"Akademia Pana Kleksa" Anno Domini 2023 jest filmem zaskakująco nijakim, zważywszy szczególnie na to, kto jest za niego odpowiedzialnym. Kolorów jest dużo, ujęcia ładne, technicznie całkiem
"Akademia Pana Kleksa" Anno Domini 2023 jest filmem zaskakująco nijakim, zważywszy szczególnie na to, kto jest za niego odpowiedzialnym. Kolorów jest dużo, ujęcia ładne, technicznie całkiem całkiem, a Fronczewski pokazuje, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale jednak czegoś zabrakło. Miło się to ogląda, będzie z tego towar eksportowy, ale szybko też wyleci z pamięci.
Kiedy przed paroma laty ogłoszono, że powstanie remake "Akademii Pana Kleksa", podszedłem do tego z dystansem, ale nie sceptycznie. Na stanowisko reżysera zaproszono Macieja Kawulskiego, autora "Jak zostałem gangsterem: Historia prawdziwa", filmu bardzo dobrego, garściami czerpiącego z najlepszym zachodnich wzorców, wypełnionego miłością do dzieł Martina Scorsese. Spodziewać się można było, że zaczerpnie ponownie, tym razem choćby ze spuścizny Tima Burtona, ale jednak jak już czerpał, to od twóców takich jak Paul King. Nasuwa się ciekawe w tym miejscu porównanie, bo w podobnym czasie wyszedł prequel "Charliego i Fabryki Czekolady" i w tym wypadku podobnie, "Wonka", choć piękny i kolorowy, nie daje rady w starciu z poprzednikiem.
Kawulski, biorąc na warsztat literaturę Jana Brzechwy, przepisał ją na czasy współczesne i wyszło to bardzo dobrze. Zamiast Adasia mamy Adę, akcja dzieje się we współczesnych czasach, zaś tytułowa Akademia stała się koedukacyjna i nie wyklucza uczniów, niezależnie od tego, na jaką literę zaczyna się ich imię. Kawulski idzie w tym zakresie dalej i w Akademii zobaczymy też uczniów mających inny kolor skóry, czy zmagających się z niepełnosprawnościami. Jest to decyzja bardzo trafna, bo podnosi atrakcyjność filmu, jako produktu kierowanego na rynek zachodni, a jednocześnie wprowadza wartościowe, niewykluczające wartości.
Reżyser sięga też po różne rozwiązania, którymi umiejętnie zamaskował braki w budżecie. Ciekawie wykorzystywane cięcia, czy skróty montażowe, pozwoliły oszczędzić na kosztownych ujęciach. Kawulski słusznie nie udawał, że ma budżet jakby kręcił dla Disney'a. Zamiast tropem Patryka Vegi silić się na wymagające dobrego CGI rozbudowane sekwencje, które później wyglądałyby sztucznie, jak twory z "Hans Kloss: Stawka większa niż śmierć", skupił się na tym, aby CGI, choć użyte w mniejszym stopniu, wyglądało lepiej. W połączeniu z naprawdę bardzo dobrą charakteryzacją, kostiumami i scenografią, sprawiło to, że film od strony technicznej prezentuje się bardzo atrakcyjnie, momentami nawet pięknie. Wykreowany baśniowy świat, pełen ciekawych, oryginalnych rozwiązań jest bezsprzecznie jedną z najmocniejszych stron filmu.
Problemy zaczynają się jednak przy scenariuszu. Gureczny i Kruk skupili za dużo uwagi na wstępie. Początkowa ekspozycja ciągnie się bardzo długo, niewspółmiernie do tego, jak film przyśpiesza później. W efekcie nie poznajemy w wystarczająco zadowalającym stopniu samej Akademii, ani jej mieszkańców. Wrogowie nie są odpowiednio umotywowani, nie mają żadnego portretu psychologicznego, w efekcie cały wątek fabularny z nimi związany ogląda się bez emocji. Mimo sporego metrażu, większość postaci jest raczej jednowymiarowa. Najlepiej napisano Doktora Paj-Chi-Wo i Mateusza, a najgorzej postacie dziecięce, nie wspominając już o rodzicach Ady (cały ich wątek jest do kosza, nic nie wnosi do filmu).
Najbardziej jednak żal postaci Ambrożego Kleksa. Kawulski początkowo potraktował go jak Spielberg tyranozaura w "Parku Jurajskim" i ja to kupuję, jak paczkę żelków. Pojawienie się profesora jest odkładane w czasie, początkowo widzimy go albo w cieniu, albo słuchamy opowieści o nim od innych postaci. Dzięki temu czeka się na niego i jest się go żywo ciekawym. Gdy już się pojawia, pierwsze wrażenie jest dobre. Kot jest ucharekteryzowany świetnie, a ubrany jeszcze lepiej. Ale to wrażenie szybko mija. Niestety, ale Kleksa w filmie jest mało i jest słabo rozbudowany. Nie jest wyjaśniona jego relacja z Adą ani Mateuszem, a sama postać jest przerysowana. Kot szarżuje za mocno, w efekcie wypada karykaturalnie. Jego Ambroży dużo śpiewa, dużo biega, robi miny i się wygina, ale jest to przejaskrawione do granic możliwości. Gra podobnie jak Depp w najgorszym okresie swojej kariery, kiedy dał nam tragicznego Kapelucznika z drugiej "Alicji...".
Danuta Stenka, podobnie. Wygląda świetnie, gra całym ciałem, pasuje do roli, ale nie bardzo ma co grać, w efekcie wypada blado. Jej postać, mimo ogromnego potencjału, nie ma żadnej motywacji. Jest zła dla zasady. Szczególnie pod koniec filmu jest potraktowana dziwnie, spłycona i przemienia się w sflustrowaną, niesłuchaną przez nikogo niespełnioną przywódczynie stada.
Za to pochwały należą się Piotrowi Fronczewskiemu. Błyszczy na ekranie najbardziej. Jego Doktor Paj-Chi-Wo, mimo krótszego czasu ekranowego jest lepiej napisany, a Fronczewski gra go bardzo spokojnie. Wlewa w swoją postać autentyczne ciepło i da się go lubić. Bardzo ciekawa jest też postać Mateusza w interpretacji Sebastiana Stankiewicza. Ten aktor, wybijając się z seriali typu "Świat według Kiepskich", powoli buduje sobie na naszym filmowym polskim rynku markę aktora charakterystycznego. Jestem bardzo ciekawy jego dalszej kariery.
Warstwa muzyczna wypada średnio. Wprawdzie znajdzie się kilka ciekawych piosenek, ale zabrakło soundtracku na miarę tego co Williams napisał do "Pottera", czy Elfman dla Burtona. Szkoda, bo film o takiej tematyce mógłby mieć naprawdę ciekawą, zapadającą w pamięć muzykę.
Podsumowując, "Akademia Pana Kleksa" miała potencjał, a skończyła jako masowy produkt. Bardzo zmarnowany potencjał. Mam szczerą nadzieję, że druga część poprawi błędy poprzedniczki, przede wszystkim da więcej czasu Kotowi i jego Kleksowi. Jest to tak zdolny aktor, że warto dać mu się wykazać. Póki co, to co dostaliśmy, mimo, że od bardzo zdolnej ekipy, szybko wyleci z głowy. Zaprosili nas do bajki, szkoda, że mocno średniej.