Film w reżyserii Roberta Rodrigueza stara się odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Robi to jednak połowicznie. "Alita: Battle Angel" jest adaptacją dziewięciotomowej mangi stworzonej
Film w reżyserii Roberta Rodrigueza stara się odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Robi to jednak połowicznie. "Alita: Battle Angel" jest adaptacją dziewięciotomowej mangi stworzonej przez Yukito Kishiro. Mangaka stworzył świat jakich wiele w cyberpunkowej przestrzeni. To, co wyróżnia pracę japońskiego twórcy, to głębia, z jaką zarysował bohaterów swojego komiksu oraz niemalże filozoficzne dyskursy prowadzone między główną bohaterką – cyborgiem Alitą – a bohaterami, którzy jej towarzyszą.
To, co oryginał robi w zasadzie idealnie, czyli przekazywanie uniwersalnych wartości o człowieczeństwie, zrozumieniu i miłości, film doprowadza na skraj groteski, reżyser zdaje się pędzić przez fabułę na złamanie karku, byleby tylko zmieścić się w rozsądnych ramach czasowych. Poniekąd nie można się temu dziwić, manga przepełniona jest akcją, co film oddaje bardzo dobrze podczas spektakularnych scen walk między cyborgami czy podczas brutalnych meczów w Motorball – sportu, który bardziej niż niedzielny mecz piłki nożnej przypomina walki gladiatorów. W tej materii Rodriguez spisał się całkiem nieźle. Pomimo ponad dwugodzinnej projekcji, film ogląda się szybko i przyjemnie. Sceny walk, pomimo tego, że przepełnione latającymi kończynami, głowami itp., przykuwają uwagę widza i po prostu sprawiają przyjemność. Co zaskakujące, broni się nawet wersja w formacie 3D, którego zazwyczaj unikam jak ognia ze względu na totalny chaos powstający na ekranie.
Schody zaczynają się w momencie, kiedy Rodriguez bierze się za przedstawienie świata bardziej duchowego, który jak już wspomniałem, stanowił o sile wersji papierowej "Ality". Dialogi są zwyczajnie miałkie i przesłodzone. Budowanie więzi między bohaterami bardziej wynika z potrzeby pchania fabuły do przodu niż z rzeczywistej sympatii, którą darzą się w mandze. Wystarczy przywołać tutaj główny wątek romantyczny, który rozgrywa się pomiędzy graną przez Rosę Salazar Alitą a Hugo (w tej roli Keean Johnson). Ich miłość wybucha po jakichś trzech spotkaniach, które zaczynały się w zasadzie w ten sam sposób. Bohaterowie wpadają na siebie, Hugo zabiera Alitę w romantyczne miejsce, których jak się okazuje, w cyberpunkowej, wyniszczonej miejscowości jest całkiem dużo, żeby na koniec opowiedzieć o swoich marzeniach. Tak zbudowane uczucie między dwójką bohaterów niespecjalnie przekonuje, a reżyser miał możliwość pobawić się trochę formą i zrobić to w bardziej wysublimowany sposób.
Zaryzykuję stwierdzenie, że film zyskałby o wiele więcej, gdyby Rodriguez w zupełności zdecydował się zrezygnować z wątku romantycznego i postawił po prostu na akcję, czyli coś, w czym się specjalizuje. Do tego aspektu bowiem nie można się za bardzo przyczepić. Jak przystało na cyberpunkowy świat, mamy do czynienia z wojownikami, którzy różnią się od siebie praktycznie we wszystkich aspektach. Od stylu walki, przez charakter i modernizacje własnego ciała. Jeżeli więc w nadmiarze oscarowych filmów, które rzadko kiedy stawiają na dynamiczną akcję, macie ochotę odprężyć się przy przyjemnej dla oka rozwałce cyborgów, w najbardziej klasycznym cyberpunkowym wydaniu, to "Alita: Battle Angel" jest warta ceny biletu. Jeżeli będziecie doszukiwać się w niej większych wartości, które ukryte zostały w mandze, to może jednak wróćcie do produkcji oscarowych, bo "Alita: Battle Angel" bardziej przypomina "Rekina i Lavę", niż chociażby "Sin City".