Poważne kino akcji poruszające problemy współczesnego świata, które zmienia się w komiczny zbieg wydarzeń połączony z oklepanymi, średnio zrealizowanymi motywami. Przecież nic lepiej nie buduje
Mitch Rapp (Dylan O'Brien), bo tak się nazywa główny bohater naszego filmu prawdopodobnie zbyt przywiązał się do filmów ze Stevenem Seagalem gdyż już na samym starcie ginie mu jedyna ważna osoba w jego życiu, za którą to będzie się mścić. Mniej więcej do tego momentu film trzyma się kupy a fabuła rozwija się przyjemnie, i gdyby zakończyć w tym miejscu dostał by ode mnie ze 3 gwiazdki więcej.
Naszym bohaterem bardzo interesuje się CIA, gdyż jest on lepszy niż cała komórka wywiadowcza tej agencji. W tym momencie wiadomym jest już, że niestabilny emocjonalnie chłopak ze skłonnościami do przemocy, po paru lekcjach MMA, jest idealnym kandydatem do supertajnej drużyny elitarnych morderców, o której wie parę osób na świecie. Tak więc jeżeli przypadkiem zaczęliście biegać i znacie parę języków, możecie niedługo spodziewać się listu od GROM.
Na tym etapie wyczuć już można, że fabuła jest grubymi nićmi szyta, a ty masz wrażenie, że widziałeś ten film dwunasty raz. Tutaj dochodzi zgorzkniały mentor Stan Hurley (Michael Keaton) z nieznaną nam przeszłością, ale na pierwszy rzut oka widać, że chłop w pojedynkę nie raz uratował świat. Tutaj dostajemy bardzo spłaszczony konflikt pomiędzy naszym zbuntowanym bohaterem, którego napędza tylko pragnienie zemsty a Stanem, który to chciałby być Clintem Eastwoodem w roli mentora i pokazać młokosom, że tam czeka ich piekło, każdy błąd przypłacą życiem, a że jest to mega ultra super tajna jednostka, to nikt nie będzie ich ratować. Oczywiście podczas treningu trzeba jeszcze przypomnieć widzowi, że film jest super realistyczny i zaprezentować prawdziwą technikę podrzynania gardeł, zaraz przed sceną walki gdzie bohaterowie okładają się przez 10 minut po twarzach i nic specjalnie sobie z tego nie robią.
Dalej mamy tylko uzupełnianie listy oklepanych motywów z filmów akcji, takich jak źli Rosjanie, zły Iran, który to jak wiadomo chce wysadzić wszystkich Żydów w Izraelu, skradziony uran i produkcja bomby atomowej, przeciwnicy, którzy strzelają aby zabić, ale gdy już złapali swoje cele to postanawiają urządzić sobie pogawędkę, przesłuchania w bondowskim stylu, ucieczka przed psami, które to nie chcą ani biegać, ani skakać, ani nawet gryźć... W zasadzie mogli by te psy podmienić na Yorki a powaga całej sceny pozostałaby niezmieniona. No ale hej! Przecież w tym wszystkim nie powinno być nic złego, w końcu to kino akcji. Niestety realizacja tych elementów sprawia, że próba zachowania surowego, realistycznego i brutalnego świata, rozbija się o ścianę nonsensu i wywołuje niekontrolowany uśmiech na twarzy widza. No bo jak tu się nie uśmiechnąć gdy agent/żołnierz elitarnej jednostki nie potrafi trafić celu z 10 metrów, albo załamuje się psychicznie i w ogóle postanawia nie strzelać.
Same sceny akcji też nie zapadają specjalnie w pamięci. Nie było tu emocjonujących walk wręcz, wciągających pościgów, wybuchów czy choćby porządnej strzelaniny. Główny bohater po prostu biega po miejscu akcji, a przeciwnicy nie to, że nie potrafią w niego trafić, oni nawet nie chcą strzelać! Widać zorientowali się oni, że grają w słabym filmie i po prostu byli zbyt zrezygnowani aby podejmować jakąkolwiek walkę.
Reasumując, Michael Cuesta serwuje nam szpiegowskiego thrillera w połączeniu z kinem akcji klasy B. Nietaktem byłoby powiedzieć, że film jest tragiczny, bo wysiedziałem te niespełna dwie godziny w kinie. Sam podział pomiędzy samą "akcją a nudą" jest zachowany, dlatego za każdym razem gdy coś się działo lekko się budziłem a nawet odczuwałem ekscytację. Końcówka żywcem wyjęta z filmów o Bondzie i otwarte zakończenie pozwalające na nakręcenie sequelu. Jeżeli jest to wasz pierwszy film akcji, możecie śmiało wybrać się z grupą znajomych do kina, dla wyjadaczy polecam wieczorny seans w domu.