nie straszą już pokusy losu. Stańmy, bracia, wśród poległej braci. A gdy czas nasz się w śmiechu pogrzebie, nie wystraszą nas pokusy losu” – Leto Atryda, cytat z książki "Diuna"
Piszę tę recenzję jako fan. Fan książki Franka Herberta, której legenda sięga 1965 roku. Jego "Diuna" z miejsca została odebrana przez czytelników jako powieść wyjątkowa. Dotykająca wielu ważnych, społecznych wątków, a przy tym będąca epicką opowieścią o walce pomiędzy rodami o panowanie nad planetą Arrakis. Ale również opowiadająca o walce z ogromnymi wyzwaniami stawianymi przez innych i w końcu o walce z samym sobą, by zapanować nad żądzą władzy i pokusami losu, przesłaniającymi jasność widzenia. Książkowa "Diuna" zdobyła wiele prestiżowych wyróżnień, na czele z nagrodami Hugo i Nebula, a jej sukces doprowadził do powstania 6-częściowej serii "Kronik Diuny". Szybko zaczęto też mówić o jej wymarzonej ekranizacji filmowej. Przedwczesnaśmierć Arthura P. Jacobsa, który jako pierwszy zdobył do niej prawa, sprawiła że wyreżyserowanie filmu ostatecznie powierzono Alejandro Jodorowsky'iemu, ale niestety z powodów budżetowych nigdy się go nie doczekaliśmy, choć do dziś jest o nim głośno. W ten sposób pierwszą, pełnoprawną ekranizację stworzył ponad dziesięć lat później David Lynch. Każdy, kto obejrzał chociaż parę jego produkcji, wie z jak wielką legendą w świecie kina mamy tu do czynienia. A jednak poległ. Dlaczego? Wielu mówi, że to przez wpływ producentów, którzy stale naciskali na Lyncha. Możliwe. Ale samo połączenie dwóch książek w jedną całość… to nie mogło skończyć się dobrze. Do dziś zresztą mówi się, że "Diuna" to największa plama wstydu w filmografii Lyncha. I pomimo pewnego sentymentu, którym może darzyć ją część widzów, trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
Wprawdzie wiele lat później powstała także serialowa "Diuna", ale nigdy nie zdobyła ona tej samej popularności, co film Lyncha. Od publikacji powieści Herberta minęło kilkadziesiąt lat, a mimo to wciąż cieszy się ona popularnością wśród kolejnych pokoleń czytelników. Lecz niespełnione pragnienie o jej powstaniu pozostało… i trwa do dnia dzisiejszego, gdy na ekrany kin właśnie wchodzi jej kolejna ekranizacja. Tym razem wyreżyserowania nowej "Diuny" postanowił się podjąć Denis Villeneuve, który zdążył już zaistnieć w świecie kina niejeden raz, tworząc w przeszłości takie filmy jak choćby "Labirynt", "Sicario", czy "Nowy początek". Tym największym jego dotychczasowym sukcesem było jednak stworzenie "Blade Runnera 2049" – kontynuacji legendarnego filmu Ridleya Scotta sprzed blisko 40 lat, epickiego i pięknego wizualnie widowiska, choć z pewnością przeznaczonego nie dla każdego. Powierzenie "Diuny" Denisowi Villeneuve wydało się więc słuszną decyzją studia, i to tym bardziej, że przy każdej możliwej okazji podkreślał swoją ogromną miłość do świata Franka Herberta. Zresztą w grudniu 2020 roku, udzielając wywiadu dla portalu Variety, powiedział tak: ”Dune” is by far the best movie I’ve ever made. My team and I devoted more than three years of our lives to make it a unique big screen experience”. Nic więc dziwnego, że oczekiwania były wielkie, skoro i sam reżyser je jeszcze bardziej spotęgował. Czy jednak faktycznie jest to wielkie, unikalne filmowe doświadczenie, a przy tym udana ekranizacja powieści? A może i jego, jak niegdyś producentów "Diuny" Lyncha, pokonała pokusa losu… by stworzyć wielki i głośny blockbuster… ale bez duszy?
Akcja historii rozgrywa się w bardzo dalekiej przyszłości, kiedy rządy nad galaktyką sprawuje Imperator Shaddam IV. Pod jego władzą znajduje się wiele królewskich rodów, w tym wrogich sobie Atrydów i Harkonnenów, które w jego imieniu sprawują władzę nad poszczególnymi planetami. I tak Atrydzi kontrolują wodną planetę Kaladan, a Harkonnenowie Arrakis – która tylko z pozoru wydaje się być pustynną dziurą, do której nikt by nie chciał trafić. W rzeczywistości bowiem to ta planeta, nazywana tytułową "Diuną", jest najgroźniejsza, a zarazem najbogatsza – tylko tu wydobywa się bowiem przyprawę – substancję umożliwiającą poszerzenie granic świadomości i przedłużenie życia. Bojąc się o swoją władzę ze względu na rosnącą popularność głowy rodu Atrydów, Księcia Leto (Oscar Isaac), Imperator postanawia odebrać lenno Baronowi Harkonnenowi (Stellan Skarsgård) i ofiarować je właśnie Atrydom, prowadząc w ten sposób do nieuniknionego konfliktu. Diuk Leto zdaje sobie z tego sprawę, lecz mimo to postanawia nie złamać przysięgi i przybywa na Arrakis wraz ze swoją konkubiną Lady Jessicą (Rebecca Ferguson) i synem, Paulem (Timothée Chalamet), którego coraz częściej nękają tajemnicze wizje w snach. Na miejscu postanawiają nawiązać kontakt z tutejszymi mieszkańcami, Fremenami, aby wspólnie stawić czoła Harkonnenom. Czasu jednak jest mało, bo wróg kryje się za rogiem, czekając tylko na odpowiednią chwilę… do zadania ciosu.
Nie da się ukryć, że przeniesienie "Diuny" Franka Herberta na wielki ekran nie od dziś stanowi wyzwanie. Wbrew pozorom opisu, nie jest to bowiem napakowana akcją historia, która skupia się tylko na jej widowiskowości. Poruszone jest tu również spektrum innych, ważnych tematów – aktualnych do dnia dzisiejszego. Spośród wielu z nich w jednej książce pojawia się choćby odniesienie do mesjanizmu, próby przeciwstawienia się nieuniknionej przyszłości, licznych politycznych zagrywek, mających na celu przykrycie własnych pobudek, czy w końcu wyzysku środowiska dla celów ekonomicznych. Żeby było mało, sam język "Diuny" nigdy nie należał do najłatwiejszych – pełno pojawia tu bowiem osobistych rozważań bohaterów, które zamiast dialogów wyrażane były w ich głowach jako przemyślenia. Stąd też Denis Villeneuve i cały zespół scenarzystów miał niełatwe zadanie, aby przenieść całą tę treść na ekran w taki sposób, by widzowie mogli ją zrozumieć. I to tym bardziej, że "Diuna" wydać by się mogła reliktem w dzisiejszej erze, kiedy to z reguły pełne akcji i humoru blockbustery przyciągają do kin najwięcej widzów. Niedaleko trzeba tu szukać przykładu na potwierdzenie tej tezy. Wystarczy wspomnieć w tym miejscu "Blade Runnera 2049". Również epickie i pełne przemyśleń widowisko, a jednak które w kinach poniosło spektakularną finansową klęskę. Na całe szczęście, pomimo trudnego czasu dla kin, w przypadku "Diuny" tak najprawdopodobniej się nie stanie. Z seansu wiele emocji czerpać mogą bowiem zarówno wieloletni fani serii Herberta, jak i widzowie, oczekujący jedynie ciekawej historii i wciągającego filmu. Choć trzeba zaznaczyć od razu, że nie jest to też widowisko przeznaczone dla każdego.
Mówiąc o "Diunie" jako próbie przeniesienia na ekran książki Herberta, zacznijmy od tego, że z racji długości i chęci oddania jej kunsztu, Villeneuve zdecydował się by podzielić pierwszą książkę na dwie części kinowe. Wydać się to może po trochu zaskakującą decyzją, bo nie należy ona wbrew pozorom dojakiś gigantów ponad 1000-stronicowych, a po trochu i także ryzykowną, gdyż historia w książce jest spójna od początku do końca. Wszystko to kwestia subiektywnego spojrzenia i w moim odczuciu była to jak najbardziej słuszna decyzja choćby z paru powodów. Przede wszystkim dlatego, że pierwszy film ma za zadanie wprowadzić widza do rozległego świata Diuny. Nie można więc tego zrobić na szybko i na opak. Potrzeba czasu, a tego Villeneuve dzięki podziałowi książki ma pod dostatkiem. Dwa, bez wnikania w szczegóły, w pewnym momencie dochodzi w powieści do przeskoku w czasie. Jeśli więc zaplanowana druga część miałaby przenieść się trochę do przodu w czasie, bez przyspieszonego montażu w jednym filmie, to wyjdzie to tylko na lepsze. Powiedziane też zostało wcześniej, że reżyser ma pod dostatkiem czasu na ukazanie szczegółów tego rozległego świata. To prawda i Kanadyjczyk w pełni wykorzystuje ten czas, delektując się niemal każdą chwilą. W tych jego wnikliwych „spojrzeniach” w „Diunie” akompaniuje mu stale Hans Zimmer oraz wspierający ich operator Greig Fraser. Wspólnie w trójkę przemierzają świat Arrakis, a my, widzowie wraz z nimi zostajemy zaproszeni do jego zwiedzenia. I naprawdę niełatwo odrzucić tak kuszącą propozycję, tym bardziej, że Villeneuve doskonale wywiązuje się z roli przewodnika. Nie tylko przedstawia bliżej widzowi wiele ważnych aspektów, jak choćby znaczenie fremeńskiego krysnoża, działanie filtraków, czy tarczy, ale przy okazji pozwala nam też zachwycić się nawet małymi szczegółami tego świata. Nie każdy by poświęcał bowiem tak sporą uwagę na jakimś pyle unoszącym się z piasku (oczywiście mowa jest tu o przyprawie), małej roślince, czy przebiegającej małej myszce, zwanej przez Fremenów Muad’dib. To są właśnie takie małe, ale kluczowe detale, dla których ogląda się filmy w kinach. A tych w "Diunie" jest multum.
Samym tempem i konstrukcją fabularną "Diuna" wzbudza uzasadnione skojarzenia z wspomnianym wcześniej poprzednim filmem reżysera, "Blade Runnerem". Jeśli więc widzowi nie odpowiada nieśpieszne tempo na rzecz wnikania w świat przedstawiony, to może poczuć się odrzucony od seansu. Sam zwiastun był w końcu pełen akcji. Tej też nie brakuje, ale ponadto uwaga scenarzystów koncentruje się przede wszystkim na wielu innych aspektach. Intrygi polityczne, wątek mesjanizmu i wybraństwa, a ponadto wyobrażenia różnych wizji przyszłości – w tym tkwi serce "Diuny". I od początku widać, że Villeneuve zna się na tym świecie i szczerze darzy go miłością. Warto podkreślić zwłaszcza, jak świetnie rozbudowuje przed widzem cały świat. Jest on bardzo bogaty, a mimo to większość informacji zostaje tutaj podana w sposób zrozumiały nawet dla widza, który nigdy wcześniej nie miał styczności z tym światem. A nawet jeśli coś przeoczy, to bez trudu odnajdzie odpowiedzi na swoje pytania w poszczególnych dialogach. Mimo to, mi osobiście jako fanowi książki Herberta zabrakło tutaj pogłębienia części wątków, a zwłaszcza tego istotnego aspektu ekologicznego. Wprawdzie postać ekolożki Liet-Kynes w paru zdaniach podkreśla ten problem, ale to wciąż wydaje się za mało. Tym bardziej, że ten temat przez całą sagę należy do jednych z najważniejszych, a kwestia przemienienia Arrakis w "raj obiecany" odgrywa kluczowe znaczenie. Żeby nie było: Najnowsza ekranizacja "Diuny" oddaje ducha książki Herberta znacznie lepiej niż jakakolwiek poprzednia. Tutaj aż czuć ten piasek pod stopami, surowość pustynnego krajobrazu planety i powagę wielkiej sytuacji. Ale czy to wystarcza, by poza wierną ekranizacją można było nazwać ją... w pełni udaną? Nie zawsze. Jeszcze w pierwszej połowie filmu wszystko spaja się idealnie. Wizje przyszłości, przedstawienie świata Arrakis, intrygi polityczne. Kiedy jednak dochodzi do pewnego kulminacyjnego momentu, to po nim te tajemnicze, a zarazem fascynujące wizje Paula zaczynają przesłaniać jasność fabuły.
W tym miejscu przechodzimy do samego scenariusza, za którego stworzenie odpowiadają trzy osoby: Eric Roth (scenarzysta m.in. kultowego "Forresta Gumpa"), Jon Spaihts ("Pasażerowie") i sam reżyser, Villeneuve. Z pewnością nie mieli oni łatwego orzecha do zgryzienia. Stworzenie bowiem filmu przystępnego zarówno dla fanów książki jak i zwykłych widzów, a przy okazji oddanie szacunku legendzie Herberta, wydawało się misją niemożliwą. A jednak jakimś cudem udało się im tego dokonać. Oczywiście, nie obyło się bez strat, ale duch książkowej "Diuny" jest tu wyczuwalny w sposób oczywisty, a część widzów, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z książką, film pewnie zachęci do jej przeczytania. Kluczową decyzją wydaje się być zwłaszcza zrezygnowanie w strukturze dialogów z myśli wypowiadanych w głowach bohaterów. W "Diunie" Lyncha ten aspekt pozostał i wzbudził mieszane uczucia. Tutaj z niego zrezygnowano. Niestety, tak jak w pierwszej połowie filmu wszystko wybrzmiewa w fabule w sposób zrozumiały, tak po wspomnianej wcześniej pewnej kulminacyjnej scenie zaczynają się problemy. Fabuła zaczyna się rozwlekać, a co gorsza zamiast posunięcia fabuły do przodu i skupienia się na naszych bohaterach, większa uwaga jest skoncentrowana na wizjach Paula i kolejnych niepotrzebnie wydłużonych scenach ekspozycji. Wygląda to tak, jakby reżyser nie zrozumiał, że blisko 1,5 godziny w pełni wystarczyło, by zachwycić widza tym światem. Raz, że przez to widz może poczuć się oderwany od seansu, a dwa, że ta wciąż podniosła muzyka Zimmera i samozachwyt zupełnie nie pasują do tego, co się właśnie przed chwilą wydarzyło w historii. Niestety, Denis Villeneuve w tym momencie wpada w pułapkę zasadzoną przez siebie samego – jego zachwyt nad tym światem i pokusa losu, by stworzyć najbardziej epickie widowisko w historii kina, przekładają się w rzeczywistości na to, że w fabułę zaczyna wdzierać się chaos, a znacząca książkowa wrażliwość przestaje być odczuwalna. Cierpią na tym zwłaszcza bohaterowie, którzy zaczynają być traktowani pod koniec filmu bardziej jak statyści dla pięknego krajobrazu niż pełnoprawne postacie z krwi i kości. Część z nich wręcz znika z ekranu w niewyjaśnionych okolicznościach, a innym nie poświęca się wystarczająco sporo uwagi. Prosty eksperyment: wyobraźmy wycięcie z każdej przeciągniętej sceny ekspozycji świata zaledwie 5-10 sekund, co w ogóle nie odebrałoby im epickości. Gdyby dodać to do siebie, wyszłoby na to że mielibyśmy do dyspozycji kolejne 5, a może nawet więcej minut, które można by wykorzystać na to, by rozwinąć wątki drugo i trzecioplanowych postaci, które otrzymały mało czasu na ekranie jak choćby mentat (szpieg asasynów, odpowiadający za bezpieczeństwo) księcia Leto, Thufir Hawat (Stephen McKinley Henderson), wspomagający Paula Dr Yueh (Chen Chang), a zwłaszcza złoczyńcy z okrutnego rodu Harkonnenów, którzy wzbudzają ogromny niepokój, ale aż chciałoby się, żeby było ich więcej.
Trudno jednak się dziwić reżyserowi, że w finalnej części filmu przemogła go pokusa losu, by postawić bardziej na epickość i wzniosłość kosztem emocji, skoro od samej strony wizualnej najnowsza "Diuna" prezentuje się zjawiskowo. Denis Villeneuve od dawna znany jest z tego, że "wygląd filmu" ma dla niego wielkie znaczenie. Tak było w "Nowym początku", tak było w "Blade Runnerze" i tak jest również w "Diunie". Wizualnie ten film jest absolutnie zjawiskowy i żadne ekrany laptopów, ani seanse na torrentach nie oddadzą nigdy w pełni jego piękna. To jest właśnie taki film, na który czeka się dziesięciolecia, żeby zobaczyć go w kinie jak na największym ekranie. A co ważne w tym wszystkim, nie jest to jedynie pokaz fajerwerków jak w wielu współczesnych filmach sci-fi, gdzie często bardziej liczy się sam ogrom, a nie jej spożytkowanie. Wizualna kwestia "Diuny" w pełni oddaje bowiem też sam klimat książki poprzez swoje zimniejsze barwy, ubogą, ascetyczną scenografię, tajemnicze, ciemne wnętrza czy proste, bez przepychu kostiumy, które wspólnie określić można jednym określeniem – surowość. Do tego dochodzą zmyślne gadżety, monumentalne budynki i ogromne pojazdy – wszystko to nie stanowi jednak zwykłych zabawek w wielkiej piaskownicy, a elementy, rozbudowujące świat, które naturalnie komponują się z obrazem. Tej naturalności pomaga zresztą fakt, że film nie został zrealizowany w porównaniu do innych sci-fi w większości za pomocą green-screenu. Wprost przeciwnie, bo Villeneuve korzysta tu z wielu prawdziwych lokacji. I tak ojczysta planeta Atrydów, Kaladan to w rzeczywistości Norwegia, a Arrakis to Wadi Rum w Jordanii. Dzięki temu nie dość że wygląda to wszystko naturalnie, to jeszcze w pełni można wydobyć piękno tych krain. Nie byłoby to jednak możliwe gdyby nie praca operatora, Greig Frasera, który wykonał kawał fantastycznej roboty. Każde jego kolejne ujęcie walczy wręcz z samym sobą o miano najpiękniejszego, a większość i tak można by powiesić od razu do ramek i sprzedać za tysiące. A gdyby dodać do tego pięknie sfotografowane krajobrazy, świetną grę cieniami, dalekie ujęcia na postacie jak w pejzażach, czy chyba najbardziej wyróżniającą w filmie scenę, gdy wynurza się z piasku kilkusetmetrowy Czerw, to można dostać "orgazmu filmowego". A skoro już o Szej-huludzie mowa (Fremeńskie określenie Czerwia), to aż brak słów by opisać jak majestatyczny i przerażający jest to stwór. Każda scena z jego pojawieniem się na ekranie wywołuje dreszcze na ciele. W pełni uzasadnione.
Poza przepięknymi ujęciami, to co od razu rzuca się w oczy, a może raczej daje się usłyszeć, to muzyka, skomponowana przez Hansa Zimmera. Przed premierą filmu niemiecki kompozytor nie raz podkreślał, że książka Franka Herberta jest jego ulubioną. I to czuć, bo choć ostatnio miał wyczuwalny dołek formy, tak w "Diunie" dał z siebie wszystko. Jego soundtrack potęguje emocje w chwilach epickich scen akcji głośnymi chórami, ma w sobie też trochę patosu, ale gdy potrzeba zwolnienia, potrafi przynajmniej w pierwszej połowie w piękny sposób podkreślić emocjonalną stronę historii. Pięknie wypadają pod tym względem zwłaszcza motywy muzyczne poświęcone rodom Atrydów i Harkonnenów. Pierwszy urozmaicony przez dudy, a drugi potęgowany przez trąby jak sygnał do wojny, razem stanowią świetny kontrast. No i do tego ten powtarzający się co pewien czas motyw na flecie (chyba) i dźwięk, przypominający uderzanie pałeczkami od bębna z początku filmu, który pojawia się też w scenach akcji… Mistrzostwo świata. Szkoda tylko, że w finalnej części brakuje tu utworów bardziej refleksyjnych. Zimmer niepotrzebnie próbuje ciągle potęgować emocje głośnymi chórami. A przecież to nie tak, że nie potrafi. Warto wspomnieć tutaj o jego pełnym refleksji albumie "The Art and Soul of Dune", przygotowanym specjalnie na premierę filmu (w całości można go znaleźć np. na Youtubie). Jest to ponad 1,5 godziny pięknej, spokojnej muzyki, którą aż się prosiło żeby zastosować w chwilach refleksji, wizjach Paula i bardziej emocjonalnych scenach. Pomimo jednak tych uwag, to i tak jeden z jego najlepszych soundtracków.
Przed seansem głośno było nie tylko ze względu na sam fakt ekranizacji legendarnej książki Franka Herberta, czy epicką historię, która już w zwiastunach wskazywała jasno na to, że może podbić świat jak niegdyś "Władca Pierścieni", ale także przez wzgląd (zwłaszcza dla osób nieznających dotąd świata Diuny) gwiazdorskiej obsady. Plejada gwiazd największych sław z Hollywoodu miała zadziałać jak magnes, który przyciągnie tłumy widzów do kina. Czy udało się tego dokonać, to się jeszcze okaże, ale czy wykorzystano w pełni jej potencjał? Czy każdy z aktorów pokazał się tutaj z najlepszej możliwej strony? Śpieszę z odpowiedzią, która brzmi: I tak i nie. Z racji wspomnianych wcześniejszych pokus reżysera, którym ten nie zdołał się w pełni pod koniec oprzeć, część z nich nie otrzymała wystarczająco dużo czasu, by zapaść na dłużej w pamięci. A i tak wiele spośród nich są wyróżniające się. Część z nich udało się wręcz osiągnąć aktorom, których role można nazwać epizodycznymi. Świetnym tego przykładem jest Charlotte Rampling jako Matka Wielebna żeńskiego zakonu Bene Gesserit. W filmie ma ona w zasadzie zaledwie jedną znaczącą scenę, znaną ze zwiastunów, a mimo to wyciąga z niej maksa. Podobnie zresztą można powiedzieć o innym uznanym aktorze, Javierze Bardemie, wcielającego się w wodza Fremenów, Stilgara. Jego jest nieco więcej, a jedna ze scen z jego udziałem jest dość zabawna, ale niech nikogo ona nie zmyli: Stilgar w jego wykonaniu to wciąż wódz, dbający ponad wszystko o dobro swojego ludu. I to czuć. O innej Fremence, Chani, granej przez Zendayę, nie da się wiele powiedzieć, bo jest jej zbyt mało albo pełni rolę statysty na tle pięknych pejzaży w wizjach Paula. Jeśli jednak powstanie kolejna część, to będzie jej na pewno więcej. Z epizodycznych więc występów, najwięcej można powiedzieć o złoczyńcach, okrutnych Harkonnenach, a przede wszystkim o jednym spośród nich. Mowa oczywiście o ich władcy, obrzydliwym, ale i śmiertelnie przerażającym Baronie Harkonnenie. I nie wynika to wyłącznie z jego imponującej charakteryzacji (swoją drogą jest znakomita), latających dryfów, czy blisko 200 kg wagi, ale przede wszystkim fenomenalnej kreacji Stellana Skarsgårda, który gdy tylko się pojawia na ekranie, kradnie całe show.
Dla widzów, którzy przeczytali książkę, zdecydowanie najbardziej kontrowersyjnym castingiem było obsadzenie Sharon Duncan-Brewster w roli imperialnego ekologisty i Sędzi Zmiany (coś jak urząd kuratora, tylko jak sama mówi nic nie może mówić ani widzieć) Doktora Lieta Kynesa. W oryginalnej powieści to mężczyzna w średnim wieku, tutaj zaś jest kobietą. Ta oczywista zmiana płci wywołała ogrom niepokoju (przyznaję, także i u mnie), ale jak się okazuje po seansie nie przyniosła nic złego. Ba! Jej postać w moim odczuciu jest jeszcze ciekawsza i istotna niż w oryginale, a aktorka podołała wyzwaniu. Dużo dobrego można też powiedzieć o samym Jasonie Momoi, wcielającemu się w chyba najbardziej charyzmatyczną postać w tym filmie, odważnego wojownika Atrydów, Duncana Idaho. Początkowo wydać by się mogło, że Momoa nie pasuje do tego świata, ale swoim humorem i brawurą dodaje filmowi potrzebnej energii. A poza swoimi dość oczywistymi walorami fizycznymi, o dziwo świetnie wypadł w scenach emocjonalnych. Szkoda tylko, że skoro o Duncanie powszechnie wiadomo, że jest świetnym wojownikiem, to nie ma ani jednej sceny by ukazać w pełni jego umiejętności w walce. Ma kiedy powalczyć, to prawda, ale jego pojedynki, tak jak i wszystkie inne wypadają dość mechanicznie i statycznie. Szansę walki nie otrzymuje też Josh Brolin (choć akurat jego treningowa walka z Paulem wypada najlepiej), czyli najbliższy obrońca księcia Leto, Gurney Halleck. To dobrze obsadzona rola, ale w której zabrakło rozwinięcia motywów osobistej wendety na Harkonennach i… przedstawienia muzycznych zdolności gry na balisecie!
Na samym końcu dochodzimy do trójki głównych bohaterów, stanowiących wspólnie o sile rodu Atrydów. Ta zdecydowanie najtrudniejsza spośród nich ciążyła na barkach odtwórcy głównej roli Paula Atrydy, Timothée Chalameta. Udźwignięcie głównej roli w tak wielkim projekcie wymagało z pewnością wielkiej odwagi. I po seansie rola ta pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Paul w wykonaniu Chalameta to bardzo... stonowany młodzieniec. Oszczędny w słowach i emocjach, a jednak wyrażający prostymi gestami swoje myśli. Obserwowanie jego postaci i śledzenie wraz z nim całej historii jest rzeczą fascynującą. Ale właśnie, obserwowanie, bo gdy szczególnie w drugiej części Paul musi wyrazić swoje emocje, to trudno jest w nie uwierzyć. Nie zrozumcie mnie źle, to jest dobra rola, ale trudno nie odczuć w trakcie seansu że czegoś wyraźnie w niej brakuje. Może właśnie ładunku emocjonalnego. Żadnych zaś wątpliwości po tym filmie nie wzbudza władza i pozycja jego ojca, Leto Atrydy, w którego świetnie wcielił się Oscar Isaac. Sprawdza się on nie tylko jako troskliwy ojciec, ale także jako głowa rodu Atrydów. Szkoda tylko, że poprzez (powtarzane jak mantrę) przedłużone ujęcia, nie rozwinięto choćby bardziej jego emocjonalnej relacji ze swoją ukochaną konkubiną Lady Jessicą, o której na samym końcu warto także wspomnieć parę słów. Dlaczego teraz? Bo właśnie ta z pozoru zwykła konkubina Księcia Atrydy, a zarazem niezwykle inteligenta i potężna kobieta z zakonu Bene Gesserit, przyćmiła całą obsadę. I to o tyle zadziwiający fakt, bo gdyby spojrzeć na tą postać w książce, to szybko okazałoby się że z wszystkich postaci, to z jej udziałem wycięto najwięcej ciekawych scen w filmie – nie rozwinięto choćby jej relacji z ukochanym Leto, nie poruszono ciekawego wątku z Thufirem Hawatem, ani nie przedstawiono jej świetnej sceny z Dr Yuehem. A i tak to ona najbardziej zachwyca z jednego prostego powodu – wcielająca się w nią Rebecca Ferguson jest znakomita, oddając każdą emocję swojej bohaterki. To hipnotyzująca i zdecydowanie najlepsza jej rola w dotychczasowej karierze, od której nie da się oderwać wzroku. Bo Rebecca Ferguson nie odegrała swojej roli, a po prostu stała się Lady Jessicą. I to właśnie ona jest prawdziwym sercem i duszą tej historii.
W jednej z najbardziej emocjonalnych scen w filmie tuż przed odlotem na Arrakis w trakcie rozmowy pomiędzy ojcem, a synem na temat przywództwa przyszłości oraz przeznaczenia, Książę Leto wypowiada słowa: "A great man doesn’t seek to lead. He’s called to it". Okażą się one kluczowe dla przyszłej historii Paula, a zarazem same w sobie wyrażają niezwykłą moc i mądrość. Parafrazując je, można je także odnieść do samego reżysera "Diuny", Denisa Villeneuve’a i wielkiego wyzwania reżyserskiego, z jakim musiał się zmierzyć. Od wielu lat nikt nie potrafił w końcu stworzyć udanej ekranizacji książki Herberta. Z całą pewnością było to zatem dla niego wielkie ryzyko, które mogło nawet zaważyć na jego przyszłej karierze. Ale mimo to nie bał się podjąć tej próby. Wielki reżyser nie stara się bowiem stworzyć epickiego widowiska, on jest do tego wezwany. I Denis Villeneuve odpowiedział "Diuną" na swoje wezwanie, udowadniając po raz kolejny że jest wielkim artystą, godnym podziwu. Co prawda, na swojej drodze musiał się zmierzyć też z wieloma pokusami losu, którym części zbytnio uległ, ale i tak z tej wędrówki z pustynnej Arrakis powrócił z tarczą, a nie na tarczy. "Diuna" to bowiem jedyne w swoim rodzaju, epickie widowisko, którego nie da się przyrównać z niczym innym. Trzeba jednak liczyć się z tym, że nie jest to film dla każdego, wymaga sporej cierpliwości i pomimo ogromnych oczekiwań części widzów, nie jest to też dzieło perfekcyjne bez zmaz. To bardziej udany wstęp, prolog do czegoś większego. Wciąż jest tu materiał do poprawy, zwłaszcza w podkreśleniu sfery emocjonalnej historii, lecz mimo to jestem pełen dobrej nadziei po tym seansie i nie odczuwam żadnego rozczarowania, a co najwyżej niedosyt, a przede wszystkim satysfakcję. Część pierwsza "Diuny" kończy się słowami Fremeńskiej wojowniczki, Chani: "To dopiero początek". I pozostaje jej teraz tylko zaufać, że to faktycznie początek wielkiej historii. Wielkiego kina. Wielkiej Diuny.