Główna bohaterka poznaje kolejnych ludzi, którzy jak to bywa w podróży, odgrywają role epizodyczne. Z czasem jednak dochodzimy do wniosku, że nie cel się liczy, a sama podróż. Fabuła więc schodzi
Aktor, artysta, ekscentryk, skandalista. Shia to łobuz o wielu twarzach. Od panikującego nastolatka w "Transformers" poprzez poważniejsze role aż po kopiowanie Mariny Abramović i działalność pseudoartystyczną, LaBeouf dojrzewał na naszych oczach. Zamiast skupiać się na siedzeniu w uczelnianych windach i zasypianiu oglądając swoje filmy, postanowił wziąć udział w tym jakże ciekawym indie projekcie. Nie jestem do końca przekonany, na ile wykreowana przez niego postać wynika ze scenariusza a w jakim stopniu jest to wkład LaBeoufa, który stwierdził, że będzie się dobrze bawił. Stawiałbym na to pierwsze, gdyż nawet nasza najjaśniejsza gwiazda tej produkcji, debiutantka Sasha Lane zdaje się prezentować swoją postać dość chaotycznie. Nie zrozumcie mnie źle – zagrała świetnie, wydaje się jednak momentami jakby źle interpretowała scenariusz, albo po prostu reżyserka kuleje w tym aspekcie. Tak czy inaczej, jest ciekawie.
Z tą reżyserką w "American Honey" działa trochę na zasadzie przypadkowego geniuszu, raz wychodzi niesamowicie dobrze, czasami jednak wygląda niechlujnie. I nie mówię o tych celowych zabiegach, które miały tak wyglądać. Pierwsze, co przyciąga wzrok, to nietypowy format obrazu 4:3, dzisiaj już rzadziej używany, zarezerwowany był głównie dla telewizji. Z tym też jest dość ciekawa sprawa: przez pierwsze 20 min. w myślach przeklinałem ten zabieg, narzekając na to, jak pretensjonalny jest i nic nie wnosi do obrazu. Po jakiejś godzinie, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądałaby wersja panoramiczna, doszedłem do wniosku, że nie da się tego inaczej niż w tym właśnie kwadratowym formacie przedstawić. Ciężko w ogóle wyjaśnić na jakiej zasadzie to działa, czy to kwestia przyzwyczajenia podczas seansu, który jakby nie było jest długi, czy po prostu wpasowuje się w klimat. Z czymś podobnym spotkałem się przy okazji koreańskiej produkcji Komunikacja i kłamstwa, z tą różnicą, że tam byłem w stanie określić, dlaczego ten zabieg był trafny. Dominuje tam dziwność i niepokój, które zamknięty w kwadracie kadr tylko potęgował. Ponadto, Seung-Won Lee wykorzystywał czarną przestrzeń po bokach, często kryjąc w niej to, co dzieje się na ekranie, tak jakby rozciągając ten kadr w naszej wyobraźni. I to działało rewelacyjnie. Tutaj? Nie mam pojęcia. Ustalmy, że po prostu pasuje.
Wielu twórców, reżyserów i montażystów ma swoje ulubione tzw. przejściówki, czyli to, w jaki sposób łączą poszczególne segmenty. Do najpopularniejszych należą wszelkie panoramy miasta czy wschody i zachody słońca. Dobrze jest czasem przyjąć jakąś jedną zasadę i trzymać się jej przez cały seans. W American Honey pełno jest pojedynczych scen przedstawiających owady. Nawet nie staram się tego sensownie uargumentować czy zrozumieć, ważne jest to, że przyzwyczajamy się do nich po jakimś czasie. Na papierze wydaje się to najdurniejszym z możliwych zabiegów, w praktyce jednak jest po prostu... fajny. Niezależnie od tego czy zawiera to świadomy podtekst, czy jest po prostu kaprysem reżyserki, nadaje to w pewien sposób letni, przyjemny ton, który towarzyszy nam przez większość seansu. Kolejnymi scenami, które pełnią rolę strukturalnych filarów, są sceny w vanie, które zasadniczo stanowią łącznik pomiędzy kolejnymi etapami podróży. Najciekawsze w nich jest to, że kamera skrupulatnie trzyma się tak jakby swojego miejsca. Tak więc jeśli Shia siedzi z przodu akurat podczas tej konkretnej trasy, to będziemy na niego spoglądać zza tylnego siedzenia, ponieważ tam kamera sobie "usiadła" na początku sekwencji. Nawet nie będąc świadomym tego zabiegu, można poczuć, że jest się w tym wszystkim obecnym, swego rodzaju obserwatorem z pierwszej ręki.
Jeśli kiedykolwiek poznawaliście ludzi, lądując na imprezie, na której jest jedna, wielka, zgrana ekipa, której nie znamy, to właśnie dokładnie w ten sam sposób zaznajamiamy się z bohaterami recenzowanego tytułu. Widz od razu przyjmuje stanowisko protagonistki, gdyż wraz z nią poznajemy ekipę i wszystkie tajniki jej szemranego biznesu. To całkiem sprytny sposób na radzenie sobie z ekspozycją wielu postaci. Jeśli pojawią się bohaterowie, o których widz praktycznie nic nie wie, jest to spowodowane tym, że nasza bohaterka ich nie poznała i nie są dla niej ważne, przez co też – nie są istotne dla fabuły.
W American Honey upchane jest tyle materiału, że starczyłoby spokojnie na mini serial. I to nawet nie przez potężne 160 minut projekcji, ale przez bogactwo zawartości. Nasza banda wyrzutków zwiedza różne miejsca, podróżując przepełnionym dymem, pulsującym od bassu vanem wzdłuż Ameryki. Główna bohaterka poznaje kolejnych ludzi, którzy jak to bywa w podróży, odgrywają role epizodyczne. Z czasem jednak dochodzimy do wniosku, że nie cel się liczy, a sama podróż. Fabuła więc schodzi na dalszy plan i z mentalnością lekkoducha wyczekujemy, dokąd zabierze nas seans. Po zakończeniu mamy wrażenie, że faktycznie odbyliśmy z nimi tę wyprawę i zwiedziliśmy sporo. To niesamowicie klimatyczne kino, które nie celuje w to, aby spodobać się każdemu.